„Ja wiem lepiej!” Roszczeniowi rodzice psują dzieciom szkołę

Szkoła dziś często przypomina pole bitwy. Nauczyciele mierzą się z roszczeniowymi rodzicami, którzy próbują sterować każdym aspektem szkolnego życia – od ocen, przez metody nauczania, po organizację wycieczek. Czy polska edukacja staje się zakładnikiem rodzicielskich wymagań?

Roszczeniowi rodzice kontra nauczyciele

W jednej z pozornie spokojnych społecznych szkół podstawowych w sercu Wielkopolski codzienność coraz bardziej przypomina pole bitwy niż miejsce edukacji. Bitwy, której nie toczą uczniowie, lecz dorośli – nauczyciele i roszczeniowi rodzice. Zderzają się ich wizje wychowania dzieci oraz roli szkoły we współczesnym świecie.

– Coraz częściej mamy wrażenie, że nie prowadzimy już placówki edukacyjnej, tylko centrum usługowe – mówi z goryczą dyrektorka tej szkoły. – Rodzice przychodzą z gotowym „zamówieniem” i oczekują realizacji. Szybko, sprawnie i bez pytań.

Jej słowa potwierdzają inni pedagodzy. Mówią o rosnącym poczuciu, że ich autonomia zawodowa ulega erozji. Decyzje, które kiedyś podejmowali, kierując się swoją wiedzą i doświadczeniem, dziś są kwestionowane, negocjowane – a nierzadko po prostu ignorowane.

– Mamy wrażenie, że staliśmy się elementem outsourcingu – przyznaje nauczycielka języka polskiego z tej samej placówki. – Rodzice przekazują nam dziecko i oczekują, że zrobimy wszystko: nauczymy, wychowamy, jeśli trzeba – naprawimy. Ale bez ich udziału.

Szkoła – zamiast być wspólnotą wychowawczą – coraz częściej funkcjonuje jak firma. Z klientami, którzy płacą (czasem tylko w sensie symbolicznym) i wymagają. Problem w tym, że wychowanie to nie usługa. A dzieci nie są projektami, które można zlecić podwykonawcy.

– Potrzebujemy dialogu, nie roszczeń – mówi dyrektorka. – Bo jeśli szkoła przestanie być miejscem współpracy, to za jakiś czas nie zostanie z niej nic, co warte byłoby obrony.

Roszczeniowi rodzice: nauczycielka rozmawia z młodą kobietą
Fot. ThisisEngineering / Unsplash

Stworzony w domu scenariusz się nie sprawdza

Taki model relacji skutkuje sytuacjami, w których szkoła staje się bezradnym tłem dla rodzinnych dramatów. – Mieliśmy dziesięcioletnią uczennicę, u której zauważyliśmy objawy wczesnej anoreksji. Zaniepokoiło to nas bardzo. Kiedy poinformowaliśmy mamę – osobę pracującą w oświacie – przyszła nie po rozmowę, ale z gotowym planem: spotkanie z dietetykiem dla całej klasy. Zaproponowałam wsparcie psychologa i refleksję nad sytuacją w domu. Odpowiedź była jasna: „to niepotrzebne”. Szkoła w tym układzie mogła tylko łapać to, co się z tej historii wysypywało. Czasami nie ma co zbierać – mówi dyrektorka szkoły z Wielkopolski.

Szkoła została zepchnięta do roli statysty, którego zadaniem jest jedynie dostosowanie się do scenariusza pisanego w domu. Tyle że ten scenariusz ma mnóstwo dziur i niedociągnięć, a tak naprawdę pokazuje bezradność scenarzysty, którym jest rodzic.

– Miałam chłopca w czwartej klasie. Sympatyczny, inteligentny, ale nie rozumiał tekstu, który czytał. Zgłosiłam go na zajęcia wyrównawcze. Przyszedł raz. Potem zniknął. Pisałam do mamy – cisza. W końcu napisałam, że jeśli nie będzie uczęszczał, zwolnię miejsce. I nagle odpowiedź: że go wyrzucam, że jestem uprzedzona. Wezwałam ją na rozmowę. Przyszła z mężem. Ojciec był zaskoczony: „To on nie chodził?”. Matka się rozpłakała: „Ja już sobie z nim nie radzę”. Dopiero wtedy otworzyli się na współpracę – wspomina jedna z nauczycielek w szkole w Zachodniopomorskim.

Polecamy: To miała być rewolucja w edukacji. Zniszczono ją jednym podpisem

Jak nauczyć dziecko, że nauczyciel nie jest sojusznikiem

Ten wzorzec zachowań doskonale rozpoznaje amerykański psycholog społeczny Jonathan Haidt. Zwraca on uwagę, że współczesne dzieci, nadmiernie chronione przez dorosłych, nie uczą się samodzielności ani odporności. „Zabawa to praca dzieciństwa” – pisze Haidt w Niespokojnym dzieciństwie. „A młode pokolenie jest jej pozbawione na rzecz ekranów i nadzoru” – dodaje. Przez to dzieci nie mają szansy mierzyć się z porażkami, konfliktami i codziennymi wyzwaniami, co skutkuje narastającym poziomem lęków i zaburzeń psychicznych.

Zjawiska te mają bezpośrednie przełożenie na polską szkołę. Nauczycielka klas 1–3 z Mazowsza mówi wprost: – Najczęściej zmagam się nie z buntami uczniów, ale z uporczywym podważaniem zasad przez rodziców. Są [rodzice, którzy] pytają o każdy detal – od ceny wycieczki, przez sens lektur, aż po metodę nauki mnożenia. Najczęstsze pytanie? „Dlaczego moje dziecko dostało trójkę, skoro w domu wszystko wiedziało?”. Odpowiedź nauczycielki: „Bo szkoła to nie dom. Tu trzeba mówić publicznie, pod presją. To też część edukacji” – opowiada doświadczona pedagożka.

Taka postawa prowadzi do sytuacji, w których dzieci uczą się nie współpracy i zaufania, lecz strategii unikania i kombinowania. „Dałam Zuzi batona, niech zje po kryjomu” – napisała pewna mama na klasowej grupie. Efekt? Dziewczynka zaczęła kłamać, chować rzeczy, unikać odpowiedzi. W ten sposób uczyła się, że nauczyciel to nie sojusznik, lecz ktoś, kogo trzeba przechytrzyć.

Przeczytaj także: AI nowym nauczycielem. Państwa bałtyckie wprowadzają ją do szkół

Roszczeniowi rodzice i spory światopoglądowe

W relacjach szkoła – rodzice pojawiają się także napięcia wynikające z różnic światopoglądowych. Czasem dotyczą one kwestii pozornie błahych, jak repertuar muzyczny na lekcji.

Na lekcji muzyki w jednej ze szkół na Mazowszu nauczycielka zaproponowała dzieciom ćwiczenie kolęd – jako elementu tradycji i kultury, zgodnie z podstawą programową.

– Niedługo później otrzymaliśmy mail od rodziców jednego z chłopców – bardzo zaangażowanej pary. Oburzenie, zarzuty o indoktrynację, żądanie [wyciągnięcia] konsekwencji wobec nauczycielki. Zaproponowałam kompromis: chłopiec może słuchać muzyki poważnej w słuchawkach w czasie tych kilku minut. Rodzice się zgodzili. Ale kilka dni później przyszedł kolejny list – pełen emocji, manipulacji, języka przemocowego. Zebrałam zespół, zaprosiłam ich i przeczytałam ten list na głos. Punkt po punkcie. To była długa rozmowa. I choć nie zmieniłam ich poglądów, udało się zatrzymać spiralę eskalacji – wspomina nauczycielka.

Mama narysuje, mama przepisze

Wielokrotnie zdarza się też, że rodzice próbują nadrobić braki dziecka własnoręcznie. Przykład? Dziewczynka, której prace plastyczne wygrywały konkursy, choć w klasie ledwo szkicowała. Kiedy nauczycielka poprosiła o prosty rysunek, powstał bazgrołek. Tymczasem w konkursie – dzieło niemal z Akademii Sztuk Pięknych. Inna historia: uczeń, który po tygodniu nieobecności miał uzupełnić braki w zeszycie. Otwarty zeszyt zdradzał pismo dorosłej osoby. Mama przyznała: „Był taki zmęczony, że przepisałam za niego”.

Takie sytuacje podważają sens samodzielnej pracy i prowadzą do wychowania dzieci, które nie uczą się konsekwencji ani wytrwałości. Nauczyciel staje się wykonawcą oczekiwań, nie przewodnikiem. Gdy próbuje zakwestionować fałsz, często słyszy: „Podcina pani skrzydła”.

Roszczeniowi rodzice: nauczycielka przy biurku w sali lekcyjnej
Fot. cottonbro studio / Pexels

Warto przeczytać: Coraz więcej uczniów poza szkołą. Nie wszyscy sobie poradzą

Roszczeniowi rodzice szkodzą edukacji. Potrzeba zaufania i granic

Jarosław Pytlak, dyrektor zespołu szkół na warszawskim Bemowie i autor bloga Wokół szkoły, regularnie apeluje o przywrócenie proporcji i zdrowego rozsądku w relacjach szkoła – rodzice. Podkreśla, że szkoła musi mieć prawo do działania zgodnie z własnymi kompetencjami, a nie na życzenie rodziców. Partnerstwo to nie podległość.

Czasem jednak wystarczy jeden odważny krok, by przywrócić równowagę. Dyrektorka szkoły, która odczytała obraźliwy list od rodziców na głos, słowo po słowie analizując jego przemocowy język, pokazała siłę stanowczego, ale rzeczowego dialogu. Efekt? Ci sami rodzice, dotąd agresywni, zaczęli traktować szkołę z większym szacunkiem.

Jonathan Haidt pisze w Niespokojnym pokoleniu: „Większość rodziców nie chce, by ich dzieci miały dzieciństwo oparte na smartfonach, ale boją się wyłamać. Dlatego potrzebujemy wspólnych standardów”.

Takie wspólne normy są równie potrzebne w relacjach szkoła – rodzice. Granice nie są formą zamknięcia, lecz warunkiem zdrowej współpracy. Aby edukacja mogła być skuteczna, musi być oparta na zaufaniu, nie na kontroli. Musi wynikać ze świadomości, że nauczyciel nie jest „zatrudnionym” pracownikiem rodzica, lecz ekspertem odpowiedzialnym za rozwój dziecka. Dopiero wtedy, jak podkreśla nauczycielka z Mazowsza, „możemy grać do jednej bramki – dla dobra dziecka”. Roszczeniowi rodzice grają inaczej.

Może Cię to zainteresować: Fachowiec potrzebny od zaraz. „Zawodówki” wracają do łask

Opublikowano przez

Krystyna Romanowska

Autorka


Dziennikarka, pisarka, mama nastoletnich bliźniaczek. Autorka bestsellerowych książek: cyklu z prof. Zbigniewem Lwem – Starowiczem i poradnika „Nastolatki na krawędzi”. Interesuje się psychologią rozwojową, społeczną i seksuologią. Stara się być na bieżąco ze światem.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.