Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
„System sądownictwa przypomina nasze drogi. Nie są takie jak w Niemczech, ale da się po nich jeździć i, ostatecznie, jak trzeba dojechać z Gdańska do Krakowa, to dojedziemy. Nie jest to jednak przyjemne doświadczenie” – mówi dr Jacek Sokołowski. Prawnik i politolog tłumaczy, że wprowadzenie nowych technologii usprawniłoby sądownictwo, ale taka zmiana wymagałaby ogromnego wysiłku administracyjnego. „A to wszystko tworzy koszt, którego na razie nie jesteśmy w stanie przeskoczyć” – dodaje MATEUSZ TOMANEK: Czy polski […]
MATEUSZ TOMANEK: Czy polski wymiar sprawiedliwości nadąża za rozwojem nowoczesnych technologii?
DR JACEK SOKOŁOWSKI*: Rozmawiając o nowych technologiach w sądownictwie niestety rozmawiamy o montowaniu zaawansowanych systemów nawigacji do samochodu marki Żuk, albo Tarpan. Owszem, ułatwią one jeżdżenie tym Tarpanem, ale to dalej będzie ten sam samochód. Zasadnicze problemy sądownictwa leżą w jego strukturze organizacyjnej i instytucjonalnej oraz w jej sposobie działania. Nałożenie na ten system technologicznej nakładki pewne rzeczy może poprawić – i faktycznie niektóre z nich już poprawiło – ale w sądownictwie nadal obecne są negatywne mechanizmy.
Jakie?
Dość dokładnie opisuje to raport „Rewolucja i równowaga”, przygotowany pod moim kierownictwem przez think-tank z którym jestem związany – Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Szczegółowych problemów jest oczywiście wiele, ale szukając pewnej „praprzyczyny”, jakiegoś wspólnego mianownika dla większości z nich, zidentyfikowaliśmy coś, co nazywamy „biurokratyczną kulturą korporacyjną”.
Możemy się teraz zastanawiać nad różnymi elementami typu: czy powinno być więcej sądów małych czy dużych, czy powinny być bardziej czy mniej „zinternetyzowane” itd. Musimy jednak pamiętać, że nawet jeśli udałoby się wprowadzić te poszczególne zmiany, to zawsze będą one w jakimś stopniu rozbijane przez tę biurokratyczną kulturę korporacyjną. Przy czym – chciałbym tu od razu zaznaczyć – niekoniecznie odpowiedzialność za powstanie i trwanie tej kultury ponoszą wyłącznie sędziowie. O polskich sędziach jestem – uśredniając – dość dobrego zdania, natomiast problemem jest system, w którym oni funkcjonują.
Czym jest ta „biurokratyczna kultura korporacyjna”?
Każda duża instytucja czy korporacja – obojętnie czy będzie to Google, czy sądownictwo danego kraju – tworzy swoją własną kulturę korporacyjną. W socjologicznym rozumieniu pojęcie to oznacza zespoły wzorców zachowań, które są mocno utrwalone i mają zdolność replikacji. Nowi ludzie, którzy wchodzą do tej struktury przejmują te zachowania.
Studentom często tłumaczę to w ten sposób, że jeśli ja spóźnię się na pierwsze zajęcia z nową grupą, to oni nic nie zrobią. Jeśli spóźnię się na drugie zajęcia, to też nic nie zrobią, ale na trzecie zajęcia najprawdopodobniej jakaś część studentów się spóźni. Oczywiście, nie będzie to planowane, ani uzgadnianie. Ale za czwartym razem spóźni się już cała grupa i jeśli do końca semestru tak to będzie funkcjonować, to się utrwali pewien wzorzec. Jeśli ta grupa po ukończeniu kursu porozmawia ze studentami następnego roku, to może się okazać, że kolejni studenci w przyszłym roku przyjdą spóźnieni już na moje pierwsze zajęcia. I to jest replikacja wzorca.
Jeśli takie wzorce będą utrwalane i replikowane, to wytworzy się pewna kultura bylejakości, którą będzie bardzo trudno zmienić, ponieważ każdy decydent próbujący przeprowadzić reformę będzie musiał zmierzyć się z biernym, ale silnym oporem i uczących, i uczonych, którym zaczęło już się dobrze funkcjonować w „kulturze bylejakości”. Ten mechanizm powstawania wzorca jest uniwersalny, a sądownictwo jako struktura bardzo duża i skomplikowana, a zarazem hermetyczna, wytworzyła sobie mnóstwo wzorców tego typu. Można je, upraszczając nieco, sprowadzić do jednego mianownika, którym jest biurokratyczny formalizm.
Z czego wynika ten „mianownik”?
Polscy sędziowie są wychowani w kulcie specyficznego formalizmu, charakterystycznego dla PRL, a wcześniej – dla zaboru rosyjskiego. Jest to formalizm inny niż ten znany z amerykańskiego modelu, gdzie surowo sformalizowane „reguły gry” mają jednak służyć dotarciu do prawdy, a dzięki niej – do sprawiedliwości. W polskim sądzie sędzia jest zainteresowany przede wszystkim uzyskaniem rozstrzygnięcia formalnie poprawnego, czyli takiego, jakiego nie da się podważyć. I tak się składa, że to rozstrzygnięcie formalne dość często okazuje się sprzeczne z poczuciem sprawiedliwości – i to nawet obu stron. Jeśli więc na polskie sądy nałożymy nowe technologie, to zachodzi spore ryzyko, że będą używane w sposób wadliwy, a przynajmniej, że ich potencjał nie zostanie w pełni wykorzystany.
Czy to oznacza, że nasze sądy nie poradzą sobie zatem z wykorzystaniem najnowszych technologii?
W sensie czysto technicznym raczej sobie poradzą. Przecież nowe technologie cały czas są wprowadzane i w większości wypadków z powodzeniem. Ogromnym krokiem, wręcz milowym, który pozwolił utrzymać pewne funkcje naszego wymiaru sprawiedliwości przy życiu, było wprowadzenie informatycznych systemów bazodanowych. Przede wszystkim chodzi o księgi wieczyste, które w całości zostały przeniesione do postaci elektronicznej. Gdy dziś opowiadam aplikantom, jak było wcześniej, oni nie są w stanie uwierzyć, że na odpis z księgi wieczystej można było czekać tygodniami, a w niektórych przypadkach nawet miesiącami. Ludzie, którzy narzekają na sądownictwo, zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, jak gigantyczną pracę wykonało Ministerstwo Sprawiedliwości na przestrzeni kilku kadencji.
Coś podobnego zrobiono z Krajowym Rejestrem Sądowym. To niesłychanie usprawnia obrót i powoduje, że pewne podstawowe informacje dotyczące nieruchomości i przedsiębiorców oraz spółek mamy na wyciągnięcie ręki. Ale co z tego, jeśli w postępowaniu w KRS stosuje się zupełnie upiorne, wzięte żywcem z jakiegoś szalonego snu biurokraty formularze, których wypełnianie – i nierzadko poprawianie ich na żądanie sądu – pożera czas, a które na dodatek często nie obejmują szeregu sytuacji, których projektujący formularz biurokrata nie przewidział. Nieraz jakiejś kwestii, której wyjaśnienie, w normalnym piśmie zajmowało jedno zdanie, nie da się wyjaśnić na formularzu.
Nie ma odpowiedniej rubryki, a w rezultacie te formularze stają się dla wielu referendarzy, bo to oni rozpoznają sprawy rejestrowe, pretekstem do zupełnie absurdalnych biurokratycznych pomysłów. Zwracają wnioski, żądają uzupełnień, bo uznali że jakiś określony sposób wypełniania rubryk jest jedynym właściwym. Słynny był przypadek referendarza, który zwracał wnioski o wpis do KRS, jeżeli pusta rubryka w formularzu nie została przekreślona kreską dociągniętą idealnie do samego końca.
To jest przykład na to, że technologia rzeczywiście wiele zmieniła i bardzo ułatwiła życie, ale w którymś momencie zaczyna być ograniczana i nie przynosi tylu pozytywnych efektów z uwagi na to, że mentalność ludzi obsługujących ją jest taka, a nie inna. A mentalność jest trudniej zmienić, niż wprowadzić nową technologię.
Czyli wymiar sprawiedliwości w Polsce, generalnie, nadąża za nowoczesnymi technologiami, ale…
Nadąża, ale bez zasadniczych, wielowątkowych zmian w strukturze swojego funkcjonowania nie wykorzystuje w pełni ich potencjału. Bez zmuszenia sędziów do tego, by zaczęli funkcjonować w trochę innym paradygmacie i zaczęli inaczej myśleć, ich mentalność nie zmieni się i będzie wstrzymywała postęp oferowany przez nowe technologie. Trudno powiedzieć, czy nadążamy za nowymi technologiami, ponieważ to zależy, do kogo się porównamy. Jeżeli chodzi o zastosowanie pewnych technologii informatycznych, to w pewnym okresie wyprzedzaliśmy Niemców. Było to związane z tym, że u nas te technologie zaczęły się rozwijać bardzo szybko i istniały pewne specyficzne warunki, które sprzyjały ich wprowadzeniu, a niemiecki wymiar sprawiedliwości stawiał opór, ponieważ nie było dużej presji na ich wprowadzenie.
Tak było z elektronicznymi księgami wieczystymi, czy z systemami informacji prawnej – oni nie czuli potrzeby żeby to informatyzować, bo ich tradycyjne księgi działały bardzo sprawnie, a ich prawo nie zmieniało się z tygodnia na tydzień. Natomiast w Polsce w pewnym momencie korzystanie z tradycyjnych dzienników ustaw stało się po prostu niemożliwe, co otworzyło drogę do rozwoju takich narzędzi, jak Lex i Lex Polonica (cyfrowe bazy danych z aktualizowanym na bieżąco ustawodawstwem).
Myślę, że nasz system sądownictwa jest jak polskie drogi. Nie są takie jak w Niemczech , ale da się po nich jeździć i – ostatecznie – jak trzeba dojechać z Gdańska do Rzeszowa, to dojedziemy. Nie jest to jednak do końca przyjemne doświadczenie. Wiele się zmienia na lepsze, ale to się nie łączy we wspólny i wydajny system. Nasze sądownictwo działa na jakieś trzy z plusem. Wszyscy natomiast chcielibyśmy, żeby działało dobrze, czujemy się częścią świata rozwiniętego i mamy wysokie oczekiwania.
Zresztą ta metafora „drogowa” nie jest przypadkowa; to jest problem w socjologii nazywany wlaśnie path dependence, czyli „zależność ścieżkowa”, „zależność od przebytej drogi”. To jest tak jak z drogą, którą kiedyś pionierzy wytyczyli przez puszczę. Droga była kręta i długa, bo omijała bagna i inne przeszkody, siedziby wrogich Indian, itd. Potem po latach droga stała się autostradą, wokół której narosły różne instytucje, bagna osuszono i zasiano na nich kukurydzę, a w miejscach, gdzie stały oberże dla traperów, postawiono nowoczesne hotele, a Indian przeniesiono do rezerwatów. W tej chwili byłoby lepiej, gdyby ta droga mogła zostać poprowadzona na wprost, co obniżyłoby koszt i czas podróży, ale trzeba by zniszczyć te pola kukurydzy (protestują farmerzy) i upadłyby hotele stojące przy starym szlaku (więc protestują hotelarze), i tak dalej.
W związku z tym jednorazowy koszt wprowadzenia tej zmiany jest tak duży, że nie da się jej dokonać, a więc ciągle jeździmy starą trasą, ponosząc mniejsze, ale stałe, dodatkowe koszty. W naszym systemie sądowniczym jest mnóstwo takich elementów, których przebudowanie, czy wręcz zburzenie – by je zastąpić jakimś nowym rozwiązaniem – wymagałoby bardzo dużo wysiłku administracyjnego. To wszystko tworzy koszt, którego na razie nie jesteśmy w stanie przeskoczyć.
Jak sądy w innych krajach wykorzystują nowoczesne technologie?
Zanim będziemy mówić o wielkich projektach – zaawansowanych systemach bazodanowych, sztucznej inteligencji, automatyzowaniu procesu rozstrzygnięć, czyli tym wszystkim, czym ekscytują się media, chciałbym zwrócić uwagę na to, że kraje Zachodu mają przewagę technologiczną nad nami w trochę innym obszarze. Oni mają po prostu niezwykle rozwinięte – i cały czas rozwijane – systemy sprawnego zarządzania. Proces sądowy to jest też proces decyzyjny – łańcuch decyzji, które trzeba podejmować w określonej kolejności i według określonych reguł. Modelowanie procesów decyzyjnych to jest oczywiście coś, co świetnie nadaje się do przedsięwzięć informatycznych, ale to jest też coś, co jest cały czas rozwijane jako praktyczna dziedzina biznesowa.
I pod tym względem – skutecznej organizacji procesu sądowego – przodują kraje anglosaskie, ponieważ to w nich jest najwięcej biznesowego myślenia, które pozwala na uproszczenie wielu rzeczy, a do tego wymogów formalnych jest stosunkowo niewiele. Pierwszy przykład z brzegu, zupełnie niespektakularny, ale obrazujący właśnie, z jakiego rodzaju problemami mamy w Polsce do czynienia: każda większa firma kontaktuje się ze swoimi klientami przez telefon i załatwia w ten sposób proste sprawy, ponieważ dba, by obieg informacji był szybki i sprawny. My – w sądach – mamy barierę mentalności i na to jeszcze nałożoną nakładkę prawną wynikającą z przepisów. W związku z tym w większości sądów nie ma odruchu, by zadzwonić do pełnomocnika i poinformować go, że rozprawa została odwołana.
W procesie zmian przeszkadza nam PRL-owska mentalność?
Nasz wymiar sprawiedliwości jest mocno przywiązany do swojej mentalności, bo został zbudowany z czasach PRL-u i nie przeszedł zasadniczych zmian konstrukcyjnych. Sądy w Polsce są postkomunistyczne, ale nie w takim sensie, jak przedstawia to PiS, tylko w sensie instytucjonalnym. Są olbrzymią, biurokratyczną machiną pielęgnującą formalizm i szczycącą się nim. Również dlatego, że – taki paradoks – dla części sędziów, tych porządnych i uczciwych, ten formalizm w czasach PRL-u często był narzędziem do obrony obywatela przed totalitarnym państwem. Sędziowie zasłaniali się formalnym stosowaniem przepisów po to, by obywatelowi nie zrobić krzywdy.
To właśnie dlatego sędziowie postrzegają formalizm jako rzeczywisty przejaw państwa prawa. To dlatego ten referendarz, który upiera się że puste rubryki mają być przekreślone do końca, jest z siebie dumny! Tymczasem w anglosaskiej kulturze prawnej formalizm – pod pewnymi względami bardzo surowy – jest ograniczony do pewnych podstawowych „reguł gry”. W pozostałym zakresie sędzia ma dużo swobody i posługuje się swoim zdrowym rozsądkiem, co też zresztą jest charakterystyczne dla ich sposobu myślenia. W Polsce natomiast odwrotnie – dużo szczegółowych reguł, nie do końca precyzyjnych, więc sędzia zawsze może „schować się” za którąś z nich i powiedzieć: „To nie ja tak rozstrzygnąłem, to przepisy”. Oczywiście sprzyja temu to, że nasze prawo jest chaotyczne, pełne wyjątków, ciągle się zmienia – jest po prostu niestabilne.
Polskie sądownictwo jest trochę jak gramatyka naszego języka. Oprócz tego, że są reguły, to jest od nich mnóstwo wyjątków.
To jest całkiem niezła metafora, ponieważ język w jakimś stopniu determinuje kulturę, która się tym językiem posługuje. I tak jest z Niemcami, których język oparty jest na takim pudełkowym systemie pojęciowym. Oni stworzyli filozofię spekulatywną opartą na pojęciach i tylko w dwóch językach powstała taka filozofia, racjonalistyczna, czysto pojęciowa – w grece i właśnie w języku niemieckim. Anglicy z kolei stworzyli filozofię empiryczną, zdroworozsądkową, odwołującą się do konkretów i takie też mają procedury sądowe – na pewnym poziomie ogólności. W naszym przypadku być może system biurokratyczny jest pochodną naszej kultury i dlatego bardzo ciężko cokolwiek zmienić.
Czy są technologie, których wprowadzenie poprawiłoby funkcjonowanie sądów?
Jest ich mnóstwo i można je podzielić na trzy kategorie: systemy bazodanowe, systemy związane z dostępem do informacji, i trzecia kategoria, która jest dopiero przed nami, czyli możliwość orzekania na odległość. Abstrahuję tu w tym momencie od sztucznej inteligencji i innych projektów przyszłości, mówię o tym co – jeśli chodzi o rozwiązania techniczne – jest gotowe, działające i może być od razu zastosowane. Z tych trzech kategorii dwie pierwsze są wdrażane, pozytywnym efektem, trzecia – jak na razie – nie. W 90 proc. spraw nie byłoby żadnego problemu, by sędzia siedzący w Gliwicach rozpoznawał sprawę z Białegostoku. Możliwości technologiczne są, ale brakuje zdolności organizacyjnej Ministerstwa Sprawiedliwości, ponieważ na stworzenie odpowiedniej struktury informatycznej potrzeba ogromnego wysiłku.
Jednocześnie trzeba zapewnić jakiś komfort i minimum bezpieczeństwa przy przesłuchiwaniu świadków, ale to też da się zrobić. Dzięki temu udałoby się rozwiązać jeden z podstawowych problemów naszego sądownictwa, jakim jest nierównomierne obciążenie sędziów sprawami. Zmiany trzeba wprowadzić w sposób ujednolicony i ponieść duże nakłady organizacyjne, ale ja uważam, że nasze Ministerstwo Sprawiedliwości nie jest do tego zdolne.
Wiąże się to z jeszcze jednym z problemów polskiego sądownictwa, utrudniającym każdą reformę. Jest nim wadliwie skonstruowany system mierzenia pracy sędziów. Ministerstwo tworzy i wymusza na sędziach generowanie pewnej sprawozdawczości i to w moim przekonaniu zostało oparte o wskaźniki, które nie odzwierciedlają realnego nakładu ich pracy. Dlatego wprowadziłbym także do naszych sądów pewną dość dobrze znaną technologię, którą nazywa się Excel – ale ona wymagałaby przebudowy systemu rozliczania sędziów z wykonanej pracy i uruchomienia myślenia menedżerskiego.
Sędziów należy rozliczać tak, jak robi się to w każdej kancelarii, gdzie pracownik i partner skrupulatnie wpisują wszystkie czynności wykonane na rzecz klienta albo do dedykowanego oprogramowania, albo właśnie do arkusza excelowskiego. I takie oprogramowanie powinno być podstawą do oceny efektywności pracy sądów i sędziów, a nie jak w tej chwili – wskaźnik „załatwienia sprawy”. W tej chwili sędzia, który rozstrzygnął po trzech latach proces o błąd medyczny z udziałem 30 świadków i z trzema opiniami biegłych, osiągnął – w wymiarze rezultatów z których jest rozliczany – tyle samo co sędzia, który zniósł wspólnotę majątkową małżonków na pierwszej rozprawie, po przesłuchaniu stron.
Wprowadziłbym także rozprawy transmitowane w internecie, co zwiększyłoby kontrolę społeczną nad sądami, bo tej kontroli jest nadal bardzo mało. Sędziowie tworzą hermetyczną kulturę, ponieważ nikt do niej nie zagląda. Co najwyżej strony na sali, ale one są przecież tylko „małymi żuczkami”, do których bożyszcze zza pulpitu coś mamrocze w niezrozumiałym prawniczym języku. Albo pokrzykuje, bo to także się zdarza, choć na szczęście rzadko.
A gdyby wszystko było transmitowane online, to znalazłoby się paru sędziów, którzy jednak poczuliby tego „bluesa popularności” i zaczęli dbać o to, czy to, co mówią, jest w ogóle dla stron zrozumiałe. To rozwiązanie poniekąd działało w czasach przedinternetowych i przedtelewizyjnych, gdy chodzenie do sądu na rozprawy było popularną rozrywką. Dopóki ludzie chodzili, bo nie mieli telewizora, sędziowie byli zmotywowani, by mówić bardziej zrozumiale i zachowywać się przyzwoicie.
Co stoi na przeszkodzie, by wprowadzić zmiany tego typu?
Wprowadzenie w Polsce jakichkolwiek zmian w organizacji sądownictwa nie tylko rozbija się o problemy, takie jak mentalność czy kultura korporacyjna. Problemem jest to, że do wprowadzenia dużej zmiany trzeba mieć w ministerstwie duże zasoby ludzi inteligentnych i pracowitych, którzy tę zmianę zaprojektują i przełożą na język aktów prawnych. Z moich obserwacji wynika, że nasze ministerstwo takiej zdolności nie ma.
Czy to brak nowoczesnych technologii sprawia, że tak długo czeka się na rozprawy?
Narzekamy na opieszałość polskich sądów, ale trzeba pamiętać, że liczba spraw przez nie rozpoznawanych na przestrzeni ostatnich 30 lat wzrosła w gigantyczny sposób. Patrząc na ewolucję sądownictwa, trzeba powiedzieć, że pewnym sukcesem jest już to, że nasze sądy w ogóle działają rozpatrując osiem milionów spraw rocznie, przy wzroście z poziomu ok. 4 milionów w 2001 roku! W tym względzie należy docenić wszystkich ministrów sprawiedliwości, którzy byli w stanie zapewnić funkcjonowanie systemu, choć problem nie został rozwiązany w sposób zadowalający. Technologie na pewno przyczyniły się w jakimś stopniu do tego, że polskie sądy w ogóle jakoś sobie radzą.
Dla mnie naczelnym problemem – obok już wspomnianych – jest brak sprawnego zarządzania opartego o model biznesowy. Brak menedżerskiego myślenia w sądach idealnie współgra z przepisami wymagającymi daleko posuniętego formalizmu. Jednym z przykładów może być doręczanie pism. Ja jestem wielkim zwolennikiem rozwiązania, które funkcjonuje w krajach anglosaskich, czyli doręczenia prywatnego. Pozew do sądu wnosi się już z dowodem, że doręczyło się go drugiej stronie, a tym dowodem może być cokolwiek – coś, co świadczy, że druga strona otrzymała pozew, może to być nawet zdjęcie, na którym widać, że pozwany ma kopertę w ręce. Póki co, w polskim procesie cywilnym obowiązuje zasada, że odpis pozwu ma być doręczony przez sąd i tego nie da się obejść, a doręczenie go zajmuje minimum miesiąc.
Czy ta opieszałość sądów to polska domena, czy może raczej problem sądownictwa na całym świecie?
To jest problem sądownictwa na całym świecie, a najgorsze jest to, że my wcale nie jesteśmy najgorsi. My mamy teraz taką tendencję, by porównywać się z Niemcami. Oni mają tradycje biurokracji od czasów Fryderyka Wielkiego – jest to bardzo rozbudowana biurokracja, ale niezwykle sprawna. Sprawność i rzetelność tej biurokracji została wymuszona pod groźbą drakońskich kar i ta tradycja pozostała w tamtejszej kulturze korporacyjnej.
Porównywanie się z Niemcami prowadzi do kompleksów, bo rzeczywiście tam wszystkie struktury biurokratyczne, w tym także wymiar sprawiedliwości, działają znacznie lepiej. Jeśli byśmy popatrzyli na inne kraje, to już niekonieczne. Sądzę, że na przykład włoskie sądownictwo nie jest lepsze, niż polskie. Mamy mnóstwo wspólnych cech kulturowych z Włochami i – niestety – nie są to cechy pozytywne. Na pewno silną stroną naszego sądownictwa jest to, że u nas dużym problemem nie jest korupcja, czyli to, co dotyka kraje postsowieckie czy Włochy, a u nas na dużą skalę nie istnieje.
Rozprawy zaoczne również mogłyby usprawnić system. Skąd społeczny opór w stosunku do nich?
Wyroki zaoczne zbiegają się z formalizmem, dlatego też opinia publiczna traktuje często takie wyroki jako skandal. Tak było z pozwem Doroty Wellman przeciwko Jackowi Piekarze, który ją obraził na Twitterze. Pozew został wysłany pod adres zameldowania, pod którym nie mieszkał i go nie odebrał, w rezultacie czego wydano wyrok zaoczny. On był bardzo oburzony. Dotykamy tego, o czym mówiłem wcześniej, bo gdyby nie było formalistycznego rozwiązania dotyczącego doręczeń, a zamiast tego byłby obowiązek przedstawienia dowodu, że pozew realnie doręczono, to nie mielibyśmy sytuacji, w których wyrok odbierany jest jako niesprawiedliwy. Sama instytucja wyroku zaocznego istnieje – i jako taka nie budzi wątpliwości. Ale też nie sądzę, by należało w niej upatrywać jakiegoś remedium na opieszałość sądów, bo większość pozwanych stawia się po prostu na rozprawy.
Niektórzy twierdzą, że w sądzie nie szuka się sprawiedliwości. Skąd takie przekonanie?
Jeżeli miałbym spojrzeć na to okiem politologa, a nie prawnika to w jakimś sensie tak, z punktu widzenia tego jak funkcjonuje państwo nie jest istotne, żeby każdy został osądzony sprawiedliwie. Oczywiście, z punktu widzenia prawnika, będę mówił herezje. Prawnik jest w gruncie rzeczy zawodem bardzo podobnym do księdza, ponieważ musi wierzyć w pewne rzeczy, albo przynajmniej musi bardzo udawać, że wierzy, bo w przeciwnym razie nie mógłby uprawiać zawodu. Ksiądz nie może odprawiać Mszy, a potem w gronie znajomych otwarcie mówić, że z tym opłatkiem to nic się w jej trakcie nie dzieje.
Może mieć wątpliwości, kryzys wiary, ale albo to przezwycięży, albo zagłuszy, albo przestanie być księdzem. I tak samo prawnik nie może mówić, że w sądzie nie ma sprawiedliwości, bo nie będzie w stanie wykonywać zawodu. Natomiast patrząc z punktu widzenia funkcjonowania pewnej struktury społecznej, która nazywa się państwo, sprawiedliwość nie jest priorytetowym produktem wymiaru sprawiedliwości.
Wymiar sprawiedliwości z punktu widzenia politologii rozkłada się na trzy gałęzie: sądownictwo cywilne, karne i administracyjne. One mają w strukturze państwa zupełnie różne funkcje, ale my wrzucamy je do jednego wora, który nazywamy sądownictwem, bo mają podobny mechanizm działania. Jednak z punktu widzenia państwa są to różne rzeczy.
Jak należy rozróżniać gałęzie wymiaru sprawiedliwości?
Sądownictwo karne jest przedłużeniem i wykonawcą polityki karnej państwa i przede wszystkim ma zapewnić ład i poczucie bezpieczeństwa obywateli. Sądownictwo cywilne ma zapewnić obywatelom możliwość rozstrzygania swoich sporów majątkowych, bo ludzie wiodą takie spory odkąd powstało pojęcie pieniądza i własności. Pełni więc pewną funkcję regulacyjną. Z kolei sądownictwo administracyjne ma chronić obywateli przed nadużyciami władzy. Te funkcje są różne i z punktu widzenia państwa to, czy przy ich realizacji sądy będą sprawiedliwe, nie jest kluczowe. W wymiarze polityki karnej przede wszystkim ma być ład i porządek, bo inaczej zapanuje chaos.
W wymiarze sądownictwa cywilnego ma być przewidywalność tego, co będzie się działo z majątkiem ludzi, tak żeby mogli kalkulować ryzyko przy podejmowaniu decyzji finansowych. Wreszcie, w sądownictwie administracyjnym chodzi o to, żeby wytyczyć granice, ile wolno władzy wykonawczej wobec obywatela. Proszę zwrócić uwagę, że prawo we wszystkich tych trzech obszarach – i decyzje sędziów oparte na tym prawie – mogą być niesprawiedliwe, a mimo to system będzie działał. Wiem, że w pewnych sytuacjach pójdę do więzienia, wiem, że w pewnych sytuacjach stracę pieniądze, i wiem, że w pewnych sytuacjach władza może mi zaszkodzić (np. kazać rozebrać dom, który postawiłem bez zezwolenia).
Mogę się z tymi decyzjami w wymiarze moralnym nie zgadzać, ale jeżeli państwo dysponuje skutecznym aparatem przymusu, to się im podporządkuję. I inni też. I dzięki temu system społeczny będzie trwał. PRL najlepszym przykładem. Z punktu widzenia istnienia państwa kluczowa jest nie sprawiedliwość, tylko przewidywalność decyzji podejmowanych przez sędziów – jeżeli wiem, co mnie czeka w określonych sytuacjach, to dostosuję swoje zachowanie do możliwych konsekwencji. Na tym polega rządzenie – że państwo narzuca ludziom reguły, jak mają się zachowywać.
Natomiast sprawiedliwość jest potrzebna państwu do czegoś innego – do przekonania ludzi, że są rządzeni sprawiedliwie, co legitymizuje państwo jako całość. Dlatego również z tej politologicznej perspektywy nie jest obojętne, czy sądy orzekają sprawiedliwie, a zwłaszcza nie jest obojętne, czy ludzie wierzą, że sądy przynajmniej na ogół orzekają sprawiedliwie. Bo jeśli ludzie stracą to przekonanie, to zaczną zadawać sobie pytanie: „Po co mi państwo? Dlaczego mam płacić podatki? Dlaczego mam pozwalać żeby rządzili mną ludzie niesprawiedliwi?”. I system społeczny zacznie się rozsypywać… I znowu PRL jest tu doskonałym przykładem, zwłaszcza w końcowym okresie swojego istnienia.
Dlatego we wszystkich tych trzech obszarach sądownictwa, większość obywateli powinna mieć wrażenie, że rozstrzygnięcia, które zapadły, zgadzają się z ich poczuciem sprawiedliwości. Niekoniecznie oznacza to, że wszystkie indywidualne wyroki będą sprawiedliwe, ponieważ to jest niemożliwe. Ale dla istnienia państwa, konieczne jest, żeby większość obywateli miała poczucie, że w sądach można znaleźć sprawiedliwość.
A w Polsce – taka jest prawda – bardzo duża grupa obywateli tego poczucia nie miała. W moim odczuciu wynikało to w dużej mierze właśnie z odmienianej w tym wywiadzie przez wszystkie przypadki biurokratycznej kultury korporacyjnej. Bo jeżeli sędzia nie potrafi w ogóle zakomunikować wydawanego wyroku w sposób zrozumiały, to na pewno nikt nie wyjdzie z sądu z poczuciem sprawiedliwości. Jest taka autentyczna anegdotka mówiąca, że klient po ogłoszeniu wyroku pytał adwokata, czy wygrał, czy przegrał. Niestety, takie sytuacje się zdarzają.
Czym jest sprawiedliwość w sądzie?
Sprawiedliwość ma do to siebie, że jeżeli sędzia wyda sprawiedliwy wyrok – sprawiedliwy czyli znaczy, że ustalił, jaka była prawda, i rozstrzygnął przyzwoicie, co się komu należy, a także potrafił zakomunikować to stronom i uzasadnić, to obie strony wyjdą z sądu z poczuciem, że to było sprawiedliwe. Nawet ta, która przegrała, co prawda, wyjdzie bez satysfakcji i niezadowolona, ale z przekonaniem, że „cholera, jednak nie miałem racji”. To doskonale widać w procesach karnych, w których przestępca szanuje sędziego, który potrafił go przycisnąć, nie dał się wyprowadzić w pole i odtworzył przebieg danego zdarzenia.
*Jacek Sokołowski – doktor nauk prawnych i politolog specjalizujący się w systemach politycznych. Ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego; doktoryzował się na Uniwersytecie w Heidelbergu z prawa spółek. Zajmuje się m.in. ekonomiczną analizą prawa, stanowieniem prawa w ujęciu empirycznym oraz sądownictwem jako elementem systemu politycznego.