Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
Łaziki marsjańskie konstruowane przez polskich studentów należą do światowej czołówki, ale rzadko mówi się o nich w kontekście biznesu. Jeden z nich udowodnił jednak, że budowa łazika w wersji ziemskiej może być komercyjnym przedsięwzięciem i nie trzeba kończyć studiów, żeby się go podjąć Technologie stosowane w łazikach mogą być wykorzystywane w różnych pojazdach autonomicznych, chroniąc człowieka od nieprzyjaznych warunków (rozbrajanie ładunków wybuchowych, inspekcja kanałów), czy oszczędzając jego czas (transport leków na terenie […]
Technologie stosowane w łazikach mogą być wykorzystywane w różnych pojazdach autonomicznych, chroniąc człowieka od nieprzyjaznych warunków (rozbrajanie ładunków wybuchowych, inspekcja kanałów), czy oszczędzając jego czas (transport leków na terenie szpitala, kurier pocztowy na terenie osiedla). Najczęściej mówi się o wykorzystaniu łazików i ich „krewnych” w przemyśle samochodowym, wojsku, policji, czy utrzymaniu miast. Szymon Dzwończyk swoim start-upem pokazuje jednak, że zastosowań może być tak wiele, jak wymyślą sobie klienci. Młody przedsiębiorca z Wrocławia stworzył Turtle Rover – pierwszego komercyjnego łazika na rynku, który nie jest ani pojazdem przemysłowym, ani robotyczną zabawką.
Zanim jednak Turtle zaczął fotografować lwy w południowej Afryce i karmić ślimaki na hiszpańskiej farmie, swoje pierwsze metry pokonywał w piwnicy wrocławskiej kamienicy, którą czasem zalewało. Zimą w przetrwaniu trudnych, piwnicznych warunków, jego bezrobotnym konstruktorom pomagały farelki.
Spotykamy się na Międzynarodowym Kongresie Astronautycznym – tym samym, podczas którego dwa lata wcześniej Elon Musk zaprezentował światu sposób, w jaki SpaceX ma zamiar dostarczyć ludzi na Marsa. Wśród krajów z całego globu, perełki swojej kosmicznej branży, prezentuje także Polska. Łazik Turtle, który przywiózł tu Szymon, okazuje się największą atrakcją tego stoiska. Przedsiębiorcy dopytują o możliwość zakupu. Gdy pada cena, jeden z nich rzuca: „OK, poproszę sześć”.
2399 dolarów – tyle kosztuje jeden łazik, podczas gdy zestaw do złożenia samemu – 1349 dolarów. W łazikowej branży trafia w lukę. Na rynku konkuruje albo z pojazdami wartymi kilkadziesiąt tysięcy dolarów, wykorzystywanych w dużych fabrykach, czy instytutach naukowych, albo z zabawkami robotycznymi z serii Lego Mindstorms. Turtle z założenia był kierowany do niszy, ale nawet sam autor nie spodziewał się, jak duży może być potencjał jego zastosowania: od edukacji, przez fotografię, do obsługi farm.
Na wierzchu wodoodpornego łazika można umieścić do pięciu kilogramów sprzętu. Steruje się nim za pomocą aplikacji. Ma kamerę Full HD i manipulator, dający możliwość nagrywania filmów i robienia zdjęć z obrazu przesyłanego użytkownikowi na bieżąco. Można mu podłączyć zewnętrzną elektronikę i edytować oprogramowanie. Modelarze, elektronicy, czy programiści mogą na nim testować własne moduły. Z tych względów o Turtle mówi się nie tylko jako o łaziku, ale bardziej jako o „mobilnej platformie”.
Turtle Rover to pojazd ziemski, ale wywodzi się z łazika marsjańskiego Scorpio, budowanego w Kole Naukowym Pojazdów Niekonwencjonalnych przy Politechnice Wrocławskiej. Studencki robot zwyciężył pierwszą edycję European Rover Challenge – prestiżowego konkursu dla młodych konstruktorów (nie tylko z Europy). Dzwończyk był wówczas koordynatorem wrocławskiego zespołu. Pracę z łazikami rozpoczął już na pierwszym roku studiów.
„Uświadomiliśmy sobie wtedy, że my, studenci z Polski, możemy zajmować naprawdę wysokie miejsca i konkurować ze studentami z wielu krajów, nawet wspieranymi przez NASA. Turtle zbudowaliśmy od początku, ale z racji tego że wcześniej byłem głównym mechanikiem w Scorpio, pojazdy wyglądają bardzo podobnie” – mówi Szymon cztery lata po tamtym sukcesie.
Praca nad konkursowym łazikiem tak go pochłaniała, że zajęcia na studiach płynęły jakby obok. Po zawodach znalazł pracę w korporacji.
„Siedziałem w tej pracy i coraz częściej zdawałem sobie sprawę, że mam duże doświadczenie w budowaniu robotów i ono się marnuje. Doświadczenie to jedna sprawa, a druga to zespół ludzi. Pracowaliśmy wspólnie w Scrpio przez kilka lat, sprawdziliśmy siebie nawzajem, nie chciałem tego zaprzepaścić. A skoro zebraliśmy się nie wokół innowacyjnego czajnika, tylko innowacyjnego łazika, to budujmy łaziki” – opowiada.
Kiedyś na poprawce egzaminu usłyszał, że albo można zdawać wszystkie kursy poprawkowe i pracować jako inżynier, albo ich nie zdać i inżynierów zatrudniać. Po roku zwalania się z korporacji, nie kończy studiów i zakłada własną firmę. Zatrudnia w niej dziewięć osób.
„Przed dołączeniem do koła naukowego na uczelni nie byłem zainteresowany branżą kosmiczną, ale wciągnęła mnie jej innowacyjność. Turtle to bardziej przyziemny biznes, ale świetnie pokazuje, jak na Ziemi można stosować robotykę wykorzystywaną na Marsie i Księżycu” – podkreśla.
Zaczynali w czwórkę. Podobnie jak Szymon, Julia, Marcin i Aleksander – pozostali konstruktorzy także zrezygnowali z dotychczasowej pracy i na poczet Turtle’a zrobili zrzutkę z oszczędności. Zamknęli się w piwnicy bez żadnej pewności, czy ten projekt w ogóle się uda. Nie było mowy o wypłatach.
Szymon wspomina ten czas tak: „Pytałem siebie, po co mi to wszystko. Siedzimy w piwnicy, jest zimno i budujemy łazik. Nie wiemy kompletnie, co się stanie. Wrzucimy kampanię na Kickstartera, napiszemy do mediów i właściwie co dalej?”.
Dalej, czyli po roku od rozpoczęcia prac, pojawiła się kampania na Kickstarterze, pierwsze 66 tysięcy euro na koncie i ponad trzydzieści zamówień.
Po pierwszym etapie produkcji pieniędzy zabrakło. Mieli znowu zero na koncie i dalej nie wyszli z piwnicy. A ludzie pytali Szymona: „Dla kogo właściwie budujesz ten łazik? Takich jak ty?”. Odpowiadał twierdząco, bo dokładnie tak robił. W akceleratorze start-upów (StartupYard), do którego dołączyli w Pradze z tym zerem na koncie, nauczył się ważnej rzeczy: twórz, buduj, działaj dla takich jak ty, bo nawet nie wiesz jak dużo ich jest, a niewielki procent ci wystarcza, żeby zrobić z tego biznes.
„To tak jak w latach 70. zaczynały się komputery i wielcy panowie z IBM mówili, że na światowym rynku widzą miejsce tylko dla dziesięciu komputerów. Nie skończyłem studiów. Zwolniłem się z pracy. Jakby się nie udało, musiałbym pracować w Starbucksie albo Ikei i wrócić na uczelnię. Ale się udało” – mówi.
Po kilku miesiącach codziennej, żmudnej pracy w Pradze nad biznesplanem, mogli się wreszcie odkuć.
Teraz ekipa Turtle Rover jest w stanie wyprodukować pięć łazików tygodniowo, ale na początku tak nie było. Klientom z Kickstartera nie przeszkadzało jednak, że dostaną łazika na przykład za rok od jego zakupu.
Do jednego z pierwszych klientów, mieszkającego w Niemczech, Turtle został wysłany z niedokończoną instrukcją obsługi. Gdy Szymon napisał do niego z przeprosinami, otrzymał odpowiedź, że nie ma takiej potrzeby, bo nawet do niej nie zajrzał i na wyczucie sam złożył pojazd. Do tego zbudował własne oprogramowanie i elektronikę.
Niedługo później okazało się, że klient ma ponad dwadzieścia lat doświadczenia w elektronice i pracuje jako inżynier w firmie Airbus. Jest jednym z członków społeczności, jaka wyrosła wokół Turtle’a.
„Ludzie tworzą niesamowitą społeczność. Wiedzą, że to nie jest produkt z półki supermarketu, tylko taki, który dopiero ma się rozwinąć. Co więcej: jeśli jesteś szczery i mówisz wprost o swoich problemach z produkcją, to jeszcze służą radą. Nie wiem, ile musiałbym mieć pieniędzy, żeby opłacić inżyniera z Airbusa, ale wiem, że ludzie pomagają sobie za darmo, jeśli chcą zrobić razem coś fajnego” – cieszy się.
Po roku produkcji piwnicę zamienili na warsztat we Wrocławiu, liczy sto metrów kwadratowych. Sprzedali już 70 pojazdów. Nie dostosowują łazików pod konkretne potrzeby klienta (każdy może zrobić to sam), co także wpływa na niższą cenę. Ponadto, koszty produkcji w Polsce są niższe niż w Dolinie Krzemowej.
„Od początku podkreślaliśmy, że Turtle to nie łazik marsjański, lecz do odkrywania Ziemi. Mamy pewne przesłanki statystyczne, że jest duży sens używania łazików w inspekcji kanałów, czy budynków, ale nie zakładaliśmy i nie zakładamy z góry zastosowania. Ludzie szybko znaleźli je sobie sami” – zauważa Dzwończyk.
I dodaje: „Jeśli w branży widzą nas jako zespół szalonych inżynierów to dobrze, bo my sami tak się promujemy: jako ci, którzy mają wziąć robotykę za rogi i coś zmienić na rynku. Nic dziwnego, że zajmują się tym młode osoby, bo były na tyle odważne »głupie«, żeby rzucać pracę, zamknąć się w piwnicy ruszać ten biznes. Prawda jest taka, że więcej kasy byśmy zrobili na jakimś biznesie B2B, podejmując duże projekty, ale my chcemy pozostać w tej społeczności. Zamiast bawić się w politykę dużych firm, wolimy się skupić na budowie tej technologii”.