Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Zachodnie demokracje inwestują krocie w ograniczanie liczby przypadkowych ofiar prowadzonych przez siebie wojen. To cel szczytny i słuszny, często jednak nowe technologie stają się przykrywką do unikania odpowiedzialności za konflikt
W dachu samochodu zieje przerażająca dziura. We wnętrzu koszmarna mieszanka posiekanych kawałków plastiku, metalu i szczątków ludzkich. Jednak nic nie płonie i żaden inny samochód na drodze nie został uszkodzony. Z punktu widzenia operacji militarnej jest to osiągnięcie wręcz niewiarygodne: cel zlikwidowano przy zerowych „szkodach ubocznych”, które najczęściej oznaczają śmierć cywili i zniszczenia wokół miejsca ataku.
Tak działa rakieta ninja, jak potocznie określa się nowy amerykański pocisk Hellfire R9X, który pierwszy raz użyty został na polu walki w 2017 r. Obecnie coraz chętniej jest wykorzystywany przez USA do likwidacji dowódców organizacji terrorystycznych. Głowicę z materiałami wybuchowymi zamieniono na rozkładane ostrza, które dosłownie szatkują cel, nie powodując eksplozji. Rakiety najprawdopodobniej są przenoszone przez drony, ale nie jest jasne, w jaki sposób Amerykanom udaje się osiągnąć tak precyzyjne trafienia. Zasięg ostrzy ninja wynosi zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, więc rakieta lecąca z prędkością naddźwiękową z odległości kilku kilometrów musi trafić w ruchomy cel z niezwykłą dokładnością.
Jasne jest jednak, że taka precyzja ma swoją cenę. Standardowa rakieta Hellfire kosztuje ponad 100 tys. dol. Nowatorskie rozwiązanie musi być droższe, ale najwyraźniej z punktu widzenia bogatego demokratycznego kraju, zaangażowanego w wojnę trudną do zrozumienia dla jego własnych obywateli i toczoną z dala od własnych granic, nie jest to cena wygórowana.
Amerykańscy politycy i wojskowi płacą, bo dzięki precyzji rakiet nowej generacji mogą mówić sukcesach w walce ze złem islamskiego terroryzmu, a przeświadczenia o ich moralnej słuszności nie mącą obrazy śmierci przechodniów i płonących sklepów. Doskonale wiedzą, że w dobie szybkich i powszechnie dostępnych mediów prawdopodobnie jedyną „szkodą uboczną”, którą mogą odczuć oni sami, jest spadek poparcia politycznego. Jeśli internet obiegną wstrząsające zdjęcia rannych i zabitych cywilów czy zbombardowanych budynków, stracą głosy – i właśnie to, a nie los mieszkańców odległych zakątków świata, motywuje ich do inwestowania w nowoczesne, drogie rozwiązania.
Jeszcze kilkanaście lat temu izraelski pilot pytany przez dziennikarza, co czuł, gdy zrzucał tonową bombę na jedną z zatłoczonych dzielnic mieszkaniowych w Strefie Gazy, odpowiedział zdawkowo: „Niewielkie drgnięcie maszyny”. Eksplozja zabiła nie tylko poszukiwanego terrorystę, ale także jego żonę, dzieci i sąsiadów. Teraz byłoby to nie do przyjęcia. Dlatego m.in. Izraelczycy opracowali technikę „pukania w dach” – na dach budynku zrzucają ładunek wybuchowy, który kilkanaście minut później ma zostać zniszczony. Ma to dać ludziom czas na ucieczkę i w większości przypadków tak właśnie się dzieje. Co nie oznacza wcale, że na wojnach, które toczą się obecnie, nie giną cywile.
Regulacje dotyczące użycia siły, podobnie jak broń nowej generacji, mają na celu m.in. ochronić ludność cywilną. Ale sytuacje, kiedy faktycznie dąży się do zminimalizowania „strat ubocznych”, wciąż należą do wyjątków. Regułą zaś jest, że podczas konfliktów zbrojnych wykorzystuje się rozwiązania, które powodują tragedię niewinnych osób.
W tej samej okolicy, w której Amerykanie zabijają, czy – jak to się eufemistycznie określa – „neutralizują” wroga z użyciem rakiet Hellfire R9X, ze śmigłowców armii syryjskiej zrzucane są bomby beczkowe. To pojemniki wypełnione materiałami wybuchowymi i złomem pełniącym funkcję szrapnela. Nie może być mowy o trafieniu celu beczką wyrzuconą ze śmigłowca z wysokości kilku tysięcy metrów; takie bomby sieją więc postrach i zniszczenie w wioskach i miastach często oddalonych od linii frontu.
Jeszcze więcej szkód powoduje tzw. lotnictwo dla ubogich, jak niekiedy nazywa się wypełnione materiałami wybuchowymi wozy pancerne czy ciężarówki prowadzone przez terrorystów samobójców. Takie ważące kilka ton „inteligentne pociski” niszczą nie tylko posterunki wojskowe. Potrafią zrównać z ziemią całe kwartały domów, zabijając i raniąc wszystkich, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w złym miejscu w złym czasie.
Nie mniej niszczycielska jest taktyka bombardowania oblężonych miejscowości w celu wymuszenia kapitulacji. Metodę tę stosowali Rosjanie i Syryjczycy, niszcząc z powietrza szpitale, stacje transformatorowe, ujęcia wody, a nawet szkoły w takich miejscach, jak Aleppo czy wschodnie przedmieścia Damaszku. Bombardowali cele cywilne, by osiągnąć cel militarny – uczynić życie w atakowanych enklawach na tyle niemożliwym, by obrońcy złożyli broń lub zgodzili się na ewakuację do innej części kraju.
Cywile giną także w saudyjskich nalotach w Jemenie. Mimo zaprzeczeń władz Arabii Saudyjskiej na cel ataków wybierano nieraz autobusy, a nawet sale weselne. Oświadczenia, że za każdym razem była to pomyłka, niewiele zmieniają. Liczba ofiar była tak wielka, że presję na Saudyjczyków zaczęli wywierać ich zachodni sojusznicy. Po raz kolejny jednak bardziej wynikało to z obawy przed reakcją opinii publicznej zaszokowanej rozlewem krwi i groźbą katastrofy humanitarnej niż z troski o los cywilów.
Wyraźnie przy tym widać, że stosowanie nowoczesnych, „chirurgicznych” czy „inteligentnych” metod ani nie skraca konfliktu, ani nie zmniejsza rozlewu krwi. Od amerykańskich, brytyjskich czy francuskich precyzyjnych bomb i rakiet ginie stosunkowo niewielu cywilów, ale miejsce eliminowanych w ten sposób pojedynczych przywódców szybko zajmują ich następcy. To jeden z argumentów przeciwko tzw. targeted killing ze strony izraelskich ekspertów, którzy uważają, że usunięcie konkretnego przywódcy może zapobiec planowanemu przez niego zamachowi, ale kolejny lider będzie nie mniej radykalny. A to jedynie nakręca spiralę przemocy, zamiast ją przerwać.
Co więcej, państwa zachodnie wcale nie stronią od używania przemocy na wielką skalę, jeżeli politycy mają przyzwolenie ze strony wyborców. Syryjska Rakka została w dużej części zrównana z ziemią dlatego, że nikomu z zachodnich przywódców nie zadrżała ręka, gdy wysyłali bombowce nad stolicę morderczego kalifatu. Islamiści z ISIS używali niewinnych Syryjczyków czy Irakijczyków jako żywych tarczy, a atakujący tzw. Państwo Islamskie uznali, że ich śmierć jest kosztem, który można ponieść.
Konflikty w miejscach takich jak Syria, Jemen, Somalia czy Sudan Południowy ciągną się latami, a ich ofiarami padają setki tysięcy niewinnych osób. Miliony ludzi uciekają z domów i skazują się następnie na wegetację w obozach dla uchodźców. Choroby i niedożywienie, ale także nieodpowiednia edukacja, przenoszą następstwa tych wojen na kolejne pokolenia.
W ośrodku medycznym dla uchodźców w Ammanie, stolicy Jordanii, spotkałem 10-letniego Syryjczyka. Powiedział mi, że wcale nie tęskni za szkołą. Chciałby jednak wrócić do ojczyzny, żeby zabijać Alawitów, członków sekty, z której wywodzi się prezydent Baszar al-Asad i wielu członków rządzącej elity.
W obozach dla uchodźców rośnie kolejne pokolenie żołnierzy i bojowników. Nikt nie będzie się tym jednak przejmował, dopóki mali uchodźcy nie zostaną terrorystami zagrażającymi naszemu zachodniemu poczuciu bezpieczeństwa lub dyktatorami, których zbrodnie wypchną z kolejnych krajów fale uchodźców. Wówczas w sukurs przyjdzie technologia pozwalająca osiągnąć wyniki, pochwalić się obrazami z kamer pocisków sięgających celu. Przywódcy zrobią wszystko, by obraz był „czysty” i jednoznaczny. Będą pokazywali nagrania z kamer, na których pociski najnowszej generacji bezbłędnie trafiają w cel. Źli ludzie zginęli, nikomu innemu nic się nie stało. To technologiczny plaster pozwalający ponownie pogrążyć się w samozadowoleniu.
Nie chodzi przecież o to, by argumentować, że w przeciągających się konfliktach zbrojnych dzięki nowym technologiom militarnym ginie coraz mniej przypadkowych osób. Trzeba przede wszystkim zastanowić się, jak doprowadzić do zakończenia rzezi. Jeżeli przy tym nie wystarczą argumenty etyczne (czy mamy prawo tolerować nieszczęścia na potężną skalę dziejące się w odległości kilku godzin lotu od granic bogatego świata?), to warto użyć argumentów czysto utylitarnych. Wcześniej czy później fale uchodźców powrócą, kolejne pokolenia zradykalizowanej młodzieży zagrożą miastom i samolotom, a koszty odwlekanych interwencji będą jedynie rosnąć.