Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Rządząca Rumunią partia podjęła niedawno próbę demontażu systemu sprawiedliwości. Jej przewodniczący kilka dni temu trafił do więzienia.
Rządząca Rumunią partia pod wodzą niedawno uwięzionego Dragnei podjęła próbę demontażu systemu sprawiedliwości i podporządkowania go sobie. To się nie mogło spodobać Brukseli. Rumunia weszła na ścieżkę, którą podążały już Polska i Węgry
– mówi w rozmowie z Holistic.News publicysta Piotr Oleksy.
Byli krok za nami. Ale zarówno ewentualne nowe władze Rumunii, jak i obecny rząd będą chcieli załagodzić spór z Komisją Europejską. Dlatego jeśli rząd PiS wróci na ścieżkę konfliktu z Brukselą, to prawdopodobnie straci jednego z nielicznych sojuszników
– podkreśla.
ZBIGNIEW ROKITA: Do akcesji Rumunii i Bułgarii doszło w 2007 r. Unia Europejska miała wówczas poczucie, że jest tak silna, iż może wchłonąć nawet te dwa kraje – najsłabiej przygotowane spośród wszystkich, które do tej pory wstępowały do Wspólnoty. Dziś najpewniej nie weszłyby już do Unii Europejskiej.
PIOTR OLEKSY*: Tak, gdyby tę decyzję odwleczono, być może dziś Rumunia i Bułgaria byłyby poza Unią Europejską. Komuś na tym zależało, dużo mówi się o korzyściach płynących z akcesji dla Berlina. Pod względem przygotowania, dostosowania prawa do acquis communautaire, Rumunia i Bułgaria nie wykonały nawet połowy pracy, którą przed 2004 r. wykonała Polska. W obu krajach były duże problemy w wielu sferach: z korupcją, niezależnością wymiaru sprawiedliwości czy – szczególnie w Bułgarii – z koncentracją mediów, która nie sprzyja wolności słowa.
Czy w odczuciu zwykłych Rumunów czas, który upłynął od 2007 r., i akcesja przełożyły się na poprawę jakości życia? Rozwinęła się infrastruktura, instytucje zaczęły lepiej funkcjonować, wzrósł poziom życia?
To kluczowe pytanie, a odpowiedź jest niejednoznaczna. Przed akcesją Rumunia, pod względem infrastrukturalnym, była krajem bardzo zapuszczonym, a po 2007 r. w ciągu kilku lat ogromnie się zmieniła. Zmiana była widoczna jednak głównie dla zewnętrznego obserwatora, który zwraca uwagę na bazę noclegową, gastronomiczną czy stan budynków.
Władze skupiły się na wybranych sektorach – przyznały duże ulgi podatkowe podmiotom inwestującym w branży turystycznej, znaczące środki zainwestowano także w edukację i branżę IT. Rumunia posiada dziś jeden z najszybszych internetów na świecie, a drugim najczęściej używanym w Microsofcie językiem jest rumuński. Rumunia stała się kopalnią pracowników dla branży IT.
Tak, ale wynika to nie tylko z ich przygotowania, lecz także z tego, że rumuński pracownik to z punktu widzenia Amerykanów tania siła robocza.
Przyczyn jest wiele. Rumunia postawiła również na naukę języka angielskiego w szkołach, co sprawia, że absolwenci są lepiej przygotowani do pracy w tym języku. Mam poczucie, że rumuński nastolatek zna angielski znacznie lepiej niż jego polski rówieśnik. Pojawiło się jednak też wiele przeszkód. Gdy Polska chwaliła się, że najlepiej wykorzystuje środki unijne, Rumunia wykorzystywała je najsłabiej.
Musiano oddawać ogromne sumy, bo nie potrafiono ich wykorzystywać, a na domiar złego część środków była defraudowana, inwestycje nie przynosiły takiego efektu, jaki mogłyby przynieść. Sztandarowym przykładem jest służba zdrowia. Rumunia jest dużym krajem i – jak na Europę Środkową – górzystym. Infrastruktura transportowa jest mniej rozwinięta, a inwestycje bardziej kosztowne.
Symboliczną była sytuacja, gdy niedawno właściciel rumuńskiej sieci fast foodów Stefan Mandachi wybudował pod Suczawą metr autostrady. Miała to być demonstracja tego, jak niesprawne jest państwo.
Jeśli nie mieszkasz w Bukareszcie, Kluż-Napoce, Timișoarze czy innym dużym mieście, to często nie masz, co liczyć, że dojedzie do ciebie karetka lub że sam będziesz mógł szybko dojechać do szpitala. Tego i wielu innych problemów po 2007 r. nie rozwiązano. Czy więc Rumunia dokonała skoku cywilizacyjno-infrastrukturalnego? Odpowiedź brzmi: tak. Ale czy ten skok wpłynął na życie ludzi, tak jak powinien? Nie.
Wykorzystano więc szansę, ale dalece niepełnie.
Dalece niepełnie i nie zawsze tam, gdzie było to najbardziej potrzebne. Kraj budowano punktowo, nie holistycznie. Oczywiście, fajnie, że masz restaurację, do której przyjeżdżają turyści, jesteś bogatszy. Albo że twój internet jest najszybszy na świecie. Szkopuł w tym, że gdy zachorujesz, nie dostaniesz się do szpitala – możesz go co najwyżej sprawnie wygooglować.
Polecamy: Od łez do śmiechu, od życia do śmierci. Czym jest bałkańska dusza
Rumunia i Bułgaria wstąpiły do UE warunkowo. Przyjęto je, ale wciąż monitorowano, każąc spełnić post factum pewne warunki. W przypadku Rumunii jednym z nich była likwidacja korupcji, która rozpleniła się na ogromną skalę. Jaki był jej charakter?
Systemowy, sięgała jeszcze czasów Nicolae Ceaușescu, choć niektórzy historycy twierdzą nawet, że czasów, gdy księstwa rumuńskie były zależne od Turcji. Po akcesji Bukareszt mocno postawił jednak na jej zwalczanie. Powołano Krajowy Dyrektoriat Antykorupcyjny (DNA), odpowiednik naszego CBA. W 2013 r. na jej czele stanęła młoda bezkompromisowa prokurator Laura Kövesi – już wcześniej zresztą, jako prokurator generalna, zaczęła bezpardonową walkę z korupcją. W efekcie w stan oskarżenia postawiono urzędników najwyższego szczebla: posłów, ministrów, zarzuty usłyszał nawet były premier.
Instytucja działa skutecznie. W 2016 r. 90 proc. wszczętych postępowań zakończyło się wyrokiem skazującym.
Tak. Walka z korupcją zaczęła przynosić rezultaty. Ale znowu – zwykły Rumun nie miał z korupcją zbyt wiele do czynienia, nie była zauważalna na niższych poziomach, dotyczyła raczej urzędników i biznesmenów wysokiego szczebla. Amnesty International prowadzi ranking Transparency International, który bada subiektywną percepcję poziomu korupcji w twoim kraju. W 2017 r. Rumunii byli na 59. miejscu, notując wynik o jedno oczko lepszy niż Polska. Najgorzej zresztą spośród państw unijnych wypadła Bułgaria, która odniosła mniejsze sukcesy w tym zakresie niż Rumunia.
Walczono więc z korupcją, ale wciąż trzeba było mierzyć się z silnie zakorzenionym w społeczeństwie odruchem. Dobrze obrazuje to film Christiana Mungiu Egzamin. Opowiada o ojcu, który chcąc pomóc idącej na studia córce, sam gubi się w tym systemie.
W 2015 r. podczas koncertu doszło do pożaru w bukareszteńskim klubie Colektiv. Zginęły wówczas 64 osoby. Okazało się, że ktoś dał komuś w łapę, by uzyskać zaświadczenie o odpowiedniej instalacji przeciwpożarowej. Koncert nie powinien się odbyć. Ludzie umierali tygodniami z powodu odniesionych ran. Co zmienił ten pożar?
To był moment przełomowy. Ludzie poczuli, że korupcja nie jest gdzieś wysoko, ale ma wpływ na ich życie. Jedno z haseł, które wówczas krążyły, brzmiało: „Korupcja zabija”. Młode pokolenie Rumunów przebudziło się, powiedziało „dość”. Tytuł znanego artykułu prasowego brzmiał Śmierć człowieka, zmartwychwstanie narodu. Wybuchły protesty, które zmusiły premiera Victora Pontę do ustąpienia. Powołano rząd tymczasowy, ale po wielomiesięcznym okresie sprawowania przezeń władzy w kolejnych wyborach ponownie wygrała ta sama formacja – Partia Socjaldemokratyczna (PSD).
Rewolucja, w wyniku której w grudniu 1989 r. zamordowano Nicolae i Elenę Ceaușescu, była oszukaną rewolucją. Ludzie wyszli na ulice, wierzyli w zmiany, ale kontrolować sytuację szybko zaczęli politycy z pierwszego szeregu partii komunistycznej – zrobili z Ceaușescu kozła ofiarnego, sami przejęli władzę jako Front Ocalenia Narodowego. Rządzili do 1997 r., a później zmienili szyld partyjny i co rusz wracali do władzy. Rządzą do dziś. Przez większość tych 30 lat to oni sprawowali władzę.
Politycy PSD twierdzą, że DNA walczy z rządzącymi socjalistami na zamówienie polityczne. Ile jest w tym prawdy?
To nieprawda, bo skazywani byli też znani politycy z innych partii, choć rzeczywiście najwięcej skazywano działaczy PSD, bo to ona była na ogół u władzy i miała największe możliwości do podejmowania praktyk korupcyjnych. Lewica zaczęła mówić o istnieniu „państwa równoległego”. Znamy to z Polski. Według socjalistów, rząd niewiele może, a krajem rządzi układ opozycyjnego prezydenta Klausa Iohannisa, DNA, służb wywiadowczych i sądów.
Władze podjęły próby pozbycia się niewygodnej prokurator i osłabienia walki z korupcją. Ważnym był też fakt, że premiera Pontę po pożarze z 2015 r. na fotelu szefa partii zastąpił Liviu Dragnea. Nie mógł jednak zostać premierem, gdyż ciążył na nim wyrok w zawieszeniu za oszustwo wyborcze. Chciał to zmienić. Jakie podjęto kroki, aby zneutralizować organy walczące z korupcją oraz poradzić sobie z owym wyrokiem?
Po pierwsze, chciano tak zmienić prawo, by wyroki takie, jak ciążący na liderze PSD, nie uniemożliwiały pełnienia funkcji publicznych. Po drugie, dążono do zmiany Kodeksu karnego, tak by sprawy szybciej ulegały przedawnieniu. To miało służyć Dragnei w kontekście kolejnej sprawy toczącej się przeciw niemu – tej w związku z którą został skazany w ubiegłym tygodniu. Takie działania były też na rękę wielu innym działaczom PSD. Po trzecie, Dragnea starał się podporządkować sobie prokuraturę, by ograniczyć możliwości jej działania wobec rządzących. Na dodatek, co bardzo ważne, długo starano się usunąć ze stanowiska szefową DNA Laurę Kövesi. Udało się to w ubiegłym roku.
Dowiedz się więcej: Samotność Rumunii. Od Drakuli do Ceaușescu i czasów współczesnych
Doprowadziło to do wielkich manifestacji, większych niż w 1989 r. Jednocześnie Bukareszt za próby majstrowania przy systemie sprawiedliwości zaczęła krytykować Unia Europejska. Czy nie dało się uniknąć wkroczenia na kurs kolizyjny z Brukselą?
Partia pod wodzą Dragnei podjęła próbę demontażu systemu sprawiedliwości i podporządkowania go sobie. To się nie mogło spodobać Brukseli. Rumunia weszła na ścieżkę, która podążała już Polska i Węgry. Byli krok za nami.
Dragnea musiał zmienić narrację w polityce wewnętrznej. Społeczeństwo rumuńskie jest jednak bardzo pozytywnie nastawione do UE. Nie mają alternatywy, nie zwrócą się na Wschód, można powiedzieć, że są rusofobiczni. Lewica spróbowała więc grać kartą nacjonalistyczną: nie antyzachodnią, ale antyunijną i antyliberalną. Mówiono, że owe „państwo równoległe” – prezydent, sądy itd. – działa nie dla dobra narodu, ale na zamówienie liberalnych eurokratów z Brukseli, którzy narzucają Rumunom jakieś rozwiązania, ale we własnym interesie, a nie w interesie prostego Rumuna.
Lewica zwracała się w stronę konserwatyzmu. Doprowadziła na przykład do referendum w sprawie małżeństw jednopłciowych. Ta sprawa od lat leżała w zamrażarce, aż w końcu we wrześniu 2018 r. przeprowadzono głosowanie i to w trybie przyśpieszonym oraz przy obniżonym progu wymaganej frekwencji. W Rumunii mieliśmy więc paradoksalną sytuację, w której partia postkomunistyczna mówi językiem konserwatywnego populizmu.
Jak zareagowało na to społeczeństwo? Czy taka narracja, wpisująca się w regionalne trendy, spotkała się z pozytywnym odzewem?
Niedawne wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały, że nie. Partia rządząca poniosła porażkę. Wybory, z wynikiem 28 proc., wygrali opozycyjni liberałowie, z którymi związany jest prezydent Iohannis, a lewica zanotowała podobny wynik jak trzecia rumuńska siła – koalicja proeuropejskich partii Związek Zbawienia Rumunii i Partia Plus. Dla lewicy to niemal dwukrotny spadek poparcia w ciągu trzech lat.
Rządzące Rumunią PSD miało zresztą problemy również w samym Parlamencie Europejskim. Tak jak węgierski Fidesz został zawieszony przez Europejską Partię Ludową, podobne kroki zostały podjęte w Partii Europejskich Socjalistów wobec PSD. Do zawieszenia ostatecznie nie doszło, ale gdyby Dragnea nie trafił do więzienia, pewnie by się to stało.
A kilka dni temu trafił – nie zdążył rozprawić się z wymiarem sprawiedliwości i został skazany prawomocnym wyrokiem sądu na trzy i pół roku odsiadki. Czy w jakiś sposób można by porównać sytuację Rumunii do Polski lub Węgier?
To inna skala. Są pewne analogie między tymi trzema krajami, ale dotyczą bardziej snutej przez rządzących opowieści o świecie. Dragnea chciał być Kaczyńskim lub Orbánem, ale okazało się, że ma inne społeczeństwo, ma prezydenta z opozycji i nie jest w stanie przejąć kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. Ponadto Orbán i Kaczyński są liderami swoich obozów rządzących, zakładali te partie. Dragnea miał inną pozycję. Przejął partię po Victorze Poncie, a pozycję zbudował w dużej mierze dzięki bezwzględności i intrygom. Poza tym, elektorat PSD nie jest tak ideowy, jak ten PiS czy Fideszu. Są to raczej pragmatyczni wyborcy.
Polityk tracił popularność wśród Rumunów za sprawą swoich działań. Nawet zwolennicy jego ugrupowania uważali, że od jakiegoś czasu jest on dla niego największym obciążeniem. Gdy usłyszał wyrok nie było manifestacji poparcia, nikt nie mówił, że nie pozwoli go aresztować. Wręcz przeciwnie – ludzie fetowali, radośnie odprowadzali go do więzienia. Nazajutrz jeden z programów śniadaniowych w Rumunii zrobił za to program – jeden dzień z kolejnych trzech i pół roku, gdzie pokazano, co Dragnea dziś zje na obiad itd. Nikt go nie żałował.
Lewica w Rumunii traci, za kilkanaście miesięcy w Rumunii odbędą się wybory parlamentarne. Czy zwycięstwo innej partii mogłoby coś zmienić w zakresie polityki zagranicznej?
Niewiele, bo Rumunia jest jednym z najbardziej stabilnych państw w regionie pod względem kierunku polityki zagranicznej. Do czasu gdy Dragnea wszedł w konflikt z Komisją Europejską, Rumunia była państwem, w którym panował pełny konsensus w tej sferze. Był on większy nawet niż w Polsce – my mieliśmy Ligę Polskich Rodzin, która była w rządzie, i która kontestowała akcesję do UE, tymczasem tam w głównym nurcie nic takiego nie istniało. W Rumunii wszystkie partie są jednoznacznie prozachodnie. Politycy kłócą się jedynie, kto lepiej poprowadzi kraj z powrotem na Zachód.
Zmiana władzy może za to coś zmienić w zakresie jakości działania państwa – kultury politycznej, funkcjonowania instytucji. A czym więcej państw dobrobytu będzie nas otaczać, tym w bardziej stabilnym regionie będziemy żyć.
Niemniej, z perspektywy obecnych polskich władz, może ulec zmianie jedna istotna kwestia – tak ewentualne nowe władze Rumunii, jak i obecny rząd PSD będą chcieli załagodzić spór z Komisją Europejską. Dlatego jeśli rząd PiS wróci na ścieżkę konfliktu z Brukselą, to prawdopodobnie straci jednego z nielicznych sojuszników.
Kilka lat temu, gdy w Turcji trwał regres polityczny i gospodarczy, a Państwo Islamskie odnosiło sukcesy, mówiło się, że Stany Zjednoczone planowały przeniesienie broni atomowej z Turcji do Rumunii. Gdy Donald Trump został prezydentem, najpierw spotkał się z Iohannisem, później z Andrzejem Dudą. Czy Rumunia i Polska rywalizują o status głównego sojusznika USA w regionie?
Jeśli patrzeć na twarde fakty – liczbę amerykańskich żołnierzy, bazy, sprzęt – to Rumunia nas wyprzedza o krok. Wynika to też m.in. z jej położenia geograficznego – leży nad Morzem Czarnym, bliżej Bliskiego Wschodu i niestabilnych Bałkanów. Gdy przez Polskę przetaczał się spór o instalację tarczy antyrakietowej, ona w Rumunii już powstawała. To nie my, a Rumunia jest amerykańską bazą wojskową w Europie Środkowej.
Przywiązanie Rumunii do Zachodu wynika nie tylko z interesów geopolitycznych i trudnych doświadczeń historycznych z Rosją, lecz także z poczucia, że są „łacińską wyspą w morzu słowiańszczyzny”. Polacy czują, że są sercem Europy, ale w Rumunach – mimo że są narodem prawosławnym – to przeświadczenie jest jeszcze silniejsze.
Cała rumuńska idea narodowa, która ukształtowała się w XIX w., powstała – mówiąc w pewnym uproszczeniu – w oparciu właśnie o koncepcję „łacińskiej wyspy”. Język rumuński jest językiem łacińskim, a Rumunii czują się potomkami żołnierzy Imperium Rzymskiego, którzy podbijali Dację.
Warto przeczytać: Kraj Tulipanów. Radykalizm w barwach pomarańczy?
Do tej spuścizny nawiązują też w samej nazwie kraju.
Rumuni w XIX w. odsłowiańszczali nawet swój język, aby był bardziej romański. Cała tożsamość została oparta na poczuciu, że oni są Zachodem, spadkobiercami cywilizacji łacińskiej, którzy przypadkowo znaleźli się w otoczeniu tych dzikich Słowian i Madziarów. To sprawia, że Rumini nie spierają się o to, kim są. Bogumił Luft powiedział kiedyś, że w wyobrażeniu wielu Rumunów ich kraj leży gdzieś między Belgią a Francją.
Przedstawiciele polskich środowisk narodowych mówią czasem, że nauczyli Francuzów jeść widelcem, stawiają się ponad Zachodem. Rumunii myślą zaś, że do kultury europejskiej wnieśli tyle co Niemcy, Włochy czy Francja. Nie stawiają się ponad, bo czują się równorzędni.
*Piotr Oleksy – historyk i publicysta, pracuje w Instytucie Wschodnim UAM w Poznaniu, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią” i „Tygodnikiem Powszechnym”. Autor książki Naddniestrze. Terror tożsamości (Czarne, 2018 r.).