Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Gdybyśmy mieli iść na tę górę 80 lat temu, z tamtym sprzętem, wiedzą i techniką, nie poszlibyśmy. Nie mielibyśmy w sobie tej niezłomności. Nie wierzę, że bylibyśmy skłonni zaryzykować tak wiele. A oni poszli
2 lipca 1939 r. na dziewiczym szczycie Nanda Devi East (7434 m) stanęli Jakub Bujak i Janusz Klarner. W ten sposób zapisali pierwszy, dzisiaj zapomniany – po części z powodu II wojny światowej – rozdział w historii polskiego himalaizmu. Nanda Devi, nazwana od hinduskiej bogini śmierci, była wówczas szóstą co do wysokości górą zdobytą przez człowieka. Dwaj pozostali uczestnicy wyprawy – Stefan Bernadzikiewicz i Adam Karpiński – zginęli dwa tygodnie później w lawinie, która przeszła przez ich obóz na Tirsuli, kolejnym wierzchołku atakowanym tamtego lata przez Polaków.
80 lat później śladami czterech polskich pionierów wyruszyła wyprawa, w której uczestniczą amatorzy – w tym wnuk Bujaka, Jan Lenczowski, oraz zawodowcy – jak Rafał Fronia, doświadczony himalaista, autor książek Anatomia góry i Rozmowa z górą, który rozmawiał z Holistic News latem 2019 r., tuż przed wylotem.
RAFAŁ FRONIA: To jest faktycznie problem. Większość sponsorów liczy na rozgłos, a ten jest tylko na szczytach ośmiotysięcznych. Wydaje mi się, że łatwiej jest uzbierać 50 tys. zł na turystyczną wycieczkę na Mount Everest, niż załatwić sobie dofinansowanie na wyprawę rocznicową na Nanda Devi. Prawie nikt o tej górze nie słyszał.
Jedziemy za własne pieniądze. Zarobiliśmy, mamy, ruszamy na wczasy, akurat chcemy wypoczywać w ścianie Nanda Devi. Ale dzięki programowi Polskiego Himalaizmu Zimowego pojawiła się możliwość dofinansowania kilku zawodników dokooptowanych do naszej wyprawy. Na przykład Filipa Babicza, świetnie zapowiadającego się himalaisty. Być może wyjdzie on zimą na K2. Nanda Devi to dla niego pole treningowe. Na szczęście hasło „K2 zimą” przyciąga do polskiego himalaizmu środki, które mogą pomóc w realizacji innych, nie tak widowiskowych medialnie przedsięwzięć.
Indie są relatywnie tanie. Wyprawa na Nanda Devi kosztuje nieco ponad 2 tys. dol. od osoby. Gdybyśmy szli na ośmiotysięcznik, to same opłaty agencyjne byłyby cztery razy wyższe. Tymczasem na Nanda Devi logistyka jest taka sama, trudność góry niekiedy większa, a cena zdecydowanie niższa.
Zezwolenie na szczyt, który ma 7800 m, potrafi kosztować 300 dol., a na 100 m wyższy – już 1500 dol. Chyba Krzysiek Wielicki kiedyś powiedział, że problemem himalaizmu jest metryczny system miar. Gdybyśmy mieli anglosaskie stopy, nie byłoby żadnych 14 ośmiotysięczników, nie byłoby wyścigu Reinholda Messnera z Jurkiem Kukuczką [w latach 80. ubiegłego wieku ci dwaj himalaiści ścigali się, kto pierwszy zdobędzie wszystkie ośmiotysięczniki; wygrał Messner – red.] i tego całego zamieszania.
Chciałbym, żebyśmy podołali zadaniu. Nie wiemy, jakie panują tam warunki, wobec tego nie możemy przewidzieć, jakie trudności będą w ścianie. Świat się zmienia, z różnych względów następuje ocieplenie klimatu, co powoduje, że młode góry wysokie się rozpadają. Ich spoiwem jest temperatura, zimno w postaci wiecznej zmarzliny i lodu. Kiedy mamy jeden wielki monolit lodowo-śnieżno-skalny, mamy możliwość asekuracji. Możemy wbijać śruby, wkręcać haki. Ale kiedy góra zaczyna się łuszczyć, odpadają płaty skały, wspinaczka staje się niebezpieczna. Nie zawsze to, co pionowe, jest trudne do wspinania. Mamy czekan, raki, linę do asekuracji. Jeśli odpadniemy, polecimy trzy metry w dół, nic nam się nie stanie. Ale jeśli nie można niczego wbić w kruchą ścianę, robi się bardzo ryzykownie. Ważne, co się działo na Nanda Devi w ostatnich miesiącach. Jeśli spadło dużo śniegu, będzie monolit ułatwiający wspinaczkę. Inaczej będzie ciężko.
Cały czas próbuję sobie wyobrazić, jak się musieli z tym czuć. Przecież tak naprawdę nie wiedzieli nic.
I to jest himalaizm! To jest eksploracja! Co to znaczy być pierwszym zimą na K2? Dziś mamy prognozy pogody, a każdy metr drogi jest znajomy. Większość ludzi, którzy jadą zimą na K2, była już tam latem.
80 lat temu nasi starsi koledzy nie mieli żadnej wiedzy na temat góry. Pojęcia nie mieli, co przed nimi, nie mieli wyliczonych lin poręczowych, żeby zabezpieczyć trzy kilometry grani. Z nami na Nanda Devi jadą dwa drony. Zanim wbijemy się w ścianę, będziemy wiedzieli, jak ona wygląda, będziemy wiedzieli, czy jest krucho. Będziemy mieć też kontakt z meteorologiem, dowiemy się, czy możemy iść w górę, czy powinniśmy przeczekać w namiocie nadchodzącą zamieć.
Gdybyśmy mieli iść na tę górę na warunkach z 1939 r., nie poszlibyśmy. Nie mielibyśmy w sobie tej niezłomności. Nie wierzę, że bylibyśmy skłonni zaryzykować tak wiele, żeby spróbować to zrobić. Pomijam kwestię urlopu. Dzisiaj wsiadamy w samolot, kilka dni trekkingu i jesteśmy w bazie. Ile oni jechali, zanim dotknęli ściany?
Wyobrażasz to sobie dzisiaj? Że nie lecimy samolotem do New Delhi, tylko podróżujemy jak oni? Nieprawdopodobne. Pomijam sprawę muzealnego na współczesne warunki sprzętu.
We mnie nie ma tak wielkiej determinacji. Nigdy nie zdobyłem góry jako pierwszy, nie miałem tej przyjemności i wydaje mi się, że nie będę mieć. Ale to dla mnie bez znaczenia. Moim rywalem w górach jestem ja sam, moje słabości. Statystyki się kompletnie nie liczą. I nie chodzi tylko o to, czy wejdę na szczyt, ale również czy z niego zejdę. Jeśli nie mam stuprocentowej pewności, wycofuję się, bo uważam, że życie jest całkowicie niemierzalną wartością w porównaniu z jakimkolwiek sukcesem czy splendorem. Każda eksploracja – w mojej tchórzliwej ocenie – powinna mieścić się tylko i wyłącznie w kategoriach życia. Mam zbyt wiele marzeń i planów, żebym mógł sobie pozwolić na – trywialnie mówiąc – pójście po bandzie. Obym tego nigdy nie zrobił.
Góry zostawiają wybór tylko tobie. Nie ma żadnej siły, która by spowodowała, że ktoś wbrew twojej woli każe ci pójść dalej.
Nic nie zatrzyma człowieka, gdy dostanie małpiego rozumu. Krzysiek Wielicki nie był w stanie zatrzymać chłopaków w drodze na Broad Peak w 2013 r. Czasem wydaje się, że do szczytu mamy kwadrans, może dwa, a w radiu słyszysz głos kierownika: „Zawracaj!”. On to mówi z jakiegoś powodu. Bo np. z kwadransa zrobi się po wejściu na szczyt godzina, która potem decyduje o tym, czy odnajdziemy namiot, bo będziemy schodzić do obozu po zmroku. Zawsze warto wybrać życie.
Dron może być ratunkiem – przypomnijmy przypadek zaginionego Ricka Allena, odnalezionego przy pomocy drona na Broad Peak przez Bartka Bargiela. Albo przypadek Janusza Gołąba, który przy pomocy drona został zaopatrzony w leki w obozie III na K2.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na długiej, mocno eksponowanej grani, której przejście trwa dwa dni. I mamy człowieka z uszkodzonym kręgosłupem. Czy transport ciężko rannego himalaisty w takich warunkach jest możliwy? Uważam, że nie. Ale może uda się zorganizować zjazd i opuścić go przy asekuracji prowadzonej z powietrza właśnie za pomocą drona aż do podnóża ściany, gdzie będzie mógł podlecieć śmigłowiec. Mówiąc krótko: dron najzwyczajniej w świecie może uratować życie.
W moim odczuciu nie. Różnica w warunkach pogodowych między zimą a latem jest tam straszna. Niska temperatura, wciąż wiejący wiatr, który może zdmuchnąć drona… Nie wyobrażam sobie, żeby zimą pogoda pozwoliła wzlecieć dronem powyżej wysokości ramienia. Przed rokiem dron zepsuł się nam już w drodze do bazy [chodzi o nieudaną próbę zimowego wejścia na K2, w której Rafał Fronia brał udział – red.].
Ze mną jest tak, że z pozycji fotela nie bardzo potrafię sklecić coś o górach. Nie bardzo umiem tu na dole wyzwolić w sobie te górskie emocje, bo tego się nie da zrobić. Inaczej tu funkcjonuję, inaczej myślę. To moje „mickiewiczowanie” wywodzi się z kontaktu malutkiego człowieka z potęgą natury. Kiedy szliśmy drogą Basków na K2, wyobrażałem sobie grzbiet smoka usiany łuskami. Szliśmy po tym ogonie do łba, ziejącego lodowym ogniem i ryczącego na nas, kierując się w stronę pyska. Takie porównania przychodzą do głowy, jak siedzisz kilka dni w namiocie, na zewnątrz szaleje śnieżyca, aż w końcu wystawiasz głowę, patrzysz na tę wielką górę i wtedy się okazuje, kto ma odwagę wbić się w ścianę, a kto się poddaje. Wspinaczkę przegrywa się właśnie wtedy, we wnętrzu namiotu, we własnej głowie. Jedni tracą motywację, a u innych budzi się duch lodowego wojownika. Oni w 1939 r. mieli silnej woli pod dostatkiem.
Nie ma na to skali, nie da się tego doświadczenia zmierzyć. Potrafimy zmierzyć prędkość samochodu, siłę wiatru, umiemy określić temperaturę, twardość materiału, nie jesteśmy natomiast w stanie zmierzyć natężenia szczęścia czy empatii, niczego, co łączy się z naszymi uczuciami. W moim odczuciu piramida Maslowa trochę się zaburzyła, nie stoi już tak, jak na początku, jest wywrócona do góry nogami. Kiedyś cały nasz trud był poświęcony temu, żeby przeżyć. To przestało już mieć znaczenie, stało się czymś pewnym. Teraz wysiłki i pieniądze kierujemy w stronę form spędzania wolnego czasu, podróżowania, przeżyć.
Tak chyba działa ewolucja. Postrzegam trochę himalaizm w takich kategoriach. Zawsze bycie pierwszym w jakiejś dziedzinie, odkrywanie czegoś nowego pchały naszą cywilizację do przodu. Dzięki pasjonatom przesuwamy granice ludzkich możliwości. To daje poczucie spełnienia, umożliwia realizację wewnętrznej misji. Bez tego trudno się żyje. Taki Krzysztof Baranowski opływa kulę ziemską, Aleksander Doba pakuje się do kajaka i płynie przez Atlantyk, a Neil Armstrong stawia krok na Księżycu. Cała nasza cywilizacja składa się właśnie z takich małych kroczków.
My dokładamy swoje w górach. Te osiągnięcia uświadamiają ludziom, że niemożliwe jest możliwe. Pięćdziesiąt lat temu nie było problemu K2 zimą, bo uznawano, że to nierealne, więc nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Dzisiaj wiemy, że to się da zrobić, potrzeba dużo determinacji, pracy, odrobiny szczęścia, mam też nadzieję, że nie ofiar.
Przy okazji rocznicy śmierci Tomka Mackiewicza brałem udział w odsłonięciu tablicy pamiątkowej w Częstochowie. Wspominając wtedy „Czapkinsa”, zdałem sobie sprawę, że góry są bastionem wolności. Każdy trafia tam z własnych powodów. Przenieśmy się do bazy pod Everestem. Pierwszy napotkany człowiek przyjechał tam, żeby zostać wciągnięty przez szerpę na tlenie na szczyt, gdzie zrobi sobie selfie i będzie mógł zaimponować innym. Drugi przyjechał wytyczyć nową drogę. Trzeci chce zdobyć szczyt bez tlenu. Czwarty przyszedł do bazy spojrzeć wysoko w górę na wierzchołek i to mu wystarczy, nie musi się nawet wspinać.
Otóż to. Każdy doświadcza i zdobywa go inaczej. Do bazy pod Everestem przyszły kiedyś do nas Chinki. Siedzimy, pijemy kawę. Pytają: gdzie wasi szerpowie? Nie mamy. Dobrze, a kto wam niesie tlen? Nie mamy tlenu. To jak się wspinacie? Normalnie, bez tlenu i szerpów. Myślały, że sobie z nich robimy jaja. Zawinęły się i poszły swoją drogą.
Przed nami stała ta sama wielka góra, ale dla nich Everest był czymś innym. I to jest fajne. Nie mamy prawa nikomu narzucać swojej wizji wspinania, góry nie są reglamentowane.
Mnie to nie denerwuje, mnie to przeraża. Gdyby ci ludzie robili to wyłącznie na własne ryzyko, byłoby inaczej. Ale ocierają się o innych, którzy będą mieli moralny obowiązek ratowania ich, narażając się na dodatkowe niebezpieczeństwo. Przeraża mnie to, co się dzieje na górach komercyjnych. Przytłaczająca większość klientów tego typu wypraw nigdy nie wspinała się na żadnej górze, przyjeżdżają na Everest, nie umiejąc nic. Mają tylko trzy rzeczy: marzenie, pieniądze i determinację, tego nie można im odmówić. Nie mają natomiast żadnych kwalifikacji do tego, żeby być w tym miejscu.
Nie mnie decydować, kto może robić tłum na Evereście, a kto nie. Przecież my, wspinacze bardziej wykwalifikowani, też go tworzymy. Chciałbym tylko, żeby klienci wypraw komercyjnych bez jakichkolwiek doświadczeń górskich postępowali trochę wolniej. Zanim popędzą na Everest, niech sprawdzą się w sytuacji kryzysowej na niższym szczycie, niech kierują się nie tyle ambicją, ile zdrowym rozsądkiem. Góra zaczeka.
*Rafał Fronia jest himalaistą i podróżnikiem. Był uczestnikiem wielu wypraw, m.in. na Nanga Parbat, Dhaulagiri, Pik Lenina i Baruntse, a także zimowej wyprawy PZA PHZ na Broad Peak 2010/2011.