Nauka
Ewolucja to nie przypadek. To odkrycie zmieni postrzeganie życia
08 listopada 2024
Często w nocy jest tak zimno, że ludzie nie mogą spać. Palą ogniska. Gdy słońce wstaje, wtedy idą spać – opowiadają uchodźcy żyjący w ruinach akademika w Bośni, przez którą prowadzi nowy szlak do Europy BIHAĆ, BOŚNIA I HERCEGOWINA Listopad 1992 r., Travnik, 90 km od Sarajewa. Mężczyzna mówi do kamery: „Serbowie weszli do naszych mieszkań i wyrzucili wszystko. Czy wiesz, jakie to życie – w domach innych ludzi czy lasach? Ja żyję tak od sześciu miesięcy”. Kobieta: „Popatrz, mam trójkę dzieci. […]
BIHAĆ, BOŚNIA I HERCEGOWINA
Listopad 1992 r., Travnik, 90 km od Sarajewa. Mężczyzna mówi do kamery:
„Serbowie weszli do naszych mieszkań i wyrzucili wszystko. Czy wiesz, jakie to życie – w domach innych ludzi czy lasach? Ja żyję tak od sześciu miesięcy”.
Kobieta: „Popatrz, mam trójkę dzieci. Dziękuję Bogu, że żyją” – operator angielskiej ITV kieruje obiektyw w stronę przerażonego kilkulatka. – „Ten nie je, bo przyłożyli mu bagnet do szyi. Nie chce teraz jeść ze strachu…” .
Mężczyzna: „Żyjemy tutaj, śpimy na tych kamieniach. Tak spały też dzieci. Siedząc, bo nie mogły się przecież położyć”.
W tle tłum chorwacko-muzułmańskich uchodźców, dziennikarz mówi do kamery:
„Tak wygląda rzeczywistość bośniackiego konfliktu, który zmusił niezliczone rzesze ludzi do przymusowej wędrówki. Nie wiedzą, czy znowu zobaczą swoich bliskich, jak przetrwają do jutra. Jedyne, co ich czeka, to sroga zima w obozie uchodźców…”.
Październik 2018 r., Bihać, 307 km od Sarajewa. Tarek, Syria, 32 lata:
„Góry, rzeki, burze. Ostatnio szedłem przez dwa tygodnie, policja deportowała mnie ze Słowenii. Mam rany z wojny sprzed dwóch lat z Syrii, to była eksplozja. Dotknij tutaj, kawałek został w moim ciele, czasem tracę przytomność. Śpię w tym miejscu, w lesie. Już więcej nie będę miał siły iść, chciałbym tutaj umrzeć”.
Rasid, Birma, 20 lat, muzułmanin Rohingja: „Tam ciągle zabijają, boję się. Tak jakbym nie miał kraju. Mama jest w Bangladeszu, tatę zabili. Jak? Normalnie”.
Asif-Iqbal, Pakistan, 54 lata: „Po co nam telefony? Nie mówimy swoim rodzinom, przez co przechodzimy. Mamy je po to, by powiedzieć, że jest dobrze. Oni mają wystarczająco dużo poważniejszych problemów. Każdego dnia, każdej nocy jakieś bombardowanie. Wszyscy chcą wyjechać, biznes nie istnieje, państwo nie istnieje, nie ma pracy”.
Azan, Afganistan, 25 lat: „Jestem w drodze już trzeci rok. Wcale nie zdecydowałem sam. Do wyjazdu zmusiła mnie rodzina. Wcześniej zabili mojego 15-letniego brata. Pomylili się, podeszli pod nasz dom, myśleli, że to ja. Po współpracy z NATO byłem na czarnej liście talibów. Matka powiedziała: «Nie chcę stracić drugiego syna». Gdy teraz patrzę na swoje życie, zastanawiam się, czy podjąłem dobrą decyzję. Bo tu umieram codziennie. Deszcz, zimno, noc, strach. Jestem żołnierzem, dlatego sobie radzę. Nie mam pojęcia, jak robią to ludzie bez doświadczenia”.
Niewielka Bośnia i Hercegowina od początku tego roku boryka się z nową sytuacją. Według wrześniowego raportu tamtejszego ministerstwa bezpieczeństwa od stycznia napłynęło do kraju ponad 13 tys. uchodźców. Dla porównania: w ciągu całego ubiegłego roku UNHCR zarejestrowało 755 osób.
Wcześniej bałkańskie szlaki migracyjne omijały Bośnię. Być może ze względu na naturalne przeszkody: rzekę Drinę na granicy z Serbią i góry. A także pola minowe, które ciągle nie zostały do końca oczyszczone, mimo że wojna domowa zakończyła się 23 lata temu.
Ale teraz – ze względu na uszczelnienie granic przez inne kraje – przemytnicy w Turcji i Grecji uznali Bośnię za dobry punkt tranzytowy, wygodną bazę przygotowawczą przed przerzuceniem ludzi do Unii Europejskiej.
Podzielony etnicznie kraj, który sam wciąż próbuje się podźwignąć z wojny, słabo sobie z tym wyzwaniem radzi. Do tej pory zorganizowano w Bośni tylko trzy oficjalne centra migracyjne. Delijaš w okolicy Trnova i Salakovac koło Mostaru od miesięcy są przepełnione. Obecnie większość uchodźców kieruje się do Bihacia. Tamtejsze centrum, jedyne monitorowane przez rząd, może teoretycznie pomieścić 400 osób.
„Kilka tysięcy ludzi w państwie, które ma 3,5 mln mieszkańców, nie powinno być problemem. To nie brzmi jak sytuacja kryzysowa. Ale ten kraj jest bardzo słaby” – komentuje Joao, wolontariusz DRC (Danish Refugee Council) w Bośni.
Warto pamiętać, że administracyjnie Bośnia i Hercegowina jest podzielona na chorwacko-muzułmańską Federację Bośni i Hercegowiny oraz zamieszkaną głównie przez Serbów Republikę Serbską. Duży rozdźwięk można wyczuć pomiędzy słabym centralnym rządem w Sarajewie, politykami federalnymi i władzami poszczególnych kantonów.
Sytuację dobrze pokazuje historia autobusów z uchodźcami, która mogłaby być przypowieścią o bośniackiej polityce. Po majowym liście komisarza praw człowieka rady Europy, nawołującym rząd w Sarajewie do podjęcia jakichkolwiek kroków, ustalono jasną inicjatywę: przeniesienie 270 osób ze stolicy do ośrodka Salakovac.
Ale – jak wiele rzeczy w Bośni – nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Zdominowana przez bośniackich Chorwatów policja w kantonie Hercegowina-Neretva, gdzie znajduje się centrum Salakovac, nie wykonała poleceń rządu krajowego. Policjanci po prostu zatrzymali autobusy i zablokowali ich przejazd na kilka godzin.
Gdy pojazdy ze zdezorientowanymi uchodźcami dotarły do celu, politycy ze wszystkich szczebli władzy i różnych grup etnicznych spędzili kilka dni na wzajemnych oskarżeniach. Podobny schemat powtarza się zresztą przy próbie podjęcia jakiejkolwiek decyzji w Bośni.
Władze niższych szczebli czują się zostawione na pastwę losu – to one zmagają się z kradzieżami, niezadowoleniem mieszkańców i improwizowanymi obozami uchodźców. A w kampanii przed wyborami 7 października żaden polityk nie wstawił się za migrantami, bo w kraju, w którym bezrobocie wynosi ponad 20 proc., byłoby to ryzykowne.
Lider bośniackich Serbów Milorad Dodik odmówił akceptowania jakichkolwiek uchodźców w Republice Serbskiej, grzmiąc, że ich przybycie to część spisku pomiędzy Boszniakami (muzułmanami) a środowiskami islamskimi, by wzmocnić islam w Bośni.
Ale nacjonalistyczni i skrajni muzułmanie, których ostatnio wcale w Bośni nie brakuje, wcale nie są chętni do przyjmowania uchodźców. Wielu z nich uważa, że przybysze będą mieli destrukcyjny wpływ na ich kulturę.
Teoretycznie niewielu uchodźców planuje tutaj zostać – Bośnia to tylko przystanek w drodze do Europy. Choć niektórzy zatrzymują się na dłużej: wynajmują mieszkania lub zajmują squaty. Według informacji lokalnej grupy wolontariuszy, Souls of Sarajevo, takie miejsca można znaleźć na blokowisku Dobrinja, a także w centrum miasta.
Reszta śpi na trawniku pod dworcem kolejowym, czekając na pociąg lub autobus do Bihacia, położonego przy granicy z Chorwacją. Co pewien czas na parkingu zatrzymuje się samochód, ktoś przeskakuje przez niski żywopłot i przynosi w reklamówkach pieczywo.
Jeszcze rok temu mówiło się o Bihaciu tylko w kontekście przezroczystej rzeki Uny, wodospadów i pocztówkowych krajobrazów. Na stałe mieszka tu 50 tys. Boszniaków, 3 tys. Chorwatów i garstka Serbów. A od pół roku – kilka tysięcy przybyszów z Pakistanu, Syrii, Iranu, Afganistanu czy Iraku.
„Nikt tak naprawdę nie wie, ilu ich tutaj jest. Instytucje państwowe od początku pokazały całkowitą bezradność. Nie ma strategii, planu ani pieniędzy. Możemy tylko siedzieć i płakać, patrząc na to, co się dzieje” – mówił w sierpniu bośniackiej telewizji N1 Šuhret Fazlić, burmistrz Bihacia.
W okolicy Bihacia jedynym oficjalnym centrum migracyjnym zarządzanym przez bośniacki rząd jest Sedra – były hotel, gdzie ulokowano ok. 400 osób. Są to wyłącznie rodziny z dziećmi.
Około tysiąca uchodźców żyje w ruinach domu studenckiego Borići i jego okolicy, czyli w namiotach rozstawionych w parku. Tych udało się policzyć na podstawie wydawanych im posiłków.
W przybliżeniu 400 osób mieszka również w namiotach w pobliskiej Velikoj Kladuši, opisanej przez Deutsche Welle jako surrealistyczne miejsce pokryte ciemnoszarą plandeką, która ma chronić mieszkańców przed deszczem.
O reszcie uchodźców w Bihaciu lepiej nie rozmawiać.
Ci, którzy mają pieniądze, wynajęli mieszkania, reszta błąka się po miasteczku. Gdy owinięci w koce wysiadają o północy z pociągu z Sarajewa, bośniacka policja uprzejmie wskazuje drogę do Borići, choć to miejsce nie oferuje zbyt wielu rozwiązań.
„Borići zostało otwarte w kwietniu br. jako tymczasowe rozwiązanie. To teraz jedyna opcja dla singli. Mimo że miejsce podlega jurysdykcji IOM (Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji) i Czerwonego Krzyża, ciągle nie jest oficjalnym obozem. Panujące tam warunki nie spełniają podstawowych standardów. Ale zapewniono jedzenie, prysznice czy toalety – wyjaśnia Joao z DRC.
O poranku w Borići najbardziej uderza ostry dym z ognisk palonych wewnątrz budynku i fakt, że ludzie siedzący na blaszanych piętrowych łóżkach są poubierani w kurtki.
Budynek – dawny akademik – podczas wojny bośniackiej przez chwilę służył jako szkoła. W 1997 r., po wojnie, zdecydowano się go wyremontować, ale prace ugrzęzły w biurokracji, pomiędzy budową a urzędem. Dziś akademik jest strasznym tworem: połączeniem wojennej ruiny z nieskończonym remontem.
Nie ma okien ani drzwi, a w środku tylko gołe mury odsłaniające cegły i stalowe pręty. Łóżek, wstawionych przez Czerwony Krzyż i IOM, jest tylko kilkadziesiąt, a mężczyzn kilkuset. Ci bez łóżek pozawijali się w śpiwory lub swetry i śpią na betonie. W oknach wiszą koce i prześcieradła, które mają chronić przed wiatrem. Kilku mężczyzn piecze placki z mąki i wody, ogrzewają ręce. Niektórzy płaczą. Dym z ognisk palonych kilka metrów od posłań śmierdzi i wgryza się w oczy.
Selam Midžić, szef bośniackiego Czerwonego Krzyża w Bihaciu, z wprawą przeskakuje przez kałużę błota obok łóżka chłopaka w okularach, który siedzi nieruchomo, trzymając na kolanach torbę. Midžić wita się ciepło z mężczyznami piekącymi placki i wskazuje ręką na pustą ruinę. Zaczyna mówić o planach wstawienia okien na zimę i większej liczbie łóżek.
„Tylu ludzi nam przyjechało. Nauczyłem się przystosowywać w życiu do każdej sytuacji, można się przyzwyczaić. Dla nich to też nie nowość, są w drodze po trzy lata. Większość z nich przeżyła w ten sposób nawet dwie zimy. Podczas wojny [w Bośni] nasze dobre życie zmieniło się w koszmar. Presja psychologiczna, zimno. I przyzwyczailiśmy się do tego. Tak samo oni” – komentuje Midžić i wymienia, czego najbardziej brakuje: butów, skarpetek, bielizny, kurtek, czapek, rękawiczek, środków higieny, pościeli, namiotów.
„Wszystkiego oprócz jedzenia” – podsumowuje krótko.
Suada, wolontariuszka Czerwonego Krzyża: „Po kilku pierwszych dniach miałam koszmary. Później się przyzwyczaiłam. Nie ma koców dla wszystkich. Oni przychodzą, jest im zimno – jedni rozumieją, inni są agresywni. Nie mam przerw. Niektórzy nie dawali rady, więc musieliśmy przejąć ich obowiązki”.
Joao, DRC: „Trwa remont budynku, jeśli tak to można nazwać. Możliwe, że będzie oficjalnym obozem. Mamy nadzieję, że zimą zostaną tam stworzone warunki na poziomie minimum, ale właściwie nie wiemy, czy to się wydarzy”.
Aya i Anfsar to siostry z Iraku. Anfsar ma męża na froncie i pięcioro dzieci. Tylko najmłodsze, półtoraroczne, nosi skarpetki. Reszta nie, ale zajęte zabawą biegają wokół namiotów w zimnym, październikowym słońcu.
Kobiety słabo znają angielski, Aya mówi powoli, w imieniu swoim i siostry: „Często w nocy jest tak zimno, że ludzie nie mogą spać. Tak bardzo, że palą ogniska. Gdy słońce wstaje, wtedy idą spać” .
W miasteczku od jakiegoś czasu trwa gorąca dyskusja o uchodźcach. Uczestniczyłyśmy w niej przypadkiem ja i Marie Siche, francuska aktywistka. Poznałyśmy się na komendzie, gdzie przewiozła nas z okolic akademika Borići – dla naszego bezpieczeństwa – miejscowa policja.
Francuzka przyjechała do Bihacia, żeby monitorować przepływ uchodźców przez chorwacką granicę i agresję chorwackiej policji granicznej. Kiedy rozmawiałyśmy na ławce niedaleko obozu, Marie wyciągnęła spory akumulator do ładowania telefonów. W ciągu 30 minut podeszło do nas siedmiu uchodźców zranionych lub pobitych przez Chorwatów. 18-letni Pakistańczyk, któremu policja złamała nogę, w końcu usiadł obok nas. „Wiemy, że jest dużo pobić ze strony chorwackiej policji granicznej. Próbujemy to udowodnić na różne sposoby, próbując zdobyć konkretne nagrania. Wtedy ludzie będą w stanie np. uzyskać azyl” – tłumaczy Marie.
„Na początku byli normalni, kulturalni. Było nam ich żal. Potem zaczęło ich przybywać. Kilkaset osób to nie problem, ale kilka tysięcy? Gdy była ładna pogoda, to nie kłopot, ale im zimniej, tym gorzej. Kradną drewno, napadają na domy, walczą pomiędzy sobą o koce i miejsce do spania. Ja się im nie dziwię, przyjrzyj się, niektórzy mają gołe stopy, a na nich rany” – mówi Mirhad Delibocić, mieszkaniec Bihacia.
„95 proc. to dobrzy ludzie. Dla nas to ta sama religia, Koran niczym się nie różni. Ale zupełnie inna kultura. Są bardziej zamknięci niż my tutaj” – komentuje Tarik, przyszły imam, mieszkaniec miasta. „95 proc. to kryminaliści” – mówi na komendzie jeden z bośniackich policjantów.
„Nieprawda, tylko 1 proc. Jak wszędzie: wystarczy dziesięciu awanturujących się i są kłopoty” – broni uchodźców Marie.
Na komendę przychodzi kilku kolejnych policjantów. Patrzą na siebie, na mnie i na Marie, na swój raport, palą papierosy, w końcu zaczynają rozmawiać o butach dla uchodźców.
Na ich twarzach – podobnie jak na twarzach większości sklepikarzy, barmanów, imamów czy przechodniów z Bihacia – nie widać niechęci. Tylko bezsilność.