Humanizm
Psychiatra przestrzega: pigułkami nie naprawimy życia ani związku
22 listopada 2024
Rok 1984. A nie, przepraszam, rok 2014. Utopijny, letni sezon wakacyjny. Na pokładzie samolotu filipińskich linii lotniczych lecącego do Tajlandii umieszczono broszury zawierające pięć porad dla podróżujących: „Pomimo kontroli wojskowych Tajlandia jest bardzo bezpieczna dla turystów. Jeśli chcesz się wtopić w tłum, na wszelki wypadek spróbuj tego…” Dobromyślne „przykazania” brzmiały tak: „1. Zawsze miej przy sobie paszport lub jego kopię”, […]
Dobromyślne „przykazania” brzmiały tak: „1. Zawsze miej przy sobie paszport lub jego kopię”, „2. Nie noś czerwonych koszulek, które utożsamiane są z grupą przeciwstawiającą się wojskowemu rządowi”, „3. Jeśli już musisz zrobić sobie selfie z żołnierzem, bądź miły i spytaj najpierw o zgodę”, „4. Nie zabieraj ze sobą dystopijnej powieści George’a Orwella »1984«. Nie chcesz zostać pomylony z przeciwnikami przewrotu”, „5. Unikaj debat na temat przewrotu, szczególnie w miejscach publicznych”.
Ale w zasadzie mógł to być dowolny tajlandzki rok. Sicut erat in principio, et nunc, et semper, et in saecula saeculorum. Amen [„Jak było od początku, jak jest i jak będzie na wieki wieków. Amen” – red.].
19 wojskowych zamachów stanu
Historia puczów w Tajlandii jest niezwykle długa i bogata – od 1932 r. było ich 19, z czego 12 zakończonych sukcesem. Ostatniego z nich, przy poparciu rodziny królewskiej, wojsko dokonało 22 maja 2014 r. To ten, do którego odnosiła się wspomniana samolotowa ulotka. Od władzy odsunięto wtedy Niwatthamronga Boonsongpaisana, prodemokratycznego polityka związanego z partią Pheu Thai oraz „czerwonymi koszulami” i liderem tegoż ruchu – Thaksinem Shinawatrą, największym oponentem junty i dworu królewskiego.
Władza przeszła całkowicie w ręce elit i generałów. Zadaniem wojskowych było przede wszystkim zabezpieczenie interesów establishmentu, utrwalenie statusu rodziny królewskiej oraz pilnowanie budzącej niepokój sukcesji na tronie. Ukochany król Tajlandczyków, Rama IX, był już wtedy bardzo chory, a spekulacje dotyczące namaszczenia następcy budziły ostre kontrowersje. Sam fakt przejęcia władzy przez wojsko oznaczał z kolei, że dążenia obywateli do ugruntowania demokracji po raz kolejny zostały zlekceważone.
Ale w końcu „nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję; wznieca się rewolucję w celu narzucenia dyktatury”*. W przypadku Tajlandii wznieca się kolejny pucz. I mimo oficjalnego porządku, jakim winna być monarchia konstytucyjna, panuje militarny reżim. A wraz z reżimem podtrzymywana jest bezwzględna cenzura, dobromyśl i poprawność kulturowo-polityczna.
Umarł król, upadają pomniki
„Nikt nie będzie odczuwał lojalności wobec nikogo i niczego prócz Partii. Nie będzie kochał nikogo, oprócz Wielkiego Brata”*. Więc Tajlandczycy kochali.
Król Bhumibol Adulyadej, czyli Rama IX, miał w Tajlandii status niemalże boga. Był najlepszym saksofonistą i fotografem, genialnym strategiem, czułym ojcem-opiekunem, wzorem moralnym, a także świetnym przywódcą, nieustannie stojącym na straży dobra swojego narodu. Wizerunek ten kreowała i podtrzymywała nachalna propaganda, która przenikała wszystkie sfery życia obywateli – od portretów króla w złotych ramach, wywieszonych na niemalże każdym skrzyżowaniu ulic, w sklepach czy urzędach, które sprawiały wrażenie wszechobecności monarchy, przez krótkie filmy ku jego czci wyświetlane tuż przed projekcją w kinach, po obowiązkowe stawanie na baczność do hymnów dwa razy dziennie…
Na straży tej propagandowej machiny stał art. 112 kodeksu karnego. Stanowi o tym, że „każdy, kto zniesławia, obraża lub grozi królowi, królowej, następcy tronu lub regentowi” może zostać uznany winnym obrazy majestatu. A życie pokazywało, że jeśli może, to winnym zazwyczaj zostawał.
Podsłuchy, inwigilacja i donosy pomagały (i wciąż pomagają) doprowadzać myślozbrodniarzy przed sąd. Za pojedyncze przewinienie grozi od trzech do 15 lat pozbawienia wolności. W zależności od wykroczenia, ich wartość, liczona w więziennych latach, może się sumować. W praktyce były to więc bardzo długie wyroki, czasem równoznaczne z dożywociem.
Jak w przypadku smutnej historii „Wujka SMS”, Ampona Tangnoppakula, starszego pana, z którego telefonu wysłano ponoć wiadomości, w których autor wyjątkowo obraźliwie odnosił się względem monarchii. Ampona w sądzie bronił się, twierdząc, że nie umie nawet wysyłać SMS-ów. Usłyszał jednak wyrok 20 lat pozbawienia wolności. Niedługo potem zmarł w więzieniu.
Ale 13 października 2016 r. tabu musiało zostać częściowo zniesione, a sam król sprowadzony do pozycji, dosłownie, zwykłego śmiertelnika, człowieka z krwi i kości, który rzeczom ziemskim, jak śmierć właśnie, nie umknie. Od pokoleń karmieni propagandą Tajlandczycy pogrążyli się w szczerej żałobie po Ramie IX. „W braku jakichkolwiek zewnętrznych punktów odniesienia nawet zarysy własnego życia tracą ostrość”*. I życie Tajlandczyków, wraz z jego śmiercią, tę ostrość – chwilowo – straciło. Król Bhumibol był bowiem punktem odniesienia dla wszystkich spraw – od indywidualnych po społeczne, od moralnych po gospodarcze. Bo nawet kurs tajlandzkiej waluty wahał się wraz ze stanem zdrowia monarchy.
W kolejce do tronu ustawił się Maha Vajiralongkorn – mało lubiany, o wątpliwej przyzwoitości, znany głównie ze skandali, syn zmarłego monarchy. Sukcesja na tronie doprowadziła do swoistego zachwiania autorytetu, jakim dotąd cieszyła się rodzina królewska. Wciąż bronił jej wspomniany art. 112 k.k., ale dla wielu obywateli dwór przestał być niekwestionowanym i kategorycznym nośnikiem najwyższych wartości.
Wybory i skandale
Junta latami przesuwała termin wyborów, a tym samym blokowała możliwość politycznego wypowiedzenia się narodowi. Nastroje, pomimo wciąż prężnej propagandy, były jednak znane. Wiadomym było, że większość Tajlandczyków zagłosowałaby przeciwko aktualnej władzy – czyli na partie prodemokratyczne. Dlatego też generałowie postanowili zawczasu zabezpieczyć stanowisko premiera dla Prauta Chan-o-cha. Po zmianach w konstytucji, których byli autorami, głosowanie odbywać ma się także przy udziale powołanej izby wyższej (głosy obu izb będą brane pod uwagę). Wojskowi obsadzili ją swoimi ludźmi, by nawet w przypadku porażki w formowaniu większościowego parlamentu wciąż mogli mieć decydujący głos. Data wyborów została w końcu wyznaczona na 31 marca 2019 r.
Kampanie wyborcze ruszyły, a politycy prześcigali się w boju na slogany. Junta wybrała taki: „Jeśli chcesz pokoju, wybierz wujka Tu”. Wszystkie wpadki przysłoniło inne wydarzenie. Wśród kandydujących polityków znalazła się też księżniczka Ubolratana Mahidol, mimo że prawo Tajlandii zakazuje członkom rodziny królewskiej obejmowania stanowisk w rządzie. Ta jednak została uprzednio pozbawiona tytułu królewskiego – w 1972 r., gdy zdecydowała się poślubić obcokrajowca.
26 lat później wróciła do kraju. Tytuł królewski nigdy nie został jej przywrócony, tak więc miała prawo wystartować w wyborach. Niestety, partia, którą reprezentowała – Thai Raksa Chart – nie dość, że znajduje się w opozycji do układu elity – wojsko – dwór, to jeszcze sympatyzuje z wrogiem establishmentu numer 1, czyli Thaksinem Shinawatrą. W kraju wybuchł skandal, w który interweniował sam Rama X. Maha Vajiralongkorn wyraził zdecydowane niezadowolenie z występku siostry. W efekcie jej kandydatura została odrzucona, a cała partia została wykluczona z wyborów.
Jasnym stało się też, czyje interesy stoją ponad prawem.
#dobrzyludzie
Wybory w Tajlandii nie miały szans na przyniesienie rzeczywistej zmiany, bo – jak podkreśla Andrew MacGregor Marshall, komentator tajlandzkiej polityki – „cały system zbudowany jest tak, by dawał złudzenie demokracji, kiedy tak naprawdę to wojsko i elity sprawują władzę.” Rzeczywiście, przeprowadzanie głosowania daje obywatelom złudne poczucie sprawczości, kiedy w Tajlandii de facto liczy się ten, kto ów głosy liczy, a nie oddaje. I choć wybory nie były ani wolne, ani sprawiedliwe, a w trakcie ich trwania odnotowano wiele nieprawidłowości (jak zasłanianie profili kandydatów opozycji, obecność wojskowych przy komisjach wyborczych i głosujących, wysoki margines głosów nieważnych), nie były one całkowicie bez znaczenia.
„Jest to jakiś rodzaj referendum dotyczącego demokracji i rządów autokratycznych” – dodaje analityk. Były one bowiem kolejną szansą pokazania prawdziwej twarzy reżimu. A ten po raz kolejny udowodnił, że za nic ma głoszone przez siebie hasła o szczęśliwym społeczeństwie, wolnościach czy otwartości na głos obywateli. Ale osłabianie popularności elit oraz zaufania do nich jest niewątpliwie długofalową strategią opozycji. „Niektóre przegrane są mimo wszystko lepsze od innych”*.
Skandal, do którego doprowadziła kandydatura księżniczki, także nie pozostał bez konsekwencji. Marshall twierdzi, że „incydent sprawił, że tajlandzka monarchia stała się jeszcze mniej popularna”. Bo to, co jeszcze do niedawna było autorytetem i ostoją oraz najważniejszą i wręcz świętą instytucją dla Tajlandczyków, straciło na prestiżu. Sytuacja pokazała brak jedności w obrębie dworu, a to służy destabilizacji nie tylko samego wizerunku establishmentu, ale w dłuższym rozrachunku może się także odbić na funkcjonowaniu całego państwa, zarówno politycznie, jak i gospodarczo.
Tak bezpośrednia interwencja Ramy X w politykę odkryła jeszcze inną, ważną kartę – jego otwarte zaangażowanie polityczne (co było wiadomo wcześniej, ale do oskarżeń potrzebne są dowody). Na domiar tego Maha Vajiralongkorn wydał jeszcze oświadczenie wyborcze, w którym zwrócił się do obywateli z sugestią głosowania na „dobrych ludzi”. Zwrot ten, w sloganie politycznym Tajlandii, w sposób jednoznaczny odnosi się do przedstawicieli elit i wojska. Użytkownicy mediów społecznościowych odpowiedzieli na jego wezwanie hasztagiem #jestemwystarczającodorosłybysamemudecydować. Ich reakcja była znacząca. Na taki komentarz w stosunku do Ramy IX nigdy by sobie nie pozwolili.
„Królewska autokracja umiera. Pozostają pytania, jak długo potrwa jej wymieranie i ile osób zostanie zabitych, nim Tajlandia doczeka się prawdziwej demokracji” – kwituje Marshall.
Wybrali przyszłość
Kryzys polityczny trwa w Tajlandii od dekad. Polaryzacja społeczeństwa, która jest jego skutkiem, doprowadziła do prawdziwej antagonizacji ścierających się między sobą obozów. Aresztowania, ucieczki polityków opozycji za granicę czy wybuchające co chwila protesty są tego dowodem. System jest opresyjny, a brutalność konfliktu rzeczywiście przynosi ofiary. W głośnych manifestacjach w 2010 r. na ulicach Bangkoku życie straciło ok. 100 osób, a ponad 2 tys. zostało rannych. A to tylko jeden z przykładów.
Po wyborach obawiano się cudu nad urną, bo cząstkowe rezultaty wskazywały na zwycięstwo junty. Ale finalne, choć jeszcze nieoficjalne wyniki podane przez komisję wyborczą dopiero 25 marca 2019 r. – z jednodniowym opóźnieniem – pokrywają się z przedwyborczymi prognozami. Na dzień dzisiejszy partia Shinawatry, Pheu Thai, wygrała i zdobyła 137 miejsc w parlamencie. Partia Palang Pracharat (junta) – 97, plasując się na drugim miejscu. Za wielkiego zwycięzce może się natomiast uważać partia Future Forward, która stała się trzecią siłą w parlamencie, otrzymując poparcie od 5,28 mln obywateli.
Końcowe wyniki zostaną podane jednak do 9 maja.
Efekt politycznego domina
Warunki życia i ogólna sytuacja obywateli, zarówno w zakresie swobód obywatelskich, jak i w sensie finansowym, są trudne. Mimo gospodarczych sukcesów, jakie kraj odnosił za panowania Ramy IX, przy władzy pozostaje frakcja, która pilnuje interesów przede wszystkim bogatych już elit. Ich polityka jest bardzo scentralizowana i wręcz egoistyczna, a statystyki – podbijane przez najzamożniejszych.
Tajlandia musi stawiać czoła wyzwaniom gospodarczym, np. zagranicznym inwestorom, którzy obawiają się o swoje interesy w kraju. Nawet sektor turystyczny, w tym i seksturystyka, odczuwa skutki politycznych napięć. W najlepszych latach dochód, według oficjalnych szacunków, stanowił prawie 20 proc. PKB. Dziś wciąż pozostaje ogromnym źródłem finansów, ale pucze, krwawe protesty czy cenzura, która obowiązuje też przebywających na terenie kraju obcokrajowców, mają negatywny wpływ na rynek.
W 2014 r., gdy dokonano przewrotu, liczba turystów odwiedzających kraj spadła w porównaniu z rokiem 2013 o ponad 6 proc. Jednocześnie rozwinęła się oferta turystyczna w sąsiednich państwach, takich jak Birma czy Kambodża, które wcześniej uważano za mniej przyjazne turystom. Do tego dochodzą zniszczenia tajlandzkich raf koralowych – 77 proc. z nich jest dziś w opłakanym stanie – i okresowe zamykanie popularnych plaż, np. w zatoce Maya Bay. To cena, jaką natura płaci za wizyty turystów.
Co ciekawe, minister turystyki za spadki w turystycznych statystykach z 2014 r. winił także osłabienie kursu rosyjskiego rubla. Miało to doprowadzić do podkopania ekonomii znanych z seksturystyki Pattaya i Phuket. Rosjanie prowadzą tam swoje własne interesy i przyjmują rodaków, organizując im (seks)wakacje. Bo w Tajlandii nikomu zdaje się nie przeszkadzać zakaz prostytucji, który wszedł w życie jeszcze w latach 60. Władze kraju w jawny sposób nie reagują na działalność domów publicznych. Niestety, przekłada się to też na brak reakcji w przypadkach porwań, gwałtów, zmuszania do prostytucji czy nawet prostytucji dziecięcej. Popularność Tajlandii wskazuje, że wielu turystom również to nie przeszkadza.
Co dalej?
Od 2015 r. ponownie rośnie liczba turystów. Co więcej, w tym roku rząd spodziewa się ich rekordowej liczby – 41,1 mln. Z jednej strony, jak chciała kampania Reporterów bez Granic z 2011 r., której hasło brzmiało „Fuck democracy. Book a vacation in Thailand”, można by pokusić się o stwierdzenie, że wyjazdy do Tajlandii sponsorują tamtejsze władze i są wyrazem lekceważenia prodemokratycznych dążeń obywateli tego kraju. Poniekąd.
Z drugiej jednak strony, w sektorze tym pracują tysiące Tajlandczyków. Turystyczny bojkot i drastyczne spadki w napływie turystów uderzyłyby bezpośrednio w tych pracowników i ich rodziny, a – jak to się mówi – „rząd i tak się zawsze wykarmi”. Turyści stanowią jednak dużą siłę i nie pozostają bez wpływu. Bardziej więc niż omijanie kraju z daleka potrzebne jest lobbowanie na rzecz odpowiedzialnej turystyki. Z kolei młodzi Tajlandczycy potrzebują równego dostępu do edukacji. Szkoły wyższe, uniwersytety są bardzo drogie, a przeciętnie zarabiających rodziców nie stać na ich opłacenie.
Dlaczego szkoły? Bo „partia nie musi obawiać się proletariatu. Pozostawiony sobie, będzie tak samo funkcjonował z pokolenia na pokolenie przez najbliższe stulecia, pracując, płodząc potomstwo i umierając, nie tylko pozbawiony wszelkiego odruchu buntu, lecz również wyobrażenia sobie innego, lepszego świata. Proletariusze mogliby się stać niebezpieczni, gdyby w wyniku postępu technologicznego zaszła konieczność zapewnienia im lepszego wykształcenia…”*.
„Człowiek jest nieskończenie podatny na formowanie”*.
*Wszystkie cytaty pochodzą z książki G. Orwella „Rok 1984”.