Trzy palce małego Aloszy

Wieś Trojeckie leży prawie na linii frontu. Ciągle zdarzają się tutaj bombardowania i wymiana ognia. Ta wojna nie skończy się, kiedy żołnierze przestaną walczyć. Będzie zabijać i kaleczyć jeszcze przez długie lata. A bodaj najbardziej zagrożone są dzieci

Ta wojna nie skończy się, kiedy żołnierze przestaną walczyć. Będzie zabijać i kaleczyć jeszcze przez długie lata. A bodaj najbardziej zagrożone są dzieci

Trojeckie, wschodnia Ukraina

Samochody Czerwonego Krzyża podjeżdżają pod szkołę rankiem. W sali na parterze zbierają się mieszkańcy wsi – dorośli i dzieci. Przybysze rozkładają makiety i tablice pokazowe. Będą uczyć miejscowych, jak rozpoznać obiekty groźne dla życia lub zdrowia, jak właściwie reagować na niebezpieczeństwo i jak szukać pomocy. Jest czwarty rok wojny, ale taka wiedza nie jest jeszcze ani wyuczona, ani nawet dobrze znana.

Dzieci, nawet z najmłodszych klas, siedzą na małych krzesełkach, w kolorowych rajstopkach i bucikach, i przyglądają się pokazywanym obrazkom. Granat ręczny. Zawleczka. Zapalnik. Mina przeciwpiechotna.

„Kiedy to zobaczysz, nie ruszaj się”.

Maluchy słuchają. Mina przeciwpancerna. Pocisk przeciwpancerny. Zapalnik naciskowy. Numer alarmowy 103.

„Uważaj”. „Patrz pod nogi”.

Naciągnięte linki. Druty. Niewybuchy. Pocisk 122 mm. Moździerz.

„Nie chodź poza utartymi ścieżkami”. „Nie zbieraj pocisków”.

Rakieta. Ładunek. Proch. Wybuch!

Do rozbrajania pól minowych na byłych terenach walk często szkoleni są także cywile (PIERRE CROM / GETTY IMAGES)

W rytm tych słów zabiera się im dzieciństwo, ale – czasami – ratuje życie. Albo rękę czy nogę. Miny i niewybuchy to niejedyne zagrożenie. Wieś Trojeckie, w której odbywa się szkolenie, leży prawie na linii frontu. Ciągle zdarzają się tutaj bombardowania i wymiana ognia. Dlatego szyby w szkolnych oknach oklejone są specjalną folią. Ma zabezpieczać nie tylko przed drżeniem, lecz także – na wypadek pocisków – przed rozsypaniem się w drobny mak. W razie ataku pękające i upadające szkło mogłoby zranić dzieci.

Wszędzie tam, gdzie we wschodniej Ukrainie były lub są prowadzone działania wojenne, szkolne ściany wyglądają podobnie. Tablice z rysunkami śmiertelnie groźnych przedmiotów. Często wiszą tam zamiast prac, które dzieci namalowały w szkole. Zastępują powszechnie lubiane tematy: „portret mamy”, „mój dom” albo „kim będę w przyszłości?”.

Na kursie pierwszej pomocy, czyli na drugiej części szkolenia, zostają już tylko dorośli. Dzieci wracają do swoich zajęć – nauki pisania, czytania, śpiewania piosenek, których echo roznosi się, kiedy ich rodzice i dziadkowie ćwiczą wiązanie bandaży, przenoszenie rannych czy masaż serca. W przerwie dorośli wychodzą na zewnątrz. Rozmawiają o swoich gospodarstwach, o sytuacji we wsi i o tamtych, po drugiej stronie. Ich dialogi przerywają świsty pojedynczych pocisków. Psss, psss, psss… Przelecą blisko na wysokości głów. A oni skuleni, prawie na czworakach, wrócą za bezpieczne szyby szkoły.

Wyliczanka

Natalia wylicza na palcach. „Jeden – traktor, który wjechał na niewybuch na polu. Dwa – tamta kobieta, którą odłamek z niewybuchu w oko trafił. Trzy – był taki mężczyzna, który wracał z przyjęcia i na coś nadepnął…”.
Rozmawiamy w miejskiej bibliotece w domu kultury w Mironowskij, gdzie Natalia pracuje. Kiedy zaczęła się wojna, ten dom kultury i jego piwnice były dla niej schronem. Miała szczęście – straciła tylko okna w mieszkaniu.

„Cztery – ten z Luhanki. Tyle że on nie przeżył. No niestety, takich przypadków było najwięcej…”.

Kiedy Natalia zbliża się do dziesięciu, zawiesza smutny wzrok. Nie wystarczy jej rąk.

Przytłaczającą większość ofiar min stanowią cywile. Połowa z nich to dzieci

Mapa działań rozminowujących

„Przed nami mapa działań rozminowujących Andrijiwka 1. Znajdujemy się teraz na trzeciej linii, tutaj” – wskazuje palcem Olga Kieslowska, kierownik grupy saperskiej HALO Trust. „Obszar naszych działań znajduje się na szczycie wzgórza o wysokości 165 m n.p.m. Obejmuje las i pole uprawne w prostokącie 800 na 150 m”.

W 2014 r. stacjonowało tutaj wojsko. To punkt strategicznie ważny. Z pagórka żołnierze mogli kontrolować dwa duże sąsiednie miasta – Kramatorsk i Słowiańsk.

„Z tej strony był punkt obserwacyjny, a z drugiej las, w którym żołnierze mogli się ukryć” – tłumaczy dalej Olga. „Obok znajduje się obszar działań Andrijiwka 2, gdzie aktualnie odbywa się mechaniczne czyszczenie terenu. Tam znajdowała artyleria i okopy”.

Jej wojskowy ton nie pasuje do spokoju lasu i otaczającej przyrody. W ten sielankowy obrazek już lepiej wpisują się klęczący na kolanach ludzie, których widać przez niewielkie prześwity między drzewami. Pracują w skupieniu i ciszy. Uważnie przegarniają każdy kłos trawy, delikatnie rozdzielają mech, sprawdzają każdy listek z góry i z dołu. Przebierają palcami, wyczuwając najmniejsze szczegóły leśnego runa. Jakby czytali je brajlem. W ten sposób sprawdzają każdy centymetr kwadratowy, potem kolejno następny i następny. Powoli, z wielką ostrożnością. Ich ruchy są precyzyjne i wyważone.

Wokół zgiętych ciał rozciągają się czerwone pasy – linie rozdzielające strefę oczyszczoną od tej, w której wszystko jest jeszcze możliwe. Nawet śmierć. I nikt tych czerwieni nie przekracza, póki nie ma pewności, że teren po jej drugiej stronie jest bezpieczny.

Przez gęste liście wpada chwilami nieco słońca, czasem ciszę zagłuszą odgłosy lasu – przebiegający suseł, przelatujący ptak, świszczący w konarach wiatr. Wszystko mieni się i błyszczy z pozoru przyjaźnie. Ale saperzy twarze mają przysłonięte długimi, przezroczystymi maskami, a ich ciała zabezpieczają kamizelki kuloodporne. Nigdy nie wiedzą, co mogą znaleźć. Wystarczy chwila nieuwagi albo zwykły pech. Łatwo nie zauważyć małego zapalnika czy niewybuchu pod którymś z konarów. Albo cieniutkich drucików w kolorze wojskowej zieleni czy brązu. Przez kilka lat mogły obrosnąć w pnącza lub zginąć w ściółce.

Pozostałości po przechodzącym froncie zostało wiele. Dlatego do lasu w Andrijiwce chodzić nie wolno. Ale ludzie o tym nie wiedzą. Przyjeżdżają na grzyby, na odpoczynek na łonie natury albo zbierać lecznicze trawy, które według miejscowych tu rosną. Amatorów byłych okopów też nie brakuje – chcą pooglądać dawne pozycje żołnierzy.

Wszystkich tych nieuświadomionych saperzy czym prędzej odsyłają do domów. „W listopadzie 2015 r. dwóch grzybiarzy weszło tu na granat odłamkowy. Obydwaj przeżyli, ale zostali ranni” – tłumaczy Olga. „My zaczęliśmy rozminowywania w Andrijiwce latem 2016 r. Do tej pory oczyściliśmy dopiero 90 ha. Przez ten cały czas mój zespół pracował tu po osiem godzin dziennie. W deszczu, w słońcu, w zimnie. W ciągu dnia jednemu pracownikowi udaje się sprawdzić od 15 do 40 mkw. terenu. To ciężka i wymagająca praca” – kwituje.

Pośrodku czyszczonego lasu, niedaleko od pracujących saperów, stoi leżanka. Obok niej – apteczka. Na wszelki wypadek, żeby mogli szybko dobiec. W skład grupy rozminowującej wchodzi dwóch medyków. I Olga Kieslowska, która jest także kierowcą karetki.

Przy zepsutym moście

Aljosza dobrze pamięta ten ciepły, słoneczny dzień. Z braćmi i kolegami jak zawsze ganiali po małej wsi Wosdysczence. To kilkanaście chałup na krzyż, kilka piaskowych dróżek i jedna asfaltowa, przelotowa. No bo i po co tu się zatrzymywać? Sklep niby jest, ale słabo zaopatrzony, bo w tej bardzo biednej wiosce i tak nikogo na zakupy nie stać. Nawet mało kto tędy przejeżdża, chyba że traktor.

Najczęściej widać krowy, które przechodzą przez jezdnię raz w stronę pola, raz – wracając do zagrody. Albo właśnie dzieciaki, które biegną bawić się przy stawie i – jak to nazywają – przy „zepsutym moście”. Zniszczonym w czasie wojny.

Tamtego dnia akurat przejeżdżali żołnierze. Alosza nie pamięta, ile było wozów – dwa, może trzy. Stali całą grupą i przyglądali się samochodom, które asfaltową drogą zmierzały w stronę linii frontu. Wielkie koła wpadały w podziurawiony i zniszczony asfalt, głośno łomocząc, a płachty zielonego materiału przykrywającego naczepę podskakiwały i powiewały na wietrze. Spod jednej z nich coś wypadło. Coś małego, ledwie zauważalnego.

Ale Alosza zauważył. Chwilę później podbiegł i wziął wojskową zgubę w rękę. Wybuch nastąpił natychmiast. Huk i krzyki od razu ściągnęły sąsiadów – zbiegli się na miejsce wypadku. Ręka chłopca mocno krwawiła, a on sam, w szoku, nie wiedział, co się wydarzyło. Poharataną dłoń owinięto bandażem, by zatamować krew.

Chłopaka przewieziono do szpitala. „Całe szczęście, że sąsiedzi tak szybko zareagowali” – mówi matka Aloszy, której akurat nie było w domu. Alosza najprawdopodobniej wziął do ręki zapalnik, choć do dziś nikt nie umie powiedzieć z pewnością, co to było. Stracił trzy palce.

Potrzeba minimum 10 lat

„Trudno stwierdzić, ile zajmie nam oczyszczenie tych ziem” – przyznaje Marta Mizerina, szefowa Oddziału Koordynacji Działań Rozminowywania Ukraińskiej Armii. „Ramy czasowe, które podajemy dziś, to od 10 lat w górę. Raczej dekady niż lata. W ziemia jest pełno tych pozostałości…”.

Znalezione ładunki wojskowi saperzy zwożą na pustkowie pod Słowiańskiem. Tam odbywa się ich kontrolowana detonacja – kilku żołnierzy poukłada je ostrożnie w jednym miejscu, podczepi nowy ładunek, który odpali pozostałe, i kiedy wszyscy bezpiecznie się oddalą, nastąpi wybuch.

Najpierw wielki huk, wraz z którym nadejdzie tuman kurzu i piasku. Mają kilka sekund, żeby się schować przed nadlatującymi odłamkami. „Jeden, dwa, trzy…” – odliczą głośno, a potem schowają się za niewielki nasyp. Odłamki – jeśli dolecą – przelecą nad ich głowami. „Takie detonacje odbywają się zazwyczaj dwa razy w miesiącu. Ale zdarza się, że znajdujemy ich tyle, że trzeba przyjeżdżać tu częściej” – tłumaczy Mizerina.

Wojskowi saperzy współpracują z organizacjami pozarządowymi – takimi jak HALO Trust – które również zajmują się rozminowywaniem wschodniej Ukrainy. Ale cywilni saperzy są wpuszczani jedynie tam, gdzie żyją cywile, a działania wojenne zostały już zakończone (tymczasem wojskowi saperzy działają wszędzie).

Cywilni saperzy nie mają też pozwoleń na transportowanie czy detonację znalezionych ładunków. Kiedy coś znajdą, muszą to zabezpieczyć, oznaczyć teren wkoło, a następnie zgłosić odpowiednim jednostkom armii.
Dziś trudno jeszcze oszacować, jak duży jest obszar zaminowany na wschodzie Ukrainy. Od 2015 r. samo HALO Trust sprawdziło i oczyściło 376 ha. A jeszcze dużo przed nimi.

„Jeśli wszystko pójdzie dobrze, znaczy nie będzie eskalacji konfliktu, a my będziemy mogli spokojnie czyścić tereny, czy nie wynikną żadne problemy z koordynacją naszych działań ze stroną rządową, to i tak zostało nam pracy na długie lata” – przyznaje Marina Lantukh, rzecznik HALO Trust.

Nie wiadomo też, ile osób żyje na terenach zaminowanych. W związku z dużymi migracjami takie liczby trudno jest oszacować. Znana jest jedynie liczba ofiar porzuconych ładunków, bo te przypadki są rejestrowane i zliczane. Ostatnie dane mówią już o ponad 2 tys. rannych i zabitych.

Sasza, Dania, Palina, Vladik i Swieta

Tania na samą myśl o tamtym dniu nie może opanować łez. I do dziś nie umie sobie wytłumaczyć, jak to wszystko w ogóle mogło się wydarzyć. Ciekawość? Niewiedza? Lekkomyślność?

Najprawdopodobniej wszystko naraz. Pytania pozostają bez odpowiedzi, bo te przynoszą wyrzuty umęczonego sumienia.

Granat przyniósł bratanek Tani. Znalazł go gdzieś na polu, za Berestawoje, miasteczkiem, w którym mieszkają. Dzieciaki musiały uznać go za imponujące znalezisko, a tym należało się pochwalić. Nikt z obecnych w domach dorosłych nie zareagował. Więcej – także przyszli popatrzeć. A kiedy zaczęli wspólnie oglądać nową zabawkę, granat eksplodował.

W ogrodzie było osiem osób. Sasza, Dania, Palina, Vladik i Swieta przeżyli, choć ich obrażenia były bardzo poważne. Pozostała trójka zginęła. „Wciąż bardzo to wszystko przeżywamy” – tłumaczy Tania, która jest mamą Saszy i Dani.

„Sasza wyjechała do Charkowa, a Dania chodzi tu dalej do szkoły. Właściwie teraz dopiero znów rzeczywiście chodzi. A tu miał wszystko wyrwane…” – mówi, podnosząc nogę do góry, wskazują na łydkę i mięśnie, które granat rozerwał jej synowi. „Żal wszystkich…”. Dania w dniu eksplozji miał sześć lat.

Dziecięce marzenia

„Kiedy pierwszy raz odwiedziłam go w szpitalu, wzięłam ze sobą kartki i długopis” – wspomina mama Aloszy. „Powiedziałam mu »dawaj, Alosza!«, a on jakoś tak od razu zaczął pracować. Miał w sobie dużo siły i zacięcia. Przestawił się z pisania prawą ręką na lewą i teraz już świetnie sobie radzi”.

Alosza jest bardzo dojrzały jak na swój wiek – choć jak każdemu dziecku zdarzają mu się chwile beztroski – jest obowiązkowy i odpowiedzialny. Dziś, jako 15-letni chłopiec, zastanawia się nad swoją przyszłością. Siedzi na ganku domu koleżanki i wymienia zawody, o których marzył. Tak jak wielu w Donbasie miał nadzieję, że uda mu się załapać na nieźle płatną pracę górnika. Ale już mu w kopalni powiedziano, że bez palców może o niej zapomnieć.

Później rozważał pracę jako kierowca, może taksówkarz, ale i w to zaczyna dziś powątpiewać – czy da radę? Czy go przyjmą?

Lubi też rysować, ale tą pasją chwali się po cichu. Bo marzenie wydaje mu się najbardziej odległe. Okaleczona ręka jest dla niego barierą. Ale nie tylko to. Żyje w strasznej biedzie, pochodzi z rodziny z problemami, ze wsi bez perspektyw i możliwości rozwijania talentu choćby w stronę grafiki, więc stara się wybierać taką przyszłość, która szybko, bez wysokich kwalifikacji zapewni mu dochód. I wyjazd.

„Jak skończę szkołę, wyprowadzę się do siostry pod Kijów. Tam życie będzie już inne…” – mówi z nadzieją Alosza.

Dania właśnie skończył trzecią klasę podstawówki.

„Nie mamy z nim problemów. Uczy się na miarę swoich możliwości, dobrze integruje się z innymi dziećmi. Oczywiście zwracamy na niego większą uwagę i czasem, jak się rozpędzi na szkolnym korytarzu, to musimy go łapać. Boimy się o niego…” – mówi Lubow Natolewna, wychowawczyni Dani. „A o tym, co było, nie wspominamy”.

W powrocie do zdrowia pomogła Dani Fundacja Ahmetowa. Opłaciła operacje, których przez pięć lat od wypadku było kilka, i załatwiła turnusy rehabilitacyjne. Dania wspomina je jako „wycieczki nad morze, do Odessy” – choć towarzyszyły im wyczerpujące ćwiczenia. Razem z nim jeździło jeszcze dziesięcioro innych dzieci, które także wymagały rehabilitacji. Wszystkie z terenów objętych wojną.

W przyszłości Dania chciałby być maszynistą, tak jak jego starszy brat Sasza. Wozić ludzi. „Najbardziej lubię jeździć pociągami. Najbardziej” – opowiada z pasją. „I lubię spać na piętrowym łóżku. Na górze. Ale mama się o mnie martwi, więc na noc zawsze muszę schodzić na dolne łóżko. Ale może już niedługo mi pozwoli?”.

Na ścianach w jego szkole też wiszą makiety ze zdjęciami i rysunkami, które znają pewnie tysiące dzieci we wschodniej Ukrainie. Granat ręczny. Zawleczka. Mina przeciwpiechotna. Mina przeciwpancerna. Pocisk przeciwpancerny. Zapalnik naciskowy. Numer alarmowy 103. „Uważaj”. „Zawsze patrz pod nogi”. Naciągnięte linki. Druty. Niewybuchy. Pocisk 122 m. Moździerz. „Nie zbieraj pocisków”. Rakieta. Ładunek. Proch. Wybuch!

Artykuł został opublikowany w trzecim numerze magazynu Holistic

Opublikowano przez

Magdalena Chodownik


nagradzana i wyróżniana reporterka, producentka, fotografka, twórczyni dziennikarskich form multimedialnych. W drodze o 15 lat. Studiowała na Katolickim Uniwersytecie Lubielskim (Polska), Uniwersytecie Paris 8 (Francja), Uniwersytecie Wiedeńskim (Austria) oraz Uniwersytecie Ramkhamhaeng (Tajlandia). Mieszkała i pracowała w Europie Wschodniej, Zatoce Perskiej, Stanach Zjednoczonych, Azji Południowo-wschodniej oraz na Bałkanach i Kaukazie. Współpracuje z polskimi i zagranicznymi mediami.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.