Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
W ostatnich latach marki odzieżowe przynajmniej osiem razy skopiowały w swoich kolekcjach wzory typowe dla rękodzieła różnych grup etnicznych Meksyku. Żadna z marek nie wspomniała, kto jest autorem wzoru. Społeczności indiańskie nie dostały ani centa
Ostatnio modne są kolorowe, ludowe hafty. W niektórych przypadkach dokładnie takie same jak te, które od lat na swoich ludowych strojach umieszczają np. Indianie. W ostatnich pięciu latach marki odzieżowe przynajmniej osiem razy skopiowały w swoich kolekcjach wzory typowe dla rękodzieła różnych grup etnicznych Meksyku. Czasami są kopiowane jeden do jednego, a ich twórcy nie dostają za to ani centa.
Firma Mango przeniosła na swoje ubrania tradycyjny haft Indian Otomi z miejscowości Tenango de Doria; Intropia skorzystała z motywów z San Juan Bautista Tlacoatzintepec w stanie Oaxaca; Zara wzorowała się na ubraniach z Aguacatenango w stanie Chiapas.
Żadna z marek nie wspomniała nawet, kto jest autorem wzoru. Społeczności indiańskie nie dostały ani centa. Czy to była kradzież? Modowy neokolonializm? A może całkowicie dopuszczalna inspiracja?
Wedle prawa meksykańskiego i międzynarodowego Indianie nie mogą ubiegać się o jakiekolwiek pieniądze.
„Prawo autorskie nie dotyczy dzieł należących do folkloru” – mówi Luis C. Schmidt z kancelarii prawniczej Olivares w mieście Meksyk. „Przez zachodnie cywilizacje ta sfera twórczości widziana jest jako domena publiczna. Dzieła należące do folkloru traktowane są jako «niczyje». Jako dobro wspólne. Przepisy o ochronie praw autorskich chronią jedynie dzieła indywidualne, stworzone przez konkretnych twórców”.
„Folklor zaś nie jest indywidualny, jest kolektywny. Jego dzieła nie są oryginalne, cechuje je raczej powtarzalność wynikająca z tradycji” – dodaje Schmidt.
Sprawa wygląda inaczej, gdy twórca ludowy jest znany z imienia i nazwiska, a jego dzieła są charakterystyczne i oryginalne. Wtedy jego prawa autorskie są uznawane. Tak było np. w Polsce, gdy łowicka artystka Helena Miazek dostrzegła elementy swoich wycinanek na opakowaniach czekoladek Wawel. Znany etnograf potwierdził, że można na nich rozpoznać ślad jej twórczej ręki.
Z kolei prace innej artystki z Łowicza, Henryki Lus, zostały pobrane z internetu i umieszczone przez Mennicę Polską na medalu z okazji objęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej. Sprawę planowano skierować do sądu, ale w końcu Mennica potwierdziła, że doszło do naruszenia praw autorskich, i zawarto ugodę.
W przypadku twórców indiańskich jest trudniej. Nie mają oni w zwyczaju dokumentować swojej pracy. Często też nie znają swoich praw i nie mają możliwości o nie walczyć.
„Nie wiem, jak działa prawo międzynarodowe, ale dla mnie to jest po prostu kradzież. Te firmy wykorzystują naszą wielowiekową tradycję, żeby robić na niej grube dolary. Nawet nie zająkną się o nazwie naszej społeczności, nawet nie podziękują” – mówi Juana, artystka ludowa z Zinacantán w meksykańskim stanie Chiapas. „Na bazie naszych strojów produkuje się podróbki gorszej jakości. No i co gorsza, bierze się wzory zupełnie bez zrozumienia. A przecież każdy element coś znaczy, ma głęboką, świętą symbolikę. Zdarza się, że wykorzystuje się ubrania rytualne, które są wkładane jedynie w czasie ceremonii. A oni noszą takie stroje na co dzień!”.
Znane marki odzieżowe już nieraz były krytykowane za wykorzystywanie świętych symboli tej czy innej kultury w swoich kolekcjach.
Na markę Gucci spadły gromy, gdy użyła turbanów charakterystycznych dla religii sikhów. „To święty element naszej wiary, a nie modny dodatek” – napisała na Twitterze Koalicja Sikhów. „Używanie naszych turbanów jest gorsze niż sprzedawanie podróbek Gucciego” – skomentował jeden z członków tej grupy religijnej Harjinder Singh Kukreja.
Inny przykład: sześć lat temu podczas pokazu bielizny Victoria’s Secret modelka Karlie Kloss paradowała w indiańskim pióropuszu. Dla północnoamerykańskich grup etnicznych jest to święty symbol i oznaka statusu społecznego, której mogą używać jedynie wodzowie poszczególnych społeczności. Założenie go przez półnagą białą dziewczynę uznano za profanację.
Niektóre pomysły projektantów mogą być dla rdzennych grup etnicznych jeszcze bardziej obraźliwe. Kanadyjska firma odzieżowa Dsquared2 jesienią 2015 r. wypuściła na rynek kolekcję inspirowaną wzorami indiańskimi, określając ją jako „odę do amerykańskich rdzennych plemion w zetknięciu ze szlachetnością Starej Europy”. Kolekcję nazwano Dsquaw od słowa squaw, które w Kanadzie jest wulgarnym określeniem na Indiankę.
W tym samym sezonie Givenchy wypuściło kolekcję inspirowaną Meksykiem o nazwie Chola, która jest obraźliwym synonimem Latynoski.
Z kolei Indianom Navajo nie spodobało się użycie nazwy ich plemienia przez Urban Outfitters. Po pierwsze – z uwagi na bezprawne jej wykorzystanie. Po drugie – bo tradycyjne wzory znalazły się m.in. na piersiówkach na alkohol i bieliźnie nazwanej Navajo Hipster Panties.
Nie ma praktycznie miesiąca, żeby internetu nie obiegł kolejny skandal związany z tzw. kulturowym przywłaszczaniem (ang. cultural appropriation
– red.). Krytykuje się nie tylko przemysł modowy, ale także popularne na Zachodzie stylizacje. Nie wszystkim podoba się np. używanie przez białe kobiety dużych kolistych kolczyków oraz noszenie przez osoby pochodzenia europejskiego dredów (obydwa elementy zaczerpnięte są z kultury afrykańskiej).
Obrywa się również celebrytom: Beyoncé za noszenie henny, Selenie Gomez za umieszczenie na czole hinduskiego bindi, a Katy Perry za przebranie się za gejszę.
Wielu ludzi uważa wszakże, że to wszystko niepotrzebna histeria. Dyfuzja kulturowa, czyli przenikanie się elementów między co najmniej dwiema kulturami, istniała na świecie, odkąd społeczności spotykały się i żyły obok siebie. Jest to naturalny proces i właśnie dzięki niemu kultura pozostaje żywa.
„Większość najciekawszych pomysłów powstaje na bazie zapożyczeń z już istniejących koncepcji. Dawne idee są zmieniane, nadaje im się nowe znaczenia” – mówi Linda Hewson, dyrektor kreatywna brytyjskiego luksusowego sklepu Selfridges. „Recykling kulturowych znaczeń nie jest niczym nowym”.
Czy istnieje jednak granica, za którą kończy się inspiracja, a zaczyna kradzież? Jak odróżnić appreciation (docenienie) od appropriation (przywłaszczenia)?
Susan Scafidi z Fashion Law Institute, prawniczka specjalizująca się we własności intelektualnej w świecie mody i autorka książki Who Owns Culture? Appropriation and Authenticity in American Law, twierdzi, że taka granica istnieje.
„Do kulturowego przywłaszczenia dochodzi wtedy, gdy jedna kultura bierze element drugiej bez pozwolenia. Zwłaszcza bez zrozumienia oraz należytego szacunku” – wyjaśnia.
Według niej drogowskazem może być zasada trzech S: significance/sacredness (znaczenie/świętość), source (źródło) i similarity (podobieństwo). Nie ma więc nic złego w nakładaniu etnicznego rękodzieła, ale tylko w sytuacji, kiedy rozumie się noszone przez siebie symbole należące do innej kultury, kiedy kupuje się je bezpośrednio od jej przedstawicieli albo gdy inspiruje się nimi jedynie w nieznacznym stopniu.
Scafidi zaznacza również, że warto pamiętać w tej sytuacji o nierównościach społecznych i postawić sobie pewne pytania. Czy to kultura uprzywilejowana czerpie od tej znajdującej się w gorszej pozycji? Czy kultura, której elementy się wykorzystuje, była wcześniej dyskryminowana za manifestowanie swojej tożsamości?
„Gdy dorastałam, ciągle mi dokuczano, prześladowano za noszenie tradycyjnych strojów” – pisze dziennikarka hinduskiego pochodzenia Zoya Patel.
„Gdy widzę Beyoncé, Gwen Stefani i inne gwiazdy czy przypadkowe białe kobiety, które noszą te same rzeczy i akcesoria jako modne nowinki, czuję się, jakby ktoś dał mi w twarz. One mogą zdjąć kostium i wrócić do zwykłego życia, kiedy tylko zechcą. Ja nie mogę wyjść ze swojej skóry, nie mogę pozbyć się niezaprzeczalnie hinduskiego wyglądu. Zresztą żadna z tych artystek nie chce zrozumieć mojej kultury, interesują je tylko piękne stroje” – wyjaśnia i dodaje, że „jej kultura to nie kostium”.
Jak rdzenne grupy etniczne mogą bronić swojej tradycji? W świetle obecnego prawa jest to bardzo trudne. Zderzają się tu bowiem dwie wizje społeczeństwa: europejska, nastawiona na indywidualizm, oraz tradycyjna, nastawiona na kolektywizm.
„Zachodnie koncepcje twórczości indywidualnej i indywidualnych praw autorskich niekoniecznie przystają do sposobu myślenia rdzennych grup etnicznych. Dla nich najważniejsze są estetyczne, socjalne i kulturalne walory sztuki. Nacisk na duchową syntezę ze społecznością, a nie na materialistyczne prywatyzowanie praw” – mówi Dieter Dambiec z Uniwersytetu w Queensland.
W tej koncepcji dzieło jest autorstwa całej społeczności, należy do całej wspólnoty. Według Dambieca prawo międzynarodowe powinno brać pod uwagę te różnice w mentalności.
„Dla rdzennej ludności Azji system własności intelektualnej jest nie tylko koncepcją nową, ale i bardzo zachodnią” – takie oświadczenie podsumowało zjazd ludności rdzennej w mieście Tambunan w Malezji w 1995 r. „Dla nas życie jest własnością wspólną, której nie można posiąść, skomercjalizować i zmonopolizować. Ludom tubylczym trudno odnieść prawa własności intelektualnej do ich codziennego życia”.
„Nasza tradycyjna wiedza nie jest domeną publiczną. Jest kolektywną, kulturalną i intelektualną własnością wedle naszego prawa zwyczajowego. Nieautoryzowane użycie i przywłaszczanie jej jest kradzieżą” – czytamy w deklaracji kończącej spotkanie ludów tubylczych w Kimberley w Australii w 2002 r.
Rdzenna ludność Australii od 2002 r. stara się zwrócić uwagę ONZ na ten problem, jednak dopiero w czerwcu ubiegłego roku przedstawiciele Narodów Zjednoczonych obiecali zastanowić się nad możliwością uznania praw autorskich ludów tubylczych.
Profesor prawa z Uniwersytetu w Kolorado James Anaya uważa, że ochrona tradycji i kultury Pierwszych Narodów wynika z praw człowieka, takich jak prawo do kultury i religii, prawo do własności i prawo do samostanowienia.
Społeczności rdzenne starają się też o zmianę prawa w poszczególnych krajach. W Gwatemali zawiązano porozumienie tradycyjnych rękodzielniczek 30 różnych organizacji z 18 grup językowych, które złożyły w parlamencie projekt ustawy uznającej prawa autorskie wspólnot, a nie tylko jednostek.
Obecnie nie istnieje jednak prawo, które czegokolwiek zabraniałoby projektantom. „Najważniejsze, żeby ludzie wiedzieli, że marka X, często słynna na całym świecie, kradnie spuściznę ludową. Do konsumenta powinna należeć już decyzja, czy mając tę wiedzę, chce taki produkt nabyć czy nie” – mówi Adriana Aguerrebere z organizacji Impacto, która stara się pomagać Indiankom w Meksyku w ochronie ich własności intelektualnej.
Z kolei Adrienne Keene, pracownik naukowy i autorka bloga Native Appropriations, mówi, jak ważne są odpowiednie przeprosiny danej marki modowej. Nie powinny być ogólne, tylko skierowane do okradanej społeczności. Z przeprosinami powinno wiązać się coś więcej: uznanie wkładu intelektualnego danej grupy etnicznej, a najlepiej włączenie jej w proces projektowania i produkcji. A niezależnie od tego – wsparcie lokalnych projektów rozwojowych.
Scafidi dodaje, że projektanci powinni nawiązywać współpracę z lokalnymi artystami i starać się, by takie wspólne przedsięwzięcia przynosiły zysk obu stronom.
Taką drogą poszła brazylijska marka Osklen w swojej wiosennej kolekcji z 2016 r. Jej założyciel i główny projektant Oskar Metsavaht osobiście udał się do amazońskiej dżungli, gdzie spotkał się z przedstawicielami plemienia Asháninka, żeby zaoferować im współpracę. Dzięki temu poznał lepiej ich kulturę oraz problemy.
Jego kolekcja tylko w pewnym stopniu inspirowała się kolorystyką i motywami sztuki Indian, ale jej wprowadzeniu na rynek towarzyszyło przedstawienie samych Asháninka oraz zwrócenie uwagi na nielegalną wycinkę ich lasów i na postępujące niszczenie otaczającej ich przyrody.
„Dzielenie się wartościami, dzielenie się wizjami, dzielenie się wpływami finansowymi… Myślę, że to najłatwiejszy sposób wspólnej pracy” – mówi Metsavaht. „To właśnie jest magia stylu. To jest magia sztuki. To jest magia projektowania”.
Artykuł został opublikowany w pierwszym numerze magazynu „Holistic”