Humanizm
Najpierw intuicja, potem kultura
20 grudnia 2024
„Zaostrzając kary idziemy w kierunku pogłębiania demoralizacji. Taką politykę karną na Zachodzie nazywa się dziś »wywoływaniem społecznej wojny«” - mówi dr Paweł Moczydłowski
MARCIN TERLIK: W ostatnich tygodniach Sejm w zasadzie bez społecznej debaty przyjął wielką nowelizację Kodeksu karnego. Wśród jej zapisów znalazło się wprowadzenie dożywocia bezwzględnego – kary do tej pory nieznanej w polskim prawie. Czy to moment, w którym nasze państwo przyznaje, że straciło wiarę w resocjalizację?
DR PAWEŁ MOCZYDŁOWSKI*: Gra toczy się nie o samą resocjalizację, lecz o storpedowanie pewnego sposobu myślenia, nie tylko o przestępczości, ale w ogóle o rzeczywistości społecznej, w której ona istnieje. Chodzi o zanegowanie pewnego opartego na wielowiekowym doświadczeniu poglądu i praktyki walki z przestępczością. Mówi on, że przestępczość nie wypadła sroce spod ogona, ale tak jak każde zjawisko społeczne ma swoje uwarunkowania społeczno-ekonomiczne, kulturowe, tkwiące w osobistych doświadczeniach i osobowości sprawców przestępstw. Zaprzecza się temu jako poglądowi związanemu z minioną epoką nasyconą demoralizacją i przestępczością.
Na czym polega alternatywna, obecnie forsowana koncepcja?
Nowa polityka karna ma być skuteczniejsza w walce z przestępczością, bo oparta jest na innych założeniach ideowych. Z mojego punktu widzenia chodzi tu nie o eliminację resocjalizacji, ale o jej inny rodzaj. Taki, w którym dokonuje jej głównie ten komponent kary, jaki nazywany jest surowością. Zakłada się, że przestępstwa, złe uczynki biorą się z braku zdolności sprawcy do odróżniania dobra od zła. Brak tej zdolności jest stanem demoralizacji. I z tego stanu trzeba go wyciągnąć. Jeśli ktoś czyni zło, popełnia przestępstwo, to trzeba zdecydowanie i surowo na to zareagować, by wyciągnąć go z tego stanu ślepoty moralnej, by zapamiętał, co jest złem, a co dobrem, za co będzie karany, a za co nagradzany. Jeśli znów popełni przestępstwo, trzeba kolejny raz, tylko jeszcze bardziej surowo, zareagować. I tak do skutku. A jeśli skutku dalej nie ma, to aż do eliminacji. Najlepiej poprzez karę śmierci.
Zwolennicy tego podejścia argumentują, że surowość kary działa odstraszająco na potencjalnych sprawców.
To jest narzędzie tresury służące realizacji wymuszania posłuszeństwa, strachu, odruchu uległości wobec władzy, a nie implementacja prawa i sprawiedliwości. Ludzie po zaostrzeniu kar reagują rzeczywiście najpierw takim ogólnym „sporządnieniem”, ale po pewnym czasie oswajają się z tym i urządzają się w nowej rzeczywistości. Jednym słowem, stan zwiększonej przemocy, pochodzący zresztą ze strony państwa, uzwyczajnia się. Po prostu na przemoc odpowiada się przemocą. Ludzie chamieją wraz z jej nasilaniem. I wtedy znowu, aby wymusić posłuszeństwo, trzeba sięgać po większą represję.
To jest droga budowy spirali przemocy w polityce karnej państwa. 25 lat więzienia było mało, to jest dożywocie, dożywocie bez warunkowego zwolnienia, w perspektywie kara śmierci, kara śmierci kwalifikowana, kara więzienia, w którą można wmontować stosowne dolegliwości i tortury. Ten proces jest nie do zatrzymania, a jego celem jest utrzymanie władzy. To dążenie jest tym silniejsze, im większy jest strach przed utratą kontroli i odpowiedzialnością za skalę rozpętanej przemocy. Szekspir się kłania, proszę pana.
Uważa pan, że przywrócenie kary śmierci przez jakikolwiek polski rząd jest choć trochę realne? Ostatecznie przed takim krokiem powstrzymują nas zobowiązania międzynarodowe, jak choćby członkostwo w Radzie Europy.
Powiem to trochę inaczej. Gdyby represja była istotna dla wyeliminowania złych uczynków, to już dawno w dziejach świata skończylibyśmy z przestępczością. W przeszłości najwyższą represję – czyli karę śmierci – stosowano w przypadku złamania niemalże jakiejkolwiek normy. Ukradł, zgwałcił, obraził władzę – zabijano. Mało tego, stosowano kwalifikowaną karę śmierci połączoną z wymyślnymi torturami. I co? Okazało się, że ta represja nie działała. Była jedynie drogą do zbrutalizowania rzeczywistości społecznej.
Zaostrzając kary, idziemy w kierunku pogłębiania demoralizacji. Taką politykę karną państwa na Zachodzie nazywa się dziś criminal police as a social war making (ang. polityka kryminalna jako wywoływanie społecznej wojny). Zapłacimy za to w długim okresie. Autorzy tej polityki chcą zbawić nie tylko Polskę, ale i Unię Europejską. Nowy rząd przyszedł do władzy z postulatem chrystianizacji Unii. Polityka karna jest jednym z podstawowych narzędzi jej realizacji. Toteż wydaje się, że zobowiązania międzynarodowe nie są dla nich wystarczającym hamulcem.
Część ludzi popiera karę śmierci, a nawet domaga się od rządzących jej wprowadzenia.
Ból i cierpienie zadane przez przestępstwo to rzeczy, które bardzo się wiążą z ludzkimi emocjami. A my coraz bardziej kierujemy się tymi emocjami. Jest takie powiedzenie – nie pisze się Kodeksu karnego nad grobem ofiary. Dlatego, że jest to moment, w którym pojawiają się silne uczucia, w tym chęć rewanżu, zemsty za zło. Te emocje są dodatkowo podsycane, a społeczeństwo uczone nienawiści do sprawców.
Kto wie, jak zakończy się ta prowadzona przez rządzących wojna i jakich znajdą w niej sojuszników? Pewnie przyniesie tylko śmieszność. W krajach Unii Europejskiej dawno porzucono tę politykę i przyniosło im to poprawę poczucia bezpieczeństwa, przyjazne, obywatelskie państwo. W związku ze spadkiem przestępczości zamyka się tam dziś więzienia, przerabia je na ekstrawaganckie i oryginalne hotele.
W krajach Europy Zachodniej udaje się wdrażać z sukcesami criminal police as a social peace making (ang. „politykę kryminalną jako wprowadzanie społecznego pokoju”). U nas, w odpowiedzi na spadek przestępczości – na razie nieznaczny, ale jednak – już wzrosła liczba więźniów i zaostrza się dalej Kodeks karny.
Wydaje się jednak, że społeczeństwo wyraźnie oczekuje surowego karania sprawców, a pomysły zaostrzania prawa cieszą się dużym poparciem.
Mamy do czynienia z czymś, co nazywam myśleniem klozetowym –przychodzimy do toalety, załatwiamy potrzebę, spłukujemy wodę i wyobrażamy sobie, że poleciało to w inny układ planetarny. Nie wyobrażamy sobie, że mogło to trafić do naszego otoczenia, może do rzeki, z której pobieramy wodę do picia. To oczywiście nieco demagogiczny przykład, jednak chodzi mi o brak świadomości negatywnych konsekwencji własnego działania.
Dotyczy to przede wszystkim kar długoterminowego więzienia, gdzie ludzie siedzą wiele lat ściśnięci na małej przestrzeni – bo przecież po co płacić na ich wygodę – i z powodu braku stosownej liczby strażników więziennych wychowują się w wytworzonej przez nich samych podkulturze więziennej. Wychodzą z tego więzienia gorsi niż do niego przyszli. Mało kto myśli o tym, że im więcej ich wsadzimy, tym gorszych ich wypuszczamy. Podnosząc kary do 20 czy 30 lat, w krótkiej perspektywie czujemy ulgę, w długiej jednak pogarszamy naszą rzeczywistość społeczną.
Ale też nie bierze się to z niczego. Jesteśmy kształtowani przez myślenie według wspomnianej zasady criminal police as a social war making.
Ma pan na myśli przede wszystkim polityków czy media?
Nie mam specjalnie zastrzeżeń do mediów. Bardziej do niektórych dziennikarzy, którzy handlują tym towarem bez interpretacji. Weźmy przykład – doszło do gwałtu na kobiecie, który zakończył się jej uduszeniem. Ohyda.
W takim przypadku nie trzeba nawet zbytnio rozbudzać tej nienawiści społecznej.
Proszę zwrócić jednak uwagę, jak ta informacja trafia do społeczeństwa. Budzę się o siódmej rano i słyszę to w radiu. Co pół godziny albo godzinę dostaję tę informację w kolejnych serwisach, nie wspominając już o gazetach czy internecie. Mamy efekt sr*** na wentylator. Jedno przestępstwo zamienia się w katastrofę. Prosty, nieprzygotowany człowiek się boi. Za tym stoi oczywiście kwestia nakładu, oglądalności, słuchalności, bo media ulegają merkantylizacji. Efekt jest taki, że ludzie trzęsą się ze strachu, przeświadczeni, że kraj zalewa fala przestępczości.
Nie jest to chyba zupełnie nowe zjawisko.
Nie, choć obecnie wygląda ono nieco inaczej. W komunie rządzący świetnie zdawali sobie sprawę, że wypuszczanie informacji o przestępczości wpływa na nastroje. W czasie masowych zrywów społecznych – w 1956, 1970 czy 1976 r. prasa była pełna informacji o napadach, kradzieżach, morderstwach. Przekaz był taki: zachcianki wolności czy demokracji prowadzą do anarchii i wzrostu przestępczości.
Gdy przyszedł 1989 r., zdecydowaliśmy się żyć w wolnym świecie i praworządnym państwie. Informacja o przestępczości była ogólnie dostępna, a rynek medialny stał się otwarty i oparty na rywalizacji. A na tym rynku newsy o przestępczości okazały się świetnie sprzedającym się towarem.
Ludzie również niespecjalnie wierzą w skuteczność naprawy sprawcy. Pan przez kilka lat kierował więziennictwem, od dekad zajmuje się naukowo resocjalizacją. Powiedzmy, że dostaje pan osobę z wyrokiem dożywocia, czyli w polskich warunkach – mordercę, który w dodatku dokonał zbrodni ze szczególnym okrucieństwem. Jak może pan go zresocjalizować?
Aby uniknąć powrotu sprawcy do przestępstwa, musimy bardziej skupić się na tym, co jest w jego osobowości niż na tym, czego się dopuścił. Diagnostyka przestępców jest kluczowa. W przypadku skazanych na dożywocie mamy prawdopodobnie osoby z deficytem syntonii, czyli zdolności do współodczuwania z innymi ludźmi. Przykładamy do niego sposób traktowania, który obiecuje możliwość poprawy. Weźmy takiego sprawcę, który wdał się w bójkę w barze. Ktoś go potrącił, on wpadł we wściekłość, uderzył drugiego człowieka stłuczoną butelką, zabił. Podejmowanie resocjalizacji tak zdiagnozowanego osobnika musi się koncentrować na nauce kontrolowania własnych emocji.
Czyli wracamy do surowości kary.
Tak, ale po co tak długiej – 20 czy 30 lat? Możemy stworzyć coś zamiast wieloletniego więzienia. Amerykanie wymyślili boot campy. To ośrodki działające jak obóz – skazani podlegają silnemu reżimowi pobytu. Ludzie chodzą tam niemalże krokiem defiladowym. Za drobne uchybienia, np. bluzgnięcie, otrzymują kary.
Spójrzmy teraz na tego przestępcę, który w emocjach, nie przewidując konsekwencji, zabił człowieka butelką w barze. W tradycyjnym podejściu może zarobić 20 czy 30 lat. Amerykanie pomyśleli inaczej – dajmy mu zamiast tego rok boot campu. Pobyt w nim przypomina nieustanne prowokowanie więźnia, aby wściekł się na system i jego ludzi i ich zaatakował, tracąc możliwość zaliczenia kary w rok. Oto jak ćwiczy kontrolę nad własnymi emocjami – rok obozu albo 20 lat więzienia. To działa, i to inaczej niż polska polityka karna.
Jak wygląda to „prowokowanie więźnia”?
Jest tam niezwykle ciężko, a więźniowie muszą fizycznie pracować, np. rąbać w lesie drewno całymi dniami czy kuć kamienie w kamieniołomach. Nad nimi stoją i krzyczą wrogo nastawieni strażnicy. Wszystko prowokuje do agresywnego zachowania, np. uderzenia strażnika siekierą. Sprawca myśli jednak – czy wolę jeszcze dziewięć miesięcy czy 20 lat? Zaciska zęby i uczy się kontrolować swój gniew.
I to działało?
Działało. Choć potem różnie to wyglądało na zewnątrz. Z pewnością przez pewien okres tak, w zależności od tego, w jakie środowisko sprawca wpadł po odbyciu kary. Ta metoda może być skuteczna.
Co z innymi typami osobowości sprawców?
Weźmy typ neurotyczny. Siedzi w więzieniu człowiek, próbuje zapalić papierosa, łamie pierwszą, drugą, trzecią zapałkę i wybucha płaczem. Mówi: „Nic nie potrafię, nic mi w życiu nie wychodzi”. Jest kompletnie złamany. Od zawsze ma niską samoocenę. Nikt go nie akceptował, poszedł więc na podwórko między podobnych mu nieszczęśników. Jak dobrze walnął w mordę, to zyskiwał szacunek grupy i w ten sposób wciągnął się w przestępczość. Jeśli taki człowiek trafi do opisywanego boot campu,zupełnie się rozleci. Więzienie nie może być tępym narzędziem. Musi rozróżniać i indywidualizować podejście w stosunku do trafiających tam ludzi.
Co zrobić więc z tym neurotycznym sprawcą łamiącym zapałki?
Należy go poddać leczeniu, gdzie jest grupa podobna do niego. To może być np. grupa wsparcia w więzieniu, gdzie uświadomi sobie, co zrobił i dlaczego. Oczywiście, świadomość problemu, jaki ma się ze sobą, sama go nie rozwiązuje. Potrzebny jest pozytywny program – co ten człowiek ma w życiu robić, żeby było dobrze. Zamiast wsadzać tego neurotycznego skazanego do więzienia, można zrobić to jak w Anglii, gdzie takiej osobie zabiera się czas wolny. W piątek, sobotę i niedzielę świadczy nieodpłatną pracę na rzecz kogoś lub czegoś, na co normalnie nas nie byłoby stać.
Wyobraża pan sobie, żeby jakiekolwiek społeczeństwo zaakceptowało, by morderca dostał za karę weekendowe prace?
W niektórych stanach Indii np. sprawcy bardzo ciężkich przestępstw wychodzą na zewnątrz i są nauczycielami. W Indiach, które przecież niekoniecznie kojarzą nam się z takim podejściem do resocjalizacji.
Jak może więc wyglądać taka weekendowa praca?
Ten nasz neurotyk może np. odprowadzić starszą kobietę do motelu, a następnie wrócić do jej mieszkania i pod nadzorem majstra pięknie to mieszkanie odnowić. Ta kobieta wraca i jest zachwycona. Zaprasza sąsiadów, oni widzą, jak to wygląda i mówią: „To my chcemy, żeby ich wszystkich tak karać i mieć z nich pożytek; jak siedzą 30 lat, to tylko na to płacimy i dalej ich demoralizujemy”.
Inny przykład – niech sprawca zajmuje się ludźmi upośledzonymi fizycznie i psychicznie. Niech ich karmi, podmywa, dźwiga. Ta upośledzona osoba zaczyna go za to lubić. Skazany widzi, że jest przez kogoś pozytywnie postrzegany, odkrywa swój sens istnienia. Zapewniam, że to w przypadku tego neurotyka przyniesie większy skutek niż represyjny boot camp.
Do tego wszystkiego trzeba jednak dwóch rzeczy – kogoś, kto to zorganizuje, i społeczeństwa, które myśli inaczej o karze.
Czy gdzieś na świecie funkcjonuje taki system pracy z upośledzonymi?
Tak, w Polsce. Niestety, nie na duża skalę. Nie wszystkie instytucje, które mogłyby korzystać z pracy więźniów, się na to otwierają. Nie każde zadanie może też być wykonywane przez skazanych. Czasem wymaga to bardziej profesjonalnego przygotowania. Wreszcie potrzebujemy kogoś, kto to porządnie zorganizuje. Na Zachodzie są całe instytucje typu probation, które zajmują się odbywaniem kary alternatywnej do pozbawienia wolności.
Domyślam się, że kwestią są też pieniądze – doprowadzenie, przypilnowanie i odprowadzenie tego mordercy, który miałby remontować mieszkanie staruszce, z pewnością jest dosyć kosztowne.
W Polsce się nie ryzykuje i nie robi tego z mordercami. Oczywiście, w grę wchodzi tu też nastawienie społeczne. Pamiętam, jak pędziliśmy z reformami na początku lat 90., w pewnym momencie odezwały się głosy: „Co to ma być, to już nie więzienia tylko sanatoria”. Z tego korzystają od razu politycy, którzy mają wpływ na prawo i na to, co można zrobić z więźniami.
Jaka w tej chwili w Polsce jest praktyka postępowania z osobami skazanymi na najcięższe kary więzienia? Czy są one przetrzymywane w celach razem ze sobą czy mieszani z innymi więźniami?
Zależy to od tego czy mamy do czynienia z osobą skazaną pierwszy raz czy z recydywistą. W przypadku pierwszego razu, nawet jeśli jest to dożywocie, skazany nie może siedzieć z recydywistami. Jeżeli dożywocie dostał młodociany, siedzi w grupie z innymi młodocianymi z wysokimi wyrokami.
Jak zachowują się osadzeni z wieloletnimi wyrokami?
Początkowo nawet ci z dożywociem mają nadzieję na wyjście – może zdarzy się jakaś wojna, przewrót, amnestia. Z czasem tę nadzieję tracą i dociera do nich myśl: tu mam spędzić resztę mojego życia. Nastawiają się na to, żeby się jakoś urządzić. Są zainteresowani spokojem w więzieniu. Nie chcą się ciskać, bić, nie zależy im, żeby robić Dziki Zachód w kryminale. Okazują się bardzo poprawnymi więźniami.
Również jeśli chodzi o współpracę ze strażnikami?
Absolutnie. Właściwie się zachowują, wykonują polecenia. Początkowo często trafiają do „niebezpiecznych”. Ten oddział to w pewnym sensie więzienie w więzieniu. Kontakt ze światem zewnętrznym jest bardzo ograniczony, nawet funkcjonariusze rozmawiają z więźniami w towarzystwie innych funkcjonariuszy, ubrani niemalże w zbroje. Okazuje się, że skazani nie są filozofami. Fatalnie znoszą izolację i samotność. Rozpadają się. Czym prędzej zgłaszają, że będą się zachowywać jak święci. Po pewnym czasie zgodnie z przepisami poddaje się ich weryfikacji, wychodzą z „niebezpiecznych” i stają się bardzo porządnymi więźniami. Można im powierzać różne prace. Nawet przypilnują, by inni też je wykonywali. A inni więźniowie się z nimi liczą.
No właśnie, jak wygląda ich pozycja w hierarchii więziennej? Czy jest ona tym wyższa, im dłuższy jest wyrok?
Jeszcze na wolności człowiek, który nie ma pieniędzy i innych warunków, żeby się urządzić, zdobywa pozycję poprzez odwagę. Ostatecznie napaść, kradzież, pobicie wymagają zwykle pewnej odwagi. W ten sposób tworzy się hierarchia w grupie przestępczej. Ta ideologia przenosi się do więzienia. Jeśli ktoś doprowadził się do sytuacji, w której jest skazany na dożywocie, automatycznie budzi respekt wśród współwięźniów. Decydują się być bardziej ulegli wobec takiej osoby, postrzeganej jako pozbawionej skrupułów.
Pana zdaniem skazani z długimi wyrokami powinni siedzieć razem?
Myślę, że tak, choć zależy to od konkretnych sytuacji. Osoba, która zaakceptowała swoją wysoką karę i panujące reguły, mogłaby siedzieć razem ze skazanymi za lżejsze przestępstwa. Kiedyś, w czasach PRL-u nawet specjalnie dawano tych „dorosłych” z długimi wyrokami razem z młodymi, bo młode to dzikie i leci do bicia, a ci „dorośli” mieli na nich wpływ wychowawczy. Mówili im: „uspokój się”, „nie rób problemów”, a ci młodzi się tego słuchali. Tu pojawia się jednak inne zagrożenie. Starzy nie chcą problemów, ale mogą łatwo wpłynąć na młodych, by ci wykonali ich rozkaz. „Nie ja, a ty pójdziesz i zabijesz, my ci wszystko przygotujemy”. Przede wszystkim dlatego nie trzyma się ich razem.
Czy innym czynnikiem łagodzącym zachowanie więźniów jest wizja możliwego zwolnienia warunkowego?
To jak najbardziej może być dla nich motywacja. Więzień zaczyna uczestniczyć w różnych programach z konformistycznych pobudek. Może nie za bardzo wierzy, że kiedyś wyjdzie, ale co mu szkodzi – pójdzie na spotkanie AA, poczyta książki, pogada z wychowawcą albo psychologiem. Służba buduje pewną wiedzę, a nawet zaufanie do więźnia.
Czy w takim razie pojawienie się w więzieniach ludzi z wyrokami bezwzględnego dożywocia obniży poziom bezpieczeństwa?
Generalnie motywacja adaptacyjna pozostanie, ale wzrośnie poziom ich unieszczęśliwienia. Odpada nadzieja na wcześniejsze wyjście. Każda sytuacja konfliktu może doprowadzić do licytacji przemocy i ten, który nie ma możliwości warunkowego zwolnienia, się w niej nie zatrzyma. W ten sposób głupie prawo może kosztować czyjeś życie. Co więcej, postępująca brutalizacja życia w więzieniu prowadzi też do demoralizacji służby więziennej.
Ta demoralizacja zwiększyła się w ostatnich latach?
Tak, wróciło „chamowo”. Jak robi się tak, żeby nie było resocjalizacji, to jej nie ma. Świat, który umożliwia resocjalizację, to świat różnorakich metod postępowania zależnych od osobowości. Więźniowie wchodząc, widzą, że to jest racjonalny system, nawet jeśli się z nim nie zgadzają. Inaczej wyglądają ich relacje ze strażnikami. Kiedy odpuszczamy resocjalizację albo, co więcej, przechodzimy na metody poza prawem, z czasem demoralizuje się służba więzienna.
Widzi pan szansę na to, by nastroje mogły się zmienić w kierunku bardziej liberalnego podejścia do więźniów i odbywania kar?
Nie. Od dłuższego czasu więziennictwo jest na równi pochyłej. Teraz co najwyżej kąt spadku się zwiększa.
*Dr Paweł Moczydłowski – jest socjologiem i kryminologiem, ekspertem ds. więziennictwa. W latach 1990–1994 kierował Centralnym Zarządem Zakładów Karnych.