Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
O słowach, ich mocy sprawczej, roli i znaczeniu. O tym, jak ranią, kształtują, budują, ale i niszczą. Przez język poznajemy świat, a nasze wnętrze jest skonstruowane na jego wzór. O wielowątkowości słowa opowiada psychoterapeuta, językoznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego dr Małgorzata Majewska PAWEŁ KONAR: Czy możemy uciec od języka? DR MAŁGORZATA MAJEWSKA: W moim przekonaniu jedyną formą ucieczki od języka jest jego świadomość. To jest trochę tak, że gdy prowadzę zajęcia z psychologami na temat języka w terapii, […]
PAWEŁ KONAR: Czy możemy uciec od języka?
DR MAŁGORZATA MAJEWSKA: W moim przekonaniu jedyną formą ucieczki od języka jest jego świadomość. To jest trochę tak, że gdy prowadzę zajęcia z psychologami na temat języka w terapii, pokazuję, jak tę samą sytuację pacjent może opisać na siedem, osiem sposobów. I w chwili, gdy dostrzegamy inne sposoby na opisanie tego samego, dostrzegamy to, o czym mówił Wittgenstein: język pokazuje, jak ja widzę świat, jaki temu światu nadaję sens. Dla mnie jedyną formą ucieczki od języka jest tak naprawdę wejście w głąb tego języka i umiejętność słuchania go. Po paru latach pracy łapię się na tym, że słucham siebie, kiedy o czymś mówię, a te konstrukcje gramatyczne i leksykalne pokazują, jak się w danej sytuacji czuję. Choćby to nieszczęsne słówko „mi, mnie”, które ewidentnie sytuuje mnie w roli ofiary.
Oczywiście, trucizna jest wtedy, kiedy języka używamy do manipulacji, albo wtedy, kiedy używamy go, aby kogoś – ja lubię takie określenie, które może nie jest do końca polonistycznie poprawnie – uczynniał. Czasem coś nas językowo unieczynnia, czyli sprawia, że ktoś powie ci coś takiego, że ci się już nie chce, a czasem jest tak, że coś powiemy komuś i mu się chce. Dla mnie kluczowe jest, by zrozumieć, że język nie jest sklejony z rzeczywistością. Rzeczywistość to jedno, natomiast język to taka siatka znaczeń, które ja na ten świat nakładam, i jest ona absolutnie moja, subiektywna, ale równocześnie nie potrafię wyjść poza granice języka, którego ja używam.
Chowamy się za językiem tak, że używamy konstrukcji bardzo skonwencjonalizowanych. Na przykład bardzo wiele osób chowa się za takim konstrukcjami bardzo formalnymi, poprawnymi. Gdy lata temu badałam DDA, dorosłe dzieci alkoholików, był pacjent, który mówił językiem bardzo formalnym. Na przykład mówił tak: „Mój ojciec miał tendencję do spożywania alkoholu”. Tak się nie mówi o tacie. Moja sugestia była taka, żeby zobaczyć, czy dla niego ten języki formalny – a język formalny to język pokazujący mój dystans do świata – nie jest taką formą odizolowania się od emocji. Gdyby powiedział: „Mój tata pił”, to byłby trochę bliżej tego doświadczenia. Kiedy mówi: „Mój ojciec spożywał alkohol”, to jest dalej. Ja bym powiedziała, że wtedy ten język jest taką formą ucieczki.
Jak poznać oprawcę i ofiarę na podstawie struktur językowych, których używają na co dzień?
Agresja jest zupełnie naturalnym mechanizmem, który pojawia się w nas wtedy, kiedy ktoś przekracza nasze granice. Problem polega na tym, że nie mamy kontaktu z tą naszą agresją, jeżeli nie dajemy sobie prawa do niej. Na przykład jeśli dana osoba jest wychowana jako grzeczna dziewczynka i słyszała w domu, że „złość piękności szkodzi”, albo miała karę za to, że była agresywna, to uczy się tego, że ta agresja jest czymś złym. W pewnym momencie zaczyna się zachowywać tak, jakby jej nie było. W związku z tym ją wypiera i wtedy ona musi gdzieś znaleźć ujście, a najczęściej znajduje ujście w postaci złośliwości, szyderstwa albo jawnej agresji. To, co wydaje mi się istotne, to żebyśmy zobaczyli, że jeśli ktoś jest dla nas agresywny, to jest tylko jakby takie przeniesienie na nas czegoś, z czym on sobie nie radzi. To jest jakby jedna kwestia agresji.
A kat i ofiara?
Ofiara to jest ktoś, kto w języku używa konstrukcji „mi” i „mnie”: „Mi się wydarzyło”, „Wie pani, mąż mi się rozpił”. Bardzo często ofiary używają też takich konstrukcji zdaniowych, jakby ten świat od nich nie zależał, my mówimy w żargonie, że używają konstrukcji zewnątrzsterownych, to znaczy, że to świat nimi rządzi. Czyli np.: „A wie pani, co mi się wydarzyło? Samochód mi się rozbił”. Ja mówię: „Ale jak? Sam się rozbił?”. „No nie, parkowałam…”. „Czyli Pani rozbiła?”. „Oj nie, bo tam było ciasno…”. Ta pani sobie tak tę sytuację obrabia językowo, żeby nie musieć brać za nią odpowiedzialności. Ofiara to jest ktoś, kto postrzega siebie w świecie jako kogoś biernego, kto nic nie może z tym zrobić.
Czy człowiek jest obdarzony „językowym układem immunologicznym”?
To nie jest ani pragmatyzm, ani kognitywizm, tylko to jest rozumienie tego, jak każdy z nas realizuje swoje potrzeby. Ja bardzo lubię porozumienie bez przemocy, które mówi nam, że cokolwiek robię, cokolwiek mówię, to realizuję swoją potrzebę. Jeżeli mam dostęp do tych potrzeb i np. czuję, że jestem złośliwa dla kogoś, i zadam sobie to pytanie, dlaczego ja się złoszczę, to mogę nawiązać kontakt z tą emocją. Większość ludzi mówi: „Złoszczę się na ciebie, bo…”. Skupiają się na tym, dlaczego ktoś jest źródłem ich złości, i dzięki temu nie muszą być blisko siebie. Układ immunologiczny polega na tym, że my w konfrontacji z ludźmi uczymy się siebie i naszych reakcji. To doskonale widać na przykładzie ludzi chamskich.
Chamstwo?
Chamstwo, w ich przekonaniu, jest strategią najskuteczniejszą na to, by się bronić. Bardzo często jest tak, że oni nie znają innej strategii. W momencie, kiedy czuje, jest chamski. Jeżeli oni zobaczą, że są inne strategie, przetestują je i zobaczą, że są skuteczniejsze, to powiedziałabym, że wzrasta im odporność. Idąc za tą metaforą: im więcej mamy bezpiecznych kontaktów z bakteriami, tym bardziej jesteśmy na nie odporni.
Trauma, czyli rana. Jak zadajemy je słowami?
To jest takie klasyczne przesunięcie semantyczne. Kiedyś była wyprofilowana reakcja emocjonalna, a teraz jest sprowadzona do reakcji negatywnej. To jest normalne działanie języka, który łapie jakiś sens. Traumy mogą być oczywiście wynikiem przemocy werbalnej i niewerbalnej. Ja bym powiedziała, że traumy związane z przemocą werbalną są trudniejsze do rozpoznania, bo ludzie często mówią: „A bo tylko tak gada”. Albo to, co teraz się dzieje, że właściwie możesz powiedzieć o sobie dowolną agresywną rzecz, ale wrzucisz ikonkę uśmiechu i masz: „Ja tylko żartowałem”. Boli to wtedy, kiedy robią się rany, te pęknięcia i traumy, kiedy ktoś dotknie naszej tożsamości – czyli odpowiedzi na pytanie, kim jestem.
Tożsamość odgrywa aż tak dużą rolę?
Jeżeli ktoś czuje, że jego tożsamością jest rola rodzica, i ktoś – publicznie albo prywatnie – językiem wyrazi, że jest fatalnym rodzicem, to ta osoba bardzo często odbiera to tak, jakby to była agresja fizyczna. Ja często mówię, gdy mam zajęcia z dziećmi, że słowo boli bardziej niż kopniak, bo po kopniaku masz siniaka i przejdzie, a słowo gdzieś tam w tle zostaje i się tłucze. Podobnie słowa: „Do niczego nigdy nie dojdziesz, jesteś beznadziejna” itd. One gdzieś tam się w tle tłuką.
Ja sobie je prywatnie nazywam „hamulcowym Marianem”, czyli masz sytuację, w której wydaje ci się, że cały świat masz przed sobą, ale z tyłu masz gdzieś słowa, które ktoś mógł ci mówić w dzieciństwie: „Kim ci się wydaje, że ty jesteś? Ty do niczego nie dojdziesz, dajże spokój”. I teraz jeśli chcesz się tym podzielić z kimś, kto się nie zajmuje językiem, to on ci powie: „Słuchaj, każdemu z nas tak mówili, takie były czasy”. Nie zmienia to jednak faktu, że dalej się gdzieś to w tle tłucze.
Jak trauma może przebijać się w języku, poza sztandarowym przykładem freudowskich przejęzyczeń? W stylu mówienia, pisania?
Przejęzyczenia, z mojego punktu widzenia, nie są tak istotne. Dla mnie o wiele ciekawsze jest to, czy ktoś używa konstrukcji czynnej czy biernej. Czy ktoś nie chowa się za konstrukcjami typu: „bo wszyscy ludzie”, „każdy normalny człowiek…”. Albo czy nie zaczyna zdania: „Ty, ja chyba nienormalna jestem”. To zdanie oznacza, że ktoś dostrzega swoje zachowanie jako będące poza normą, czyli nieakceptowalne społecznie.
I to są takie rzeczy, które mnie uderzają w języku. Bardzo często też widzę trudność w przyjmowaniu miłych rzeczy. Jeśli komuś mówisz coś bardzo krytycznego, to ludzie kupują to i są wdzięczni, a nawet krytykanctwo kupują jako krytykę. Kiedy mówi się ludziom coś miłego, to bardzo często mają takie podejrzenie: „Czego ty ode mnie chcesz? Coś nie gra”.
Dlaczego?
Dlatego, że nie mamy takiego nawyku słuchania miłych rzeczy o sobie. Zwróć uwagę, jak jest skonstruowana polska szkoła. Jak dostajesz wypracowanie, to wszystkie komentarze to jest wypunktowanie braków. Gdy u mnie ludzie piszą prace, to ja piszę na boku „super”, „celna uwaga”. Jedna studentka powiedziała mi, że nie może się przestawić, bo jak zobaczyła ilość komentarzy, to była pewna, że praca jest odrzucona. Druga rzecz. W polskiej szkole i w rodzinach bardzo często pytamy nie po to, żeby się dowiedzieć, ale w celu wyrażenia pretensji. „Czy możesz mi wytłumaczyć, co robią te buty w przedpokoju?”. W bardzo wielu rodzinach takie pytania pełnią funkcję przesłuchań policyjnych i bardzo często ludzie odpowiadają konstrukcjami: „A wiesz, wypadało wypić”. Takie uciekanie od odpowiedzialności.
Czy da się do siebie zbliżyć dwa bieguny, dwa mity społeczno-polityczne oraz ich wcielenia, kształtujące aktualnie polski dyskurs publiczny? Przykładowo „zdrada smoleńska”, „lud smoleński?
Ja tu słyszę idealistyczne przekonanie, że ty byś chciał ten świat naprawić. A ja bym powiedziała, że skoro ten świat tworzy mity – a mity są formą narracji – to jest to jakaś strategia radzenia sobie. Mit smoleński jest idealnym mitem, żeby wprowadzić sobie strategię „my a oni”, żeby zdefiniować sobie wspólnego wroga i zjednoczyć się jako wspólnota przeciwko komuś, kto nam zagraża. I teraz – jeżeli ty chciałbyś zrobić niektórym grupom społecznym (albo może większości) zbiorową psychoterapię, to ja bym powiedziała, że istotą psychoterapii jest to, że pacjent sam chce się uleczyć i widzi problem. Przychodzi i mówi: „Mam problem”. Natomiast to niebezpieczeństwo, które ja widzę w mitach społecznych, szczególnie tych bardzo agresywnych, jest takie, że ludzie nie widzą, że to jest jedna z narracji, tylko mają taką bardzo silną sklejkę, że to jest jedyna prawda o świecie. I nie ma innej. I teraz nie możesz im tego zabrać, bo to jest jakaś strategia obronna.
Dwa lata temu spędziłam wakacje w Stanach Zjednoczonych i byłam wśród ludzi, którzy byli bardzo silnymi zwolennikami Donalda Trumpa. To byli Polacy, którzy mieszkają na emigracji od wielu lat, mają już obywatelstwo i byli zachwyceni polityką Trumpa wobec imigrantów – innych niż oni. Bo oni już się nie czują imigrantami. Próby jakichkolwiek argumentów, np.: wy też jesteście imigrantami, albo: wypowiedzi Trumpa czy media pokazują coś innego, i tak kończyły się na tym, że oni to tak sobie językowo obrobili, że utrzymywali ten mit. Usłyszałam: „Telewizja pokazuje Trumpa tak i tak, bo jest zazdrosna o jego sukcesy”. Nagle zobaczyłam, że ja się tam nie przebiję. Tam nie ma terapii. Tam nie ma w ogóle dialogu. Oni nie mogą mnie usłyszeć, bo każde moje słowo jeszcze wzmacnia w nich potrzebę scalenia mitu na temat siły i potęgi Donalda Trumpa. I tu jest pozamiatane. To jest zamknięte.
Wydaje mi się, że brak dialogu jest związany z tym dystansem, brakiem środka.
Filozof, którego ja bardzo cenię i bardzo lubię, Alain de Botton, miał kiedyś fantastyczny wykład o różnicy między informowaniem a religijnym podejściem do informacji. Informowanie polega na tym, że nauka dostarcza ci różnego typu danych, a ty sobie układasz z tego jakąś tezę, weryfikujesz bądź nie. Natomiast religijne podejście do tego tematu polega na tym, że wybierasz to, co ci pozwala utrzymać jakąś iluzję religijną. Przez iluzję religijną nie rozumiem wiary w Boga, tylko nieweryfikowalną tezę, pewną bańkę, pewne przekonania, które pozwalają mi się czuć bezpiecznie, bo mam punkty odniesienia. Pytasz, czy jest możliwy dialog. Dialog jest możliwy wtedy, kiedy ja widzę, że mój świat może być różny, ale jestem ciekawa twojego świata. Natomiast jeżeli traktuję swoje przekonania jako pewną formę religii, pewną formę duchowości, to ja cię nie wpuszczę. Z dużym zainteresowaniem przyglądam się „dialogowi” między szczepionkowcami i antyszczepionkowcami. Oprócz tego, że dzieje się tam wiele poważnych rzeczy, to poważnie mówiąc, nie wierzę, że ktokolwiek przejdzie z jednego obozu do drugiego. Dlatego że w przypadku bardzo wielu ludzi to jest religia. To nie jest rozmowa merytoryczna. Nawet pomijając wszelkie błędy logiczne, jakie tam są popełniane, np.: „Mój sąsiad tak miał, więc to jest prawda” – te języki się w ogóle nie spotykają, bo one się nie mogą spotkać. Nie mają funkcji informacyjnej – właśnie chętnie powiedziałabym, że mają funkcję religijną, podtrzymującą iluzję.
Czy media mogą w kontekście tej dwubiegunowości spełniać funkcję remedium?
Media robią swoje bańki i je utrzymują. Piszę habilitację o fake newsach i bardzo głęboko wierzę, że to, co robi chociażby CNN, które ma swoją stronę, na której możesz sprawdzić, czy dana informacja jest prawdziwa czy nie; to, co robi BBC – całą szkołę czytania informacji; to, czego my uczymy dziennikarzy, czyli pokazywania, jak ta sama informacja może być przekazywana na różne sposoby, jest jedynym remedium. Remedium polega na tym, że w momencie, kiedy przekazujesz mi opinię i mówisz: „Szczepionki powodują autyzm”, to ja umiem sobie tę opinię rozebrać na części pierwsze i zadać ci pytanie: „Paweł, ale dlaczego tak sądzisz?”. Ty mówisz: „Badania naukowe”. Więc ja mówię: „Które badania? Pokaż mi”. Jeżeli mamy narzędzia do tego, żeby o tym rozmawiać, to mamy szansę nawiązać dialog. Natomiast jeśli ich nie mamy, to zaraz się pokłócimy. Bo kiedy ja się zacznę dopytywać, ty będziesz miał wrażenie, że chcę ci zabrać coś twojego. I będziesz trzymał się tego kurczowo, bo to nie jest kwestia informacji, tylko kwestia czegoś, co daje ci poczucie bezpieczeństwa.
Poczucie bezpieczeństwa?
Jest taka przepiękna książka prof. Barbary Skargi Tożsamość i różnica. Ona w tej książce mówi o tym, że ludzie potrzebują mieć iluzję pewnej przewidywalności świata. Takie mity to jest przewidywalny świat. Im mniej czujesz się pewnie ze sobą, im mniejszy masz do siebie dostęp, tym bardziej potrzebujesz zewnętrznego mitu. Tak mają fundamentaliści. Oni wiedzą. Fundamentalista – obojętnie w jakiej religii, w jakim myśleniu politycznym – to jest ktoś, kto wie. Fundamentalista katolicki to ktoś, kto wie, co jest grzechem, a co nie jest – i tam nie ma dyskusji. Tam nie ma przestrzeni na dialog. Ja myślę, że jemu się paradoksalnie łatwiej żyje. Pani Krystyna Pawłowicz wie, że Unia Europejska jest szmatą, i koniec. Ty mi mówisz: remedium. Ale jej się nie opłaca.
Czy dziennikarstwo radykalnie zaangażowane, burzące komfort społeczny, może w tej sytuacji jakoś pomóc?
Myślę, że funkcja mediów jest teraz mocniej niż kiedykolwiek w takim sensie edukacyjna. Widzę też ogromny potencjał w mediach społecznościowych. Media społecznościowe, obrabiając jakąś informację, pokazują nam, jak ona jest zbudowana. Zobacz, co się teraz dzieje – choćby cała kultura memów. Bierze się wypowiedź jakiegoś polityka i nagle mem pokazuje absurdalność tej wypowiedzi. Wypowiedź, że smog w Polsce powodują butwiejące lasy, jest tak absurdalna, że wystarczy wrzucić ją ze zdjęciem polityka, żebyśmy się odbili od tej informacji. Żebyśmy zobaczyli jej absurd.
Remedium?
Remedium to odlepienie języka od świata, czyli pokazanie, że tam są różne narracje i one mają różne strategie. Jedynym moim sposobem na dotarcie do twojego świata jest zobaczenie, że to jest twoja narracja na dany temat, i sprawdzenie, czy ty masz taką otwartość, żeby mnie wpuścić do tego świata i posłuchać mojej narracji. Wtedy mamy szansę zbudować trzecią narrację.