Humanizm
Życie to nie bajka, ale istnieje narrator. Wewnętrzny głos umysłu
21 grudnia 2024
Łacina uczy logiki, myślenia i kultury. Dzięki niej otwierają się przed młodymi różne, często niespodziewane, drogi rozwoju – przekonuje pisarz Marek Krajewski
PAULINA ŻEBROWSKA: Pana książki rozpoczęły w Polsce modę na retrokryminał. Zanim jednak całkowicie poświęcił się pan pisarstwu, przez kilkanaście lat wykładał pan gramatykę łacińską na Uniwersytecie Wrocławskim. Skąd taka specjalizacja?
MAREK KRAJEWSKI*: Jako trzynastolatek z zapałem czytałem „Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych” Kopalińskiego. Poznałem wiele łacińskich sentencji i urzekły mnie one swą głębią i lakonicznością. Chciałem poznawać kulturę i historię starożytną i właśnie pod tym kątem szukałem liceum. Dodajmy, że poszukiwania nie trwały zbyt długo – na 14 ówczesnych liceów wrocławskich łacina nauczana była w 11 – przez cztery lata, w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Dzisiaj tylko w dwóch liceach na blisko trzydzieści, przez dwa/trzy lata, w wymiarze jedna/dwie godziny tygodniowo i tylko w niektórych klasach.
Dlaczego to źle, że łacina znika z polskiej szkoły?
Po pierwsze, rugując lekcje łaciny, rugujemy potężną dawkę zdrowego rozsądku, jakim musi się nieustannie wykazywać uczeń, tłumacząc wieloznaczne często zdania łacińskie i wybierając najrozsądniejszy wariant tłumaczeniowy.
Po drugie, łacina jest ogromną pomocą i świetną podstawą w nauce nowożytnych języków obcych! Na lekcjach łaciny nauczyciel skupia się przede wszystkim na gramatyce – w odróżnieniu od lekcji języków mówionych, gdzie gramatyka jest podporządkowana wypowiedzi i konwersacji. Przez to każda lekcja łaciny jest poznawaniem ogólnych struktur właściwych każdemu językowi – jak okresy warunkowe czy zdania podrzędne. Ułatwia to potem poznawanie gramatyki współczesnych języków. To są pożytki dla wszystkich, niezależnie od kierunku studiów, który wybiorą.
A jeśli idzie o konkretne kierunki: filozofowie lepiej zrozumieją Kartezjusza czy Leibniza, bo ich tłumaczenia są często zniekształceniami i interpretacjami; językoznawcy będą wiedzieli, jak się wymawia taki czy inny łaciński wyraz, do którego muszą się odwołać w badaniach porównawczych; historycy sztuki zrozumieją łacińskie napisy w zabytkowych budowlach; a historycy dokonają skutecznej analizy źródeł, pisanych często po łacinie.
A to wszystko dlatego, że uczyli się łaciny w szkole średniej!
Nie wystarczy lektorat tego języka na studiach?
Nie, nie wystarczy. Jest zbyt krótki i traktowany jako zło konieczne wobec ogromu zajęć kierunkowych! Stawka edukacyjna jest zatem bardzo wysoka i dwojaka: spotęgowanie zdrowego rozsądku u niehumanistów i podniesienie kwalifikacji humanistów.
No ale młodzi wolą uczyć się praktycznego angielskiego czy hiszpańskiego niż niepraktycznej, martwej łaciny…
Jeśli „praktyczność” rozumiemy wąsko – jako codzienne używanie języka – to łacina oczywiście przegrywa z językami współczesnymi. Ale nie należy jej traktować jako konkurencji dla języków nowożytnych! Dzięki łacinie otwierają się przed młodym człowiekiem nowe drogi rozwoju. Dodajmy: bardzo szerokie i praktyczne drogi.
Dzięki łacinie czytam i rozumiem – oczywiście ze słownikiem pod ręką – teksty pochodzące z języków, których się nigdy nie uczyłem: włoskie, francuskie i hiszpańskie. Ktoś powie, że to załatwia komputerowy translator? Niech będzie! Ale co z płynną znajomością języka? Proszę mi wierzyć, bardzo szybko – choć byłem grubo po trzydziestce – nauczyłem się angielskiego i niemieckiego. W stopniu biegłym. Przyswajałem sobie te języki szybciej niż moi koledzy (mówię to bez cienia samochwalstwa). Oni musieli struktury gramatyczne (np. okresy warunkowe) dopiero poznawać, ja znałem je wcześniej. Mówiłem sobie tak: to jest tak jak w łacinie. Albo: to jest trochę inaczej.
Koledzy musieli kuć na pamięć słówka, które niczego im nie przypominały, ja zaś kojarzyłem je z jakimś łacińskim pierwowzorem; przyswajając sobie np. ang. „conceive” zaraz kojarzyłem ten czasownik z łac. „concipere” (a ileż takich podobieństw jest w języku włoskim czy hiszpańskim!).
Łacina jest więc świetnym punktem wyjścia do poznania kilku języków. Twardą podstawą, od której można się odbić w różnych, często zaskakujących kierunkach.
Niektórzy twierdzą, że łacina ma w sobie coś z matematyki.
Tak, i to jest jej kolejna zaleta. Nauka łaciny to nauka logicznego myślenia. Gramatyka, a zwłaszcza składnia łacińska, jest niezwykle logiczna. Tłumacząc zdania łacińskie na język polski, zadajemy sobie nieustannie pytania: „czy to skutek czy przyczyna?”, „po co?”, „dlaczego?”. Szukamy odpowiednich spójników, często musimy klasyfikować zdania jako przyczynowe albo skutkowe. Tym samym wchodzimy w niezwykle interesujący świat logiki praktycznej.
Logika formalna swoim matematycznym zapisem często odstrasza humanistów. A tutaj na gruncie łaciny wstępujemy właśnie przy pomocy logiki w świat literatury. Z jednej strony jesteśmy cały czas w krainie humanistyki (literatury, kultury), a z drugiej strony – ściśle analizując zdania łacińskie – wkraczamy do świata logiki praktycznej.
Dzieje się tak, ponieważ my się nie uczymy po łacinie mówić, ale uczymy się rozumieć teksty.
Tłumaczenie łacińskich zdań jest podobne do rozwiązywania zadania matematycznego. Ale tutaj te zadania lingwistyczne nie są tak bezduszne jak w samej matematyce, bo – rozwiązując je, czyli tłumacząc tekst – poznajemy ludzkie namiętności, cierpienia, lęki i radości. Tak więc ucząc się łaciny, poruszamy się jednocześnie w dwóch obszarach ludzkiej aktywności. Jesteśmy trochę w obszarze nauk ścisłych, a jednocześnie pozostajemy w obszarze nauk humanistycznych. To niezwykle kształcące doświadczenie.
Ale te same namiętności, cierpienia, lęki i radości poznamy, czytając przekład z łaciny na nasz język…
Nie do końca. Teksty czytane w rodzimym języku o wiele szybciej wylatują nam z pamięci. W czasie trudnej pracy translatorskiej, która wymaga skupienia i zaangażowania, lepiej zrozumiemy treść tekstu. Tłumacząc, jednocześnie nieustannie powtarzamy gramatykę, a przy tym dogłębnie wnikamy w jakiś aspekt świata starożytnego. A przecież zbiór tych aspektów to kultura starożytna, która jest wciąż podstawą kultury europejskiej i światowej. Do rdzenia tej kultury dochodzi się właśnie poprzez czytanie tekstów oryginalnych.
Poznajemy np. sentencje prawnicze. I nagle, w jednej chwili, wchodzimy w świat prawa rzymskiego, na którym zbudowana jest cywilna jurysdykcja polska i europejska. Poznawszy teksty mitologiczne, lepiej rozumiemy odwołania muzyków i literatów późniejszych epok do uniwersum ludzkich emocji, jakim są opowieści mityczne.
Jak to się stało, że w polskiej edukacji postanowiliśmy z tego wszystkiego zrezygnować?
Łacina w szkole odebrała dwa dotkliwe ciosy. Po pierwsze, w ramach antyinteligenckich represji po roku 1968, jej ranga została obniżona, stała się przedmiotem nadobowiązkowym (poza nielicznymi klasami humanistycznymi). Ten cios nie był jeszcze śmiertelny. Dyrektorzy szkół, często absolwenci przedwojennych gimnazjów klasycznych, nadal przywiązywali do łaciny dużą wagę; uczniowie klas biologiczno-chemicznych zaś przykładali się nauki, wiedząc, że łacina przyda im się na studiach medycznych.
Niestety, po roku 1989 spadł drugi cios: autonomia szkół w kształtowaniu i tworzeniu profili klas. Dyrektorzy – pod silną presją rodziców, pragnących dla swych pociech „nowoczesności” rozumianej wąsko jako „angielski plus komputer” – zasypali rynek edukacyjny klasami „europejskimi”, „dziennikarskimi”, „menadżerskimi” i tym podobnymi absurdami.
Łacina była wobec tych nowinek postrzegana jako relikt przeszłości, trudny, nikomu niepotrzebny język. Nokautem było powtarzanie ad infinitum, że łacina jest językiem martwym. Nie zaprzeczam temu, ale powtarzam: traktujmy ją jako przedmiot szkolny taki jak fizyka czy geografia, nie zaś jako konkurencję dla angielszczyzny.
Efekty są opłakane. Dziś już nawet nie ma z kim rozmawiać na temat reaktywacji łaciny w szkole. Ludzie nie są w stanie zrozumieć zalet nauczania łaciny, bo podczas swej nauki szkolnej nie zetknęli się nawet z językiem Rzymian. Każdy rząd i każdy kolejny minister oświaty – z wyjątkiem znawcy filozofii starożytnej i tłumacza Platona prof. Ryszarda Legutki, który jednak był ministrem bardzo krótko – spycha łacinę jeszcze mocniej na margines.
Jeden z obecnych wiceministrów, który zresztą zlikwidował minimum programowe z łaciny, zasłania się wciąż tym samym argumentem, że dyrektorzy szkół mogą wprowadzić ten przedmiot w ramach tzw. godzin dyrektorskich. W teorii może i tak jest, ale w praktyce dyrektor zdobędzie poklask rodziców i przychylne reakcje przełożonych, jeśli w ramach tych godzin wprowadzi język chiński – jako bardzo potrzebny w dzisiejszym dwubiegunowym, chińsko-amerykańskim świecie. Nawet światli i rozumiejący wartość wykształcenia klasycznego dyrektorzy liceów (znam takich) mogą nie mieć dużej siły perswazyjnej, kiedy będą nieustannie konfrontowani z głupim pytaniem „po co wprowadzać język, którym nikt nie mówi?”.
A jak jest w innych krajach Europy?
W rozwiniętych gospodarczo i kulturalnie państwach Europy – jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania – o wykształcenie klasyczne się dba. W niemieckich gimnazjach jedna czwarta uczniów (w Polsce jeden procent!) w wieku lat 12 zaczyna uczyć się łaciny i uczy się jej przez kolejne sześć lat. Dwie, trzy, a nawet cztery godziny tygodniowo! Prawie 10 proc. młodych Niemców uczy się greki starożytnej. W Polsce tymczasem nawet niektórzy maturzyści, pytani o łacinę, kojarzą ją jedynie z Ameryką Łacińską.
Czemu – skoro łacina jest tak ważna i zarazem bliska pana sercu – przestał pan jej uczyć? W takiej sytuacji pańskie apele mogą wydać się cokolwiek gołosłowne…
Moje apele nie zmierzają do tego, żeby łacina stała się przedmiotem obowiązkowym we wszystkich liceach w Polsce! Ja tylko apeluję o „drogę krakowską” – bo tutaj podwawelski gród jest chlubnym wzorem – to znaczy, aby w każdym mieście wojewódzkim było jedno elitarne liceum, w którym łacina byłaby obowiązkowo nauczana we wszystkich klasach. Czy to jest aż tak wiele?
Ale wracając do pani pytania. Jak rozumiem, w jego tle czai się zarzut o niekonsekwencję: dlaczego nauczyciel łacinnik, kochający swój zawód, nagle go zmienia? Dlaczego z wyżyn, jakimi są analizowane ze studentami dzieła Wergiliusza, zstępuje na niziny – by nie powiedzieć bagna! – literatury popularnej?
Przyczyn jest kilka, ale zatrzymam się na jednej, najbardziej banalnej: na braku czasu.
Przez 10 lat prowadziłem podwójny żywot – akademika i pisarza. Pierwszą działalność uprawiałem w czasie roku akademickiego, drugą – podczas wakacji. Pierwsza była moją pracą, druga – moim hobby. Tymczasem stałem się autorem znanym, zapraszanym do mediów i nagradzanym, dlatego hobby zaczęło zdecydowanie dominować nad pracą codzienną. Stało się drugim zawodem. Miałem coraz mniej czasu na zajęcia dydaktyczne, nie mówiąc już o pracy naukowej.
Jako człowiek obowiązkowy zdawałem sobie sprawę, że nie mogę już być tak efektywny i wiarygodny na obu polach jak dotychczas; że nadejdzie chwila, kiedy będę musiał wybrać którąś z moich profesji. I tak się stało. Stanąłem przed dramatycznym dylematem: albo filologia klasyczna, albo literatura. Z żalem odszedłem z uczelni, pozostawiając garstkę moich studentów – zapaleńców, którzy pod moją opieką zgłębiali fascynujące językoznawstwo greckie i łacińskie.
Cóż, życie stawia nas przed trudnymi wyborami… Ale dzięki temu, że jestem znanym pisarzem, mogę propagować w mediach wykształcenie klasyczne. Gdybym był zwykłym nauczycielem akademickim (z całym szacunkiem do tego wspaniałego zawodu!) nikt by mnie – włącznie z panią – nie zapraszał.
Smaczki filologiczne są znakiem firmowym pańskich powieści.
Tak i nie mogło być inaczej. Moi bohaterowie mają moje cechy. Poza tym, proszę zauważyć, że opisuję miniony świat, w którym nie sposób sobie było wyobrazić przeciętnego inteligenta, który nie rozumiałby, co znaczy „Errare humanum est”. Kiedyś edukacja klasyczna odciskała się na świadomości i decydowała o formacji człowieka. Przypomnę, że przed wojną do studiów przygotowywały gimnazja klasyczne. Kiedy po maturze młody człowiek wchodził w całe spektrum tego, co się nazywa uniwersytetem – a co pochodzi od łacińskiego słowa „universitas”, czyli różnorodność – łacina i greka były jego podstawą logiczną i zakorzenieniem w kulturze, która tworzymy od czasów starożytnych.
Zakończmy banalnie: poproszę o pana ulubioną sentencję łacińską i ulubiony tekst starożytny.
Najbliższy mojemu sercu jest filozof Lucjusz Anneusz Seneka. Tragiczna, niezwykle interesująca postać. Najbliższe są mi jego listy moralne, które pisał do swojego przyjaciela Lucyliusza – „Epistulae morales ad Lucilium”. A sentencja, którą mógłbym oprawić w ramce i powiesić w moim gabinecie, brzmi: „Quid est enim novi hominem mori cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est” – cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak drogą ku śmierci.
* dr Marek Krajewski – autor bestsellerowych serii kryminalnych o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskimi. Nagrodzony m.in. Paszportem Polityki. Z wykształcenia filolog klasyczny, były wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego