Prawda i Dobro
Powrót z emigracji. Zazdrość, niechęć i trudne początki
20 listopada 2024
Kultura ofiar nieodzownie łączy się z szerszym zjawiskiem – z kulturą „woke”, która polega na szczególnym uwrażliwieniu na różnego rodzaju dyskryminacje i choćby potencjalnie możliwe „zranienia” w sytuacjach społecznych. Socjolog Jarema Piekutowski przekonuje, że często oskarżenia o mikroagresję bywają przesadzone.
Mówiąc o kulturze ofiar, czy inaczej o kulturze wiktymizacji (ang. victimhood culture), poruszamy się po mapie sporu pomiędzy grupami lewicowymi i konserwatywnymi. Gorącą dyskusję rozbudziła wydana w 2018 roku książka amerykańskich socjologów Bradleya Campbella i Jasona Manninga The Rise of Victimhood Culture. U tych badaczy termin „kultura wiktymizacji” jawi się jako określenie pejoratywne.
Autorzy definiują ją jako zestaw działań mających na celu uwypuklenie aspektu bycia ofiarą po to, żeby zyskać konkretne gratyfikacje, na przykład wsparcie zewnętrzne czy pewien wyższy status moralny. W związku z tym istnieje pokusa, aby postrzegać siebie jako ofiarę nawet w sytuacjach, gdzie jest to niepotrzebne lub niezasadne
– twierdzi Piekutowski.
Z kolei profesor nauk politycznych Wilfred Reilly w swojej książce Hate Crime Hoax przeanalizował 346 zarzutów o tak zwane przestępstwa z nienawiści i ustalił, że tylko mniej niż jedna trzecia z nich była autentyczna. Większość sfabrykowanych incydentów miała rzekomo miejsce na amerykańskich kampusach uniwersyteckich.
Piekutowski zwraca też uwagę na argumentację drugiej strony światopoglądowej.
Według lewicy wcale nie chodzi o to, aby przypisywać sobie status ofiary w sposób niesłuszny, ale żeby ukazać, kto naprawdę jest ofiarą przemocy i traum oraz otoczyć taką osobę społecznym wsparciem oraz by ukarać winnych
– mówi socjolog.
Sposobem karania za różnego rodzaju dyskryminacje nie jest dochodzenie do sprawiedliwości na drodze prawa, a wyłączanie „krzywdziciela” z dyskursu publicznego.
Chodzi o powszechne uznanie, że jest on niewarty tego, by podawać mu rękę. Mowa więc o pewnego rodzaju ostracyzmie społecznym. Krytycy tego podejścia zwracają uwagę na następujący problem: kiedy pokazywanie siebie jako ofiary jest przesadne, to często mamy do czynienia z fałszywym czy mocno przesadzonym oskarżeniem, na przykład o tak zwaną mikroagresje. Wtedy wykluczeniu z życia społecznego podlegają także osoby, które nie są winne realnej przemocy, bo korzystały tylko ze swojego prawa do wolności słowa
– podkreśla badacz.
Sęk w tym, iż mikoagresja – czyli użycie obraźliwego określenia bądź niestosowne zachowanie w stronę osób z grup historycznie marginalizowanych – z definicji nie musi być intencjonalna. Ocena urazy bazuje tu na subiektywnym poczuciu osoby rzekomo dyskryminowanej. A to prowadzi do kuriozalnych sytuacji, jak na przykład nazywanie przemocą poproszenie obcokrajowca o powiedzenie paru słów w jego rodzimym języku, czy tak zwane przywłaszczanie kulturowe.
Polecamy: Jak woke wpływa na relacje społeczne i interpersonalne?
Mówimy o sytuacji, w której „osoby uprzywilejowane” wplatają do swojej kultury jakieś zwyczaje mniejszości etnicznych, na przykład biała kobieta robi sobie dredy. Gdybym w obecności Ślązaka użył w kierunku kogoś określenia „gizdy pierońskie”, to mogłoby to być uznane przez niego za mikroagresję. Bo on – jako Ślązak z dziada pradziada – ma prawo być urażony za używanie przeze mnie jego języka
– ilustruje Piekutowski.
Co ciekawe, wybór przez Campbella i Manninga terminu „ofiarność” został przez przedstawicieli lewicowych środowisk zakwestionowany i skrytykowany jako mikroagresja sama w sobie.
Autorzy książki The Rise of Victimhood Culture wskazują w niej na trzy etapy rozwoju zachodniej cywilizacji. Pierwszy z to kultura honoru, głosząca dewizę, iż brak odpowiedzi na jakąkolwiek obrazę czy poniżenie równoznaczny jest ze stratą właśnie honoru.
W tej kulturze winę przypisywało się ofierze. Jeżeli ktoś został skrzywdzony i za to nie oddał, to była jego wina. Takie myślenie dobrze wyraża fragment powieści Williama Whartona „Ptasiek”, w którym bohater – Sycylijczyk z urodzenia – mówi, że jeżeli komuś na Sycylii zgwałcą żonę, to nawet jak ona się broniła, nigdy już nie będzie dla męża taka sama jak wcześniej
– komentuje socjolog.
Natomiast w drugiej połowie XIX wieku, kiedy jako cywilizacja zaczęliśmy odchodzić od niepotrzebnej przemocy, kultura honoru przekształciła się w kulturę godności. Ona mówiła nam, że godność jest czymś, czego nie można człowiekowi odebrać.
Właściwość tej kultury świetnie ilustruje anglosaskie przysłowie: „Kije i kamienie mogą połamać moje kości, ale słowa nigdy mnie nie zranią”. A jeżeli przeszkadza mi, że ktoś używa wobec mnie obraźliwych stwierdzeń, to mogę szukać rozwiązań mego problemu w instytucjach prawa. W związku z tym, że osadziliśmy się mocno w tej kulturze godności, przestaliśmy przywiązywać tak wielką wagę do możliwej utraty honoru
– tłumaczy Piekutowski.
Polecamy: Jak korporacje modelują świat, czyli co z polityką zrobił „woke kapitalizm”
Amerykańscy badacze twierdzą, że historycznie trzecią fazą jest rozpowszechniająca się w zachodnich krajach kultura wiktymizacji, w której nadajemy sobie status moralny ofiar, odwołując się tym samym do wsparcia w mediach społecznościowych i wykluczenia rzekomych sprawców z życia społecznego. Polski socjolog ma jednak swoją własną tezę. Według niego, kultura ofiar jest formą powrotu do kultury honoru, jedynie bez elementu przypisywania winy ofierze.
Dziś bardzo poważnie traktowane są wszelkie słowa. Powraca wyczulenie na punkcie własnej godności czy honoru, ale tu ofiara zyskuje wysoki status moralny. Najbardziej niepokojący jest element pozbawiania się dystansu do samego siebie. Bo za tym wszystkim stoi założenie, że człowiek jest kruchy i słowa mogą go dobić
– mówi socjolog.
Wedle Piekutowskiego, ruchy związane z tą kulturą, zrodziły się w odpowiedzi na powszechną przemoc słowną w sferze internetu.
Media społecznościowe pozwalają, żeby ludzie nawzajem się ranili. Współcześnie mamy do czynienia ze zmasowaną formą agresji, jaką jest cyberprzemoc. A wiemy, że w takich sprawach dochodzenie swoich roszczeń na drodze prawnej niespecjalnie jest możliwe czy opłacalne
– tłumaczy.
Pozytywnym apektem rozwoju kultury ofiar może być więc większa empatia wobec ludzi, mierzących się z realną przemocą w internecie. A wizja potencjalnego ostracyzmu może stanowić dla nas blokadę przed artykułowaniem krzywdzących treści. Z kolei – jak twierdzi badacz – najbardziej zatrważającym skutkiem rozkwitu takiej ideologii jest doprowadzenie do społecznego nieładu, określonego przez jednego z ojców socjologii Émila Durkheima jako anomia. Mowa o sytuacji w społeczeństwie, kiedy mamy do czynienia z trwałą niestabilnością.
Ona powoduje, że ludzie załamują się psychicznie i zaczynają jeszcze bardziej walczyć między sobą. Przynosi więc różne katastrofy. A im więcej w społeczeństwie wzajemnej niechęci, nienawiści, obrażania się, to nie dość, że źle nam się wtedy żyje, to przy takim rozpadzie w obrębie państwa, możemy stać się łatwym łupem wrogów zewnętrznych
– wyjaśnia ekspert.
Piekutowskiego niepokoi wyobrażenie o świecie, gdzie ludzie, którzy mogliby ze sobą rozmawiać i współpracować, wzajemnie się na siebie obrażają.
Badania pokazują, że najłatwiej jest urazić kogoś, kto sam o sobie źle myśli. Więc raczej należałoby pracować nad wzmocnieniem zdrowego poczucia własnej wartości czy godności niż doszukiwać się przemocy wszędzie. Także tam, gdzie jej nie ma. Ja bym się odwoływał do reguł kultury godności, która pokazuje, że pewną cnotą jest odporność na różnego rodzaju słowa
– kwituje badacz.
Dowiedz się więcej:
Polecamy: DEI w korporacji. Nowe spojrzenie korporacji na pracowników