Humanizm
Rozmowy z chorymi na demencję są trudne. Polski wynalazek je ułatwi
14 listopada 2024
Największe okrucieństwo przełowienia polega na tym, że do sieci rybackich cztery na dziesięć ryb trafia przypadkiem, bo akurat pływały w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. W najlepszych restauracjach nikt na nie nie czeka
Interesuję się tym, co mieszka w oceanie i dlatego przy każdej możliwej okazji staram się odwiedzać oceanaria i ogrody zoologiczne. Traf chciał, że trafiłam do miasta Quebec w odległej Kanadzie. Był listopad, a zwiedzanie akwarium w tym miesiącu to jedno z najbardziej ambiwalentnych przeżyć, jakie można sobie zapewnić na urlopie.
Uzbrojona w szczątkową znajomość lokalnego języka urzędowego –francuskiego – wybieram się w podróż na obrzeża miasta, gdzie położone jest akwarium. W środku tygodnia jedynymi zwiedzającymi oprócz mnie jest kilka znudzonych rodzin z wózkami. Na wstępie do ręki dostaję mapę parku oraz ulotkę o zrównoważonym korzystaniu z zasobów morskich i oceanicznych.
Można się tu pogapić na ryby, a przy okazji ma się dostęp do ważnych informacji o ochronie środowiska, jakie każdy śmiertelnik może łatwo przyswoić i wprowadzić w życie. Ulotka połączona jest z aplikacją na smartfony, która pozwala znaleźć restauracje, gdzie podają owoce morza pochodzące ze zrównoważonych hodowli.
Kebeskie akwarium składa się z zamkniętych pawilonów i otwartych wybiegów. Przy innej pogodzie rzeczywiście można tu spędzić miłe, relaksujące popołudnie, ale w szary listopadowy dzień wrażenie ma się odwrotne. Czuję się tu jak na wycieczkowym rejsie, opisanym przez Davida Fostera Wallace’a w eseju Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię – niby miałam zamiar odpocząć, a skończyło się na głębokich rozmyślaniach o samotności i katastrofie klimatycznej.
Z miejsca kieruję się do Pawilonu Głębin, największej atrakcji – i rzeczywiście największa atrakcja nie zawodzi. W ciemnym pomieszczeniu stoi kilka akwariów w kształcie kolumn podświetlanych od spodu kolorowym światłem. W tle sączy się nastrojowa muzyka i ma się wrażenie, że to mały krok dla człowieka, a wielki dla ludzkości – tak, głębiny oceanu mają dużo wspólnego z przestrzenią kosmiczną, nikt tu nie usłyszy twojego krzyku.
W wodzie unoszą się meduzy przeróżnych gatunków, można się im z bliska przyglądać i niemal liczyć parzydełka. Wracają echa z dzieciństwa, bo moje pierwsze wspomnienia z wakacji to martwe bałtyckie chełbie, wyrzucone na plażę. Obok siedzi matka, ręką szturcha wózek z dzieckiem, oboje przysypiają, tak tu spokojnie i cicho.
Ale i dziwnie – w jednym z akwariów wśród wodorostów chowa się smok morski, bardzo podobny do konika morskiego, lecz wielokrotnie większy. Gapimy się na siebie przez kilka minut. Zastanawiam się, co taki smok morski mógł czuć, gdy po raz pierwszy tu trafił – sam, do obcego środowiska, pozbawiony znanych sobie fauny i flory (chyba że urodził się w niewoli, tego nie wiem).
Przypomina mi się rozmowa z byłą pracowniczką firmy, wynajmującą statki transportowe. Anne-Marie opowiadała o problemie zbiorników balastowych – statki napełniają je w jednym obszarze morza, a opróżniają w innym. Oprócz wody znajduje się tam mnóstwo organizmów, które, przemieszczone w sztuczny sposób w nowe miejsce, często powodują zachwianie lokalnych ekosystemów. To duży problem.
W drugim pomieszczeniu znajduję wielki basen z płaszczkami i rekinami. Basen jest otwarty, można zanurzyć w nim rękę i pogłaskać morskie stwory, ale pracownik informuje, żeby jednak zachować trochę ostrożności. To w końcu drapieżniki stłoczone na małej powierzchni, a odwiedzający są dla nich jedyną rozrywką. Zbliżam się i obrywam wodą, bo płaszczki są w nastroju do zabawy w tsunami.
Piętro wyżej trafiam na podobne interaktywne możliwości, bo po uprzednim wymyciu rąk w płynie do dezynfekcji można pogłaskać rozgwiazdy i inne zwierzęta przydenne. Z pracownikiem ucinamy sobie pogawędkę o zanieczyszczeniu oceanów. Żartujemy, że rozgwiazdy nie uciekną przed katastrofą klimatyczną, bo poruszają się z prędkością pół metra na godzinę, a o rafie koralowej to nie ma nawet co wspominać. Obok problemu ławic torebek foliowych w morzach pojawiają się temat połowów i fakt, że przełowienie dotyka jednej trzeciej światowych zasobów ryb.
Wielkie liczby niby nie robią wielkiego wrażenia, ale facet od rozgwiazd dodaje, że największe okrucieństwo przełowienia polega na tym, że do sieci rybackich na dziesięć ryb cztery trafiają przypadkiem, bo akurat pływały w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. W najlepszych restauracjach nikt na nie nie czeka.
Za to czeka się na niebieskie homary.
Są one jednymi z najrzadziej spotykanych przedstawicieli swojego gatunku. Większość homarów jest swojska i brudnobrązowa, dlatego za każdym razem kolorowe okazy robią tak wielkie wrażenie, kiedy znajdą się już w rybackiej sieci. Łatwo je dostrzec, co z jednej strony jest niestety dosyć sporym problemem w naturalnym środowisku, gdyż dla drapieżników to wielka jaskrawa reklama wykwintnego brunchu. Z drugiej jednak strony nieraz takim homarom ekstrawagancja ratuje życie – jeśli zostaną złowione, w zamian za trzy życzenia mają wielkie szanse trafić z powrotem do wody lub do kolekcjonerskich akwariów. Wiadomo, kolekcjonerskie akwaria nie są może szczytem marzeń, ale pozwalają homarom dożyć sędziwego wieku.
Mówi się, że homary podpisały pakt z diabłem – dzięki specyficznym mechanizmom genetycznym są niemal nieśmiertelne (mają bardzo długie telomery, co oznacza, że podziały komórkowe dużo wolniej przyczyniają się do starzenia).
Patrzę na niebieskiego homara w akwarium, który trafił tu jako ocalały z jednego z połowów. Niestety, nie zapamiętuję jego francuskiego imienia. Za to słucham o jego cyklu życiowym i telomerach właśnie. Nie da się pogłaskać, ucieka przed ludźmi. W restauracji byłby wart kilkaset dolarów, podobno jego mięso jest smaczniejsze, ale wkładam tę ciekawostkę w to samo miejsce, w którym umieściłam informację o panaceum ze sproszkowanego rogu nosorożca. Pracownik wzdycha, że ogromnym problemem wciąż pozostaje kłusownictwo, z którym bardzo trudno się walczy.
W końcu uciekam z zamkniętych pawilonów, zamierzam w końcu pozwiedzać otwarte wybiegi. Traf chce, że w tym roku nie usunięto jeszcze ozdób z Halloween – Kanadyjczycy mają niezdrowe zamiłowanie do tego święta. Trochę straszny i trochę śmieszny jest zaimprowizowany cmentarz koło siedliska morsów, sugerujący, że pod nagrobkami leżą przedstawiciele tego gatunku. W kilku miejscach stoją szkielety stylizowane na Santa Muerte, natrafiam na odcięte ludzkie kończyny z plastiku i łóżko elektryczne. Żałuję, że nie było mnie tu w noc Halloween – przy właściwym oświetleniu musiało to wszystko wyglądać niesamowicie, ale w szare listopadowe popołudnie mam wrażenie, że uczestniczę w pogrzebie zagrożonych wyginięciem płaszczek, kryli, manatów i pingwinów.
Ostatni przystanek robię przy klatce puszczyka kreskowanego. Na pierwszy rzut oka sowa jak sowa, ale na szczęście tabliczki z podpisami są po angielsku. Zatem Male, bo tak ma ptak na imię, urodził się w środowisku naturalnym w 2018 r., ale w nieznanych okolicznościach został mocno poturbowany i tylko dzięki wsparciu Kebeskiego Związku Pomocy Ptakom Drapieżnym wrócił do zdrowia. Jest niepełnosprawny, nigdy więcej nie poleci. Teraz mieszka w klatce na terenie akwarium i mimo krat wygląda dostojnie jak król lasu. Obok remontują wybieg dla niedźwiedzi, robotnicy są strasznie głośni. Male czujnie się im przygląda i pohukuje ostrzegawczo. Wiadomo, kto tu rządzi.
***
Wracam w nieokreślonym nastroju. Z jednej strony los niepełnosprawnego puszczyka kreskowanego napawa nadzieją, ale z drugiej myślę sobie, że każdy homar – i niebieski, i jeszcze nawet rzadziej spotykany żółty czy albinotyczny – po wrzuceniu do wrzątku i tak stanie się czerwony.