Nauka
Homo sapiens i tajemniczy gatunek człowieka. Mamy jego geny
01 grudnia 2024
Osobliwy wojskowy spektakl na granicy Indii i Pakistanu od lat jest barometrem wzajemnych relacji obu krajów. Im są gorsze, tym groźniejsze miny robią żołnierze, a ich tupanie staje się bardziej stanowcze i głośne
Attari, Indie
Rosły hinduski żołnierz machnął nogą wysoko do góry. Siła kopnięcia jest tak duża, że niemal zrzuca sobie z głowy czapkę z kolorowym pióropuszem. Strażnik wydaje z siebie ryk, tupie nogą i z groźną minę patrzy w stronę Pakistanu. Publiczność wpadła w ekstazę – bije brawo i skanduje nacjonalistyczne hasła. Po transgranicznym stadionie niesie się głośnie: „Hindustan! Hindustan!”. Pakistańczyk nie chce być gorszy i również stara się dotknąć nogą nieba. Brawa i oklaski, nieco cichsze, dobiegają z drugiej strony granicy.
Tak wygląda codzienna ceremonia opuszczania flagi na przejściu granicznym Wagah-Attari między Pakistanem a Indiami – jeden z bardziej dziwacznych rytuałów wojskowych na świecie.
„Fajna czapeczka!” – zagaduje rozbawiony Hindus, kiedy idziemy długą, asfaltową ulicą w kierunku przygranicznego stadionu. „Pochodzę z Kaszmiru i jestem za Pakistanem. Tylko nie mów nikomu…” – dworuje sobie mój nowy znajomy, konfidencjonalnie zniżając ton. Uspokajam go, że to będzie nasza tajemnica.
Rzeczywiście wyglądam nieco dziwnie. Mam na głowie bejsbolówkę z napisem: „I love my India” („Kocham moje Indie”). Jakby się zastanowić, to ani ich przesadnie nie „kocham”, ani nie są one „moje”. Czapeczkę tę kupiłem z rozpędu od jakiegoś ulicznego naganiacza za 100 rupii (5 zł) wierny dewizie „Jesteś w Rzymie, to zachowuj się jak Rzymianie”. Teraz trochę mi głupio z powodu tego małego, patriotycznego kamuflażu.
Tymczasem atmosfera wokół jak przed meczem piłkarskim. Tłumy Hindusów z policzkami pomalowanymi w narodowe barwy cisną się do bramek, bo przed wejściem na ogromny stadion trzeba przejść przez kontrolę. Można mieć przy sobie jedynie podręczną elektronikę, dokumenty i wodę.
Między czekającymi kibicami skacze tłum sprzedawców. Najlepiej schodzą czapeczki oraz napoje – remedium na upał, który przekracza 40 stopni. Można oszaleć z gorąca.
Wyznawcy różnych religii żyją wspólnie na Półwyspie Indyjskim od setek lat, które obfitowały w liczne wojny i krwawe podboje. Animozje utrzymywały się także pod jarzmem brytyjskiej korony (od końca XVIII w.). To był wyjątkowo trudny okres zwłaszcza dla muzułmanów, którzy w kolonialnych Indiach byli traktowani jak obywatele gorszej kategorii. Drzwi do wielu szkół były dla nich zamknięte, podobnie jak do co bardziej intratnych zawodów. Oznaczało to stygmatyzację, wykluczenie i biedę.
Hindusi, zwykle lepiej wykształceni i sprawniej władający angielskim, szybciej adaptowali się do warunków narzuconych przez brytyjskich najeźdźców, znajdując miejsce w kolonialnej administracji. Różnice w statusie powodowały liczne napięcia, często z rozmysłem podsycane przez Brytyjczyków. Londyn „dzielił i rządził”, wygrywając narodowe i religijne antagonizmy między podwładnymi dla umocnienia własnej hegemonii.
Po II wojnie światowej osłabiona Wielka Brytania nie była w stanie już zatrzymać swej „perły w koronie”. W 1947 r. wicekrólestwo Indii rozpadło się na dwa niepodległe i zwaśnione państwa: Pakistan i Indie. Ich narodzinom towarzyszyły pogromy i przesiedlenia. Granicę w obu kierunkach przekraczali wystraszeni ludzie uciekający przed prześladowaniem i śmiercią – muzułmanie do Pakistanu, Hindusi do Indii.
Specjalne wagony, którymi podróżowali uchodźcy, nierzadko docierały do celu wypełnione martwymi ciałami pasażerów. Nazywano je krwawymi pociągami lub pociągami śmierci. „Zbyt często składy przekraczały granicę w pogrzebowej ciszy, a krew sączyła się spod drzwi wagonów” – pisał o tych okrutnych czasach Nisid Hajari, autor książki Midnight’s Furies, o powstaniu Indii w 1947 r.
Zginęło około miliona osób, choć niektórzy historycy twierdzą, że ofiar było znacznie więcej. Wśród nich był ojciec niepodległych Indii Mahatma Gandhi, zabity przez fanatycznego hindusa za to, że działał na rzecz pojednania z muzułmanami.
W następnych latach pokojowe przesłanie Gandhiego zostało zaprzepaszczone; granice, nieudolnie wytyczone na mapie, korygowano w serii kolejnych wojen w latach 1947, 1965, 1971 i 1999 r. Kością niezgody był szczególnie podział księstwa Kaszmiru – zamieszkałego głównie przez muzułmanów, lecz rządzonego przez hinduską dynastię.
Z głośników lecą taneczne przeboje z bollywoodzkich filmów. Publiczność krzyczy, śpiewa, klaszcze. Powiewają chorągiewki. Tłum co jakiś czas wznosi okrzyki: „Niech żyją Indie!” oraz „Hindustan!”. Trwa patriotyczny ceremoniał, który wpisuje się w promowaną przez rządzącą Indyjską Partię Ludową ideologię hindutvy – skrajnej doktryny nacjonalistyczno-religijnej.
Pakistańczycy po drugiej stronie płotu nie pozostają dłużni i odpowiadają z podobnym zaangażowaniem. Okrzyki „Pakistan!” czy „Allah, Allah!” giną jednak w hinduskiej wrzawie. Trybuny u rywala są mocno przerzedzone – jest tam trochę żołnierzy w ciemnych okularach, kilku turystów, a w osobnych sektorach garstka kobiet.
Na ulicy prowadzącej do granicy ustawia się tłum kobiet w różnym wieku: od przedszkolaków do emerytek. Zaczyna się patriotyczna sztafeta. Każda z uczestniczek biegnie kilkadziesiąt metrów, z indyjską flagą w ręku, do narysowanej na asfalcie linii i przekazuje sztandar kolejnej osobie w kolejce. Niektóre z kobiet starają się dotknąć rękami ziemi i symboliczne przekroczyć terytorium wroga.
Po kilkunastu minutach sztafeta się kończy, a na drogę wychodzi grupa roztańczonych dziewczyn. Z głośników leci skoczny indyjski pop, który po raz kolejny elektryzuje tłum. Granica zamienia się w taneczny parkiet. To znowu zabawa tylko dla kobiet. Mężczyźni muszą zostać na trybunach. Są jednak małe wyjątki…
„Możesz mi pomóc?” – zagaduje mnie jedna z kobiet, która bawi się w tłumie za barierkami. Przytakuję i już za chwilę przenoszę z trybun na przygraniczny parkiet wszystkich jej synów (na szczęście kilkuletnich, więc lekkich). Surowa pani oficer, która wielokrotnie wcześniej groziła mi palcem za uchybienia wobec regulaminu, tym razem uśmiecha się życzliwie.
Pakistańsko-indyjskie wojny bardziej zainteresowały świat dopiero, kiedy pojawiła się obawa, że przerodzą się w konflikt nuklearny. Władze w Delhi zasiadły w „klubie atomowym” już w 1974 r., kiedy na pustynnym Radżastanie dokonały udanej próby jądrowej pod frapującym kryptonimem „Smiling Buddha”. Drugi hinduski test odbył się w 1998 r. i tym razem Pakistan dał mu odpór – odpalił na próbę własną atomówkę, nad którą od lat potajemnie pracował (m.in. kupując technologie z komunistycznej Korei Północnej).
Wiosną 1999 r. oba kraje znowu stanęły na progu wojny. Wspierani przez Pakistan separatyści przekroczyli granicę Indii i obsadzili przygraniczny rejon Kargilu w Kaszmirze. Wspierani byli przez pakistańskie wojska specjalne i piechotę. Bitwa o kaszmirskie wzgórza, która potem nastąpiła, trwała trzy miesiące. Na szczęście żadna ze stron nie zdecydowała się sięgnąć po najmocniejszy argument, a konflikt nie wylał się poza granice Kaszmiru.
Szacuje się, że oba kraje mają po ok. 150 gotowych do użycia głowic nuklearnych. Ale Indie zdobyły znaczną przewagę, bo posiadają m.in. tzw. triadę nuklearną, czyli możliwość uderzenia z ziemi, powietrza i morza (Pakistan tylko z ziemi i powietrza).
Choć stosunki między Pakistanem a Indiami pozostają bardzo wrogie, to, zdaniem wielu ekspertów, obecność broni jądrowej w arsenałach ma dla regionu działanie stabilizujące. Strach przed użyciem głowic (a tym samym wzajemnym unicestwieniem) już wielokrotnie skłaniał jednych i drugich do powrotu do negocjacyjnego stołu.
Siedzę uwięziony w sektorze dla obcokrajowców. Nadzorują nas żołnierze, którzy pilnują, aby spektakl nie wymknął się spod kontroli. Przy każdej próbie podejścia do barierek jestem zatrzymywany i palcem odsyłany na swoje miejsce.
Właściwa ceremonia będzie dopiero po tańcach i patriotycznej sztafecie. Tym razem w rolach głównych wystąpią żołnierze. Są jak koguty – starannie wyselekcjonowani i gotowi do śmiertelnej walki. Każdy (zarówno po stronie hinduskiej, jak i pakistańskiej) ma czapkę z wysokim pióropuszem oraz elegancki paradny mundur i zakręcony do góry wąs. To obowiązkowa część kreacji, za którą żołnierze pobierają dodatkowy żołd.
Owi wąsacze dynamicznie, acz nie zawsze zgrabnie, maszerują w kierunku nieprzyjaciela. Rozpoczyna się spektakl na groźne miny, dziarskie okrzyki, prowokacyjne pozy oraz unoszenie nóg wysoko nad głowę. Im wyżej – tym lepiej. W tej synchronicznej musztrze, niemal identycznej po obu stronach, powaga zamienia się w kicz, a patriotyzm – w napuszoną krzykliwość.
Tymczasem na trybunach wodzirej zagrzewa publikę do dopingowania swoich. „Hindustan!” – zdziera gardło. „Na wieki!” – odpowiada tłum. I tak w kółko. Strażnicy wracający spod bramy dzielącej dwa kraje, nagradzani są brawami i gromki okrzykami.
W 2019 r. znowu było blisko wojny. 26 lutego Indie dokonały nalotu na terytorium Pakistanu – po raz pierwszy od niemal 50 lat. Celem miały być obozy Armii Mahometa – terrorystycznego ugrupowania, które najprawdopodobniej przeprowadziło zamach w indyjskiej części Kaszmiru. Zdaniem New Delhi rząd w Islamabadzie udzielał terrorystom schronienia, ale Pakistan stanowczo odrzucił te oskarżenia.
Dzień później, czyli 27 lutego, Pakistan strącił indyjski samolot i pojmał jego pilota Abhinandana Varthamana, który katapultował się ze spadającej maszyny. Szybko wyrósł on na narodowego bohatera Indii, a jego powrót do ojczyzny – po zwolnieniu przez Pakistańczyków – stał się patriotycznym świętem. Na granicy witały go tłumy.
Narendra Modi, premier Indii, który ubiegał się o reelekcję w majowych wyborach, pokazał się jako silny i zdecydowany przywódca. Postawił w stan pogotowia jednostki strategiczne, m.in. nowy okręt podwodny o napędzie atomowym, INS Arihant, wyposażony w jądrowe pociski balistyczne.
Jeśli konflikt z Pakistanem miał wywołać patriotycznie wzmożenie i przechylić szalę wyborów, to plan powiódł się w 100 proc. Modi odniósł zdecydowane zwycięstwo.
Graniczne widowisko rozpoczęło się w 1959 r. Początkowo miało być gestem dobrej woli, ale szybko przerodziło się w teatralną namiastkę wojny. Jeśli relacje między oboma krajami układają się gorzej, to nogi żołnierzy wyrzucane są wyżej w powietrze, miny robią się bardziej przerażające, a tupnięcia nogą stanowcze i głośniejsze.
Z czasem jednak nacjonalistyczna, konfrontacyjna zmiana warty stała się – jakkolwiek dziwnie to brzmi – symbolem bliskości i wspólnoty losów obu narodów. Kiedy zachodzi słońce, dwie flagi – indyjska i pakistańska – są opuszczane jednocześnie. Potem oficerowie wrogich państw podają sobie ręce.
I to już koniec – żelazna brama zatrzaskuje się z hukiem. Następnego dnia ceremonia zacznie się na nowo.
Artykuł został opublikowany w pierwszym numerze magazynu „Holistic”