Humanizm
Najpierw intuicja, potem kultura
20 grudnia 2024
Gdy 7 lat temu David Cameron zapowiedział referendum na temat dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, tylko najwytrawniejsi komentatorzy przewidywali, że może się ono zakończyć Brexitem. Europejscy przywódcy uważali jednak, że taki scenariusz jest nierealny
„Jak myślisz, czy Polacy wrócą teraz do Polski?” – zapytał mnie jesienią 2019 r. znany brytyjski dziennikarz. Piliśmy piwo w modnym hotelu w Pradze, gdzie prawie nikt z personelu nie mówił po czesku. Większość obsługi porozumiewała się z klientami po angielsku, a między sobą – po rosyjsku. Według Czeskiego Urzędu Statystycznego już ponad 12 proc. zatrudnionych w Czechach stanowią cudzoziemcy, większość pracuje w przemyśle i usługach. „Z pewnością większość Polaków nie zamierza wracać do kraju” – odpowiedziałem. „Jeśli wyjadą z Anglii, to do Irlandii, Holandii albo Niemiec. Nawet w Pradze jest coraz więcej naszych. Ale większość zostanie na Wyspach. Kto by nie chciał mieszkać w kraju Beatlesów?”.
W maju 2004 r. ówczesny brytyjski premier Tony Blair otworzył rynek dla pracowników z Europy Wschodniej. Pamiętam, jak ogarnął mnie pusty śmiech, gdy przeczytałem, że zdaniem brytyjskich urzędników liczba migrantów nie przekroczy kilkunastu tysięcy rocznie. „Mamy w Polsce takie powiedzenie: »Ostatni gasi światło«” – wyjaśniłem mojemu rozmówcy. „Wielka Brytania to oczywisty kierunek migracji – wszyscy uczą się angielskiego w szkołach, cała popkultura jest po angielsku. Niby gdzie miałbyś wyjechać, jak nie do Anglii albo Ameryki, gdybyś był Polakiem?” – dodałem.
Mój rozmówca w latach 90. ubiegłego wieku był korespondentem w krajach Europy Wschodniej i na Bałkanach, doskonale zna nasz region. Wie, że masowa migracja za chlebem od ponad 100 lat, to znaczy od czasu powstania nowoczesnego kapitalizmu przemysłowego w północno-
-zachodniej Europie i w USA, jest fundamentalnym doświadczeniem zbiorowym Polaków, Słowaków, Rumunów i innych mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej.
Tym bardziej może dziwić, że tej elementarnej wiedzy zabrakło ministrom labourzystowskiego rządu Tony’ego Blaira. „Kiedy ogłosili decyzję o otwarciu rynku pracy, byłem pewien, że za chwilę będziecie mieć na głowie milion Polaków. Połowa mojej rodziny wyjechała na Wyspy. Po co mieliby wracać do Polski?” – pytałem.
Niedługo po tej rozmowie sam wybrałem się do Londynu. Wyjście Wielkiej Brytanii z UE było już tylko kwestią tygodni. W sklepach z pamiątkami jak zwykle roiło się od gadżetów w brytyjskich barwach narodowych. Pierwszy raz przyszło mi do głowy, że to coś więcej niż tylko chwytliwy design na użytek turystów.
Gdy siedem lat temu ówczesny premier David Cameron zapowiedział rozpisanie referendum na temat dalszego członkostwa Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej, tylko najwytrawniejsi komentatorzy, jak choćby Charles Grant, szef londyńskiego Center for European Reform, przewidywali, że może się ono zakończyć brexitem. Wyjście jednej z największych europejskich potęg gospodarczych i militarnych z Unii Europejskiej wydawało się równie nierealne, jak ewentualne opuszczenie wspólnoty np. przez Polskę.
A jednak Nigel Farage, który w dużej mierze przyczynił się do brexitu, miał rację, gdy podczas swej ostatniej konferencji prasowej w Parlamencie Europejskim 29 stycznia 2020 r. stwierdził, że teraz najbardziej prawdopodobnym kandydatem do wyjścia z Unii jest Polska.
Brzmi to niewiarygodnie? Premier Cameron, zanim w niesławie odszedł na polityczną emeryturę, był zwolennikiem pozostania Wielkiej Brytanii w UE. Liczył jednak na to, że wytarguje w Brukseli specjalne warunki członkostwa – chodziło mu przede wszystkim o opuszczenie wspólnego rynku pracy oraz wyjątki od współpracy w dziedzinie sądownictwa i prawa unijnego.
Referendum i groźba wygranej zwolenników brexitu miały być koronnym argumentem w jego negocjacjach z Unią. Miały zmusić europejskich partnerów do ustępstw, dzięki którym zamierzał uporać się z wewnątrzpartyjną opozycją w szeregach konserwatystów. Wielu torysów obawiało się utraty głosów na rzecz rosnącej w siłę Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (United Kingdom Independence Party), wielu zaś naprawdę miało dość „dyktatu Brukseli”. Cameron sądził, że zdoła ich wymanewrować z niewielką pomocą przyjaciół z Berlina czy Paryża. Ale się przeliczył.
W tamtym czasie przywódcy europejscy mieli inne sprawy na głowie i zwyczajnie zbagatelizowali groźbę brexitu. Ważniejszy był kryzys finansowy strefy euro i tonąca w niespłacalnych długach Grecja. Wszyscy patrzyli na Niemcy – kanclerz Merkel zdawała się ostatnią redutą zdrowego rozsądku. Kreowano ją na przywódczynię „wolnego świata”; w listopadzie 2011 r. ówczesny minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski w Berlinie mówił, że bardziej niż niemieckiej siły obawia się niemieckiej bezczynności. Sikorski całkiem serio mówił też o końcu podziału Europy na postkomunistyczny Wschód i rozwinięty Zachód, i o nowym miejscu Polski na mapie nowoczesnej Europy.
Oto w następstwie kryzysu finansowego Stary Kontynent miał się podzielić na hanzeatycką, liberalną Północ i pogrążone w chaosie, populistyczne Południe. Miejsce Polski i pozostałych prymusów neoliberalnej transformacji z Grupy Wyszehradzkiej było, rzecz jasna, na Północy, obok Niemców i Skandynawów. W tym nowym układzie Polska, jako kraj większy i ludniejszy niż pozostałe trzy państwa wyszehradzkie razem wzięte, miała być regionalnym przywódcą i ważnym partnerem Niemiec na Wschodzie. Z kolorowych tabelek, serwowanych przez think tanki wynikało, że Grupa Wyszehradzka jest ważniejszym partnerem biznesowym Niemiec niż Rosja czy Francja.
Rzeczywistość zweryfikowała te mrzonki. Państwa strefy euro odzyskały zaufanie rynków, wprowadzając nowe regulacje i mechanizmy stabilizujące system finansowy, takie jak unia fiskalna czy bankowa. Powrócił także temat unii politycznej, zwanej też federacją europejską. Wprawdzie pozostała ona tylko widmem krążącym nad kontynentem, ale państwa spoza strefy euro, takie jak Polska czy Wielka Brytania, przestały się liczyć w takim wariancie europejskiej integracji.
Największe potęgi ekonomiczne kontynentu (Niemcy, Francja, Włochy) postanowiły zdusić w zarodku tendencje osłabiające wewnętrzną spójność UE. W praktyce oznaczało to, że nie będzie żadnych odstępstw od traktatów, bez względu na to, czy domagają się ich konserwatyści z Londynu, Pragi, Budapesztu czy Bratysławy (we wszystkich tych krajach rządziła wtedy centroprawica).
Zwłaszcza Czesi roili wówczas o tzw. europejskim modelu zmiennej geometrii, w którym miało chodzić o to, by „państwa, które zamierzają uczynić postęp w niektórych obszarach integracji, nie były blokowane przez kraje, które nie odczuwają takiej potrzeby. A zarazem, by te ostatnie nie były zmuszane przez pozostałych do głębszej integracji”, jak powiedział mi w 2012 r. ówczesny premier Czech Petr Nečas.
Czesi szybko zrozumieli, że nie ma szans na przyjęcie takiego modelu współpracy europejskiej. Z prostego powodu – państwa strefy euro muszą być przygotowane na wypadek powtórki kryzysu finansowego z 2009 r. Muszą być gotowe na wypadek kolejnej katastrofy. Nie ma to nic wspólnego z federalistycznymi mrzonkami – to kwestia zabezpieczeń i procedur, stabilności systemu prawnego i finansowego, obejmującego 19 gospodarek narodowych strefy euro.
Można się spierać o przyjęcie uchodźców, można w nieskończoność odwlekać decyzję o przystąpieniu do strefy euro (zwłaszcza odkąd nikt już nie zachęca do tego państw będących poza strefą), ale nie można gmerać w traktatach ani przyjmować na poziomie narodowym rozwiązań ustrojowych, które są sprzeczne z europejskim porządkiem prawnym i w konsekwencji, na zasadzie groźnego precedensu, mogłyby go zdestabilizować. Takie obawy pojawiają się m.in. w kontekście zmian w sądownictwie wprowadzanych w Polsce.
W strefie euro mieszka dziś więcej ludzi niż w Stanach Zjednoczonych. Po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE gospodarka Unii Europejskiej jest de facto gospodarką strefy euro. Szwecja, największa spośród gospodarek nienależących do eurozony, ma tylko nieco większy produkt krajowy brutto niż Polska, zaś następna w kolejności Dania to zaledwie 2/3 gospodarki Polski (Czechy – 2/5).
Dla porównania – gospodarka brytyjska jest niemal pięć razy większa od polskiej. Nie sposób wyobrazić sobie, by osiem państw nienależących do strefy euro (Polska, Czechy, Węgry, Szwecja, Dania, Chorwacja, Rumunia, Bułgaria) mogły zmienić reguły funkcjonowania UE. Można natomiast wyobrazić sobie, że niektóre z tych państw pójdą w ślady Wielkiej Brytanii.
Od wielu lat najbardziej eurosceptycznym społeczeństwem w UE są Czesi. Wynika tak ze wszystkich sondaży. Jednakże żadna poważna siła polityczna w tym kraju nie postuluje wyjścia Czech z Unii. W Polsce z kolei społeczeństwo deklaruje zaufanie do Unii Europejskiej, ale nie brakuje obaw, że działania obecnych władz wykluczą Polskę z porządku prawnego UE. W takim sensie mogłoby to doprowadzić do polexitu – i to bez referendum w tej sprawie.