Humanizm
Psychiatra przestrzega: pigułkami nie naprawimy życia ani związku
22 listopada 2024
Prawie wszędzie czuć jego słodkawy zapach. Barbowal. Ludzie, którzy mieszkają przy linii frontu, noszą go przy sobie. Po bombardowaniu odkręcają buteleczkę, wąchają, upijają kilka kropel
TROJECKIE, WSCHODNIA UKRAINA
Miesiąc temu znowu walnęło. I znów prąd odcięło, który Halina i Iwan muszą na nowo podłączać. Tak jest po każdym większym ostrzale. W komórce obok domu, z kablami w ręku, naprawia go żołnierz z pobliskiego posterunku. Przyszedł pomóc.
W tej małej wiejskiej społeczności muszą wspierać się nawzajem.
„Dwa razy pocisk trafił nam w dom. To trzeciego razu już chyba nie będzie?” – rzuca gorzkim retorycznym żartem Halina.
Podwórko wygląda jak połatane – na wietrze powiewa kawałek folii, która robi za prowizoryczne zadaszenie. Sterczą połamane belki, w ścianach dziury po odłamkach. Ciężka, żelazna płyta bramy wjazdowej przestrzelona w wielu miejscach. Przez otwory widać przechodzących i przejeżdżających ulicą wojskowych, czasem mieszkańców wsi.
Zostało im też jeszcze trochę zwierząt: kilka świń w oborze, dwie krowy, kaczka, której odprysk pocisku oderwał kawałek nogi, koty, pies.
„Kiedyś miał budę, ale już nie ma. Tam też upadło” – tłumaczy Halina, pokazując wyrwę koło psiej zagrody. „Wyciągnęliśmy go, ale stracił węch. Nic nie czuje…”
Nawet taczek już nie ma, bo i te zniszczyły spadające pociski.
W domu zamiast wiejskich zapachów roznosi się specyficzna słodkawa woń. Pachnie barbowalem – lekiem uspokajająco-hipnotyzującym z grupy barbituranów, rozszerzającym naczynia krwionośne i obniżającym ciśnienie. Lekarstwo działa na układ nerwowy, zmniejsza pobudzenie struktur mózgu. Halina też nim pachnie, bo nosi je przy sobie. Nie wiadomo, kiedy może się przydać. W chwilach stresu odkręca buteleczkę, wącha i upija z niej kilka kropel. Popularniejszą jednak alternatywą wśród przyfrontowych społeczności jest alkohol – lek na tutejsze lęki.
Wieś Trojeckie, w której mieszkają, sąsiaduje z separatystyczną Ługańską Republiką Ludową. Znajduje się w tzw. czerwonej zonie ukraińskich operacji wojskowych.
Tej nocy sen nie trwał długo, może pół godziny. Potem rozległ się charakterystyczny, przejmujący gwizd, a zaraz po nim bum, bum. Raz, drugi, trzeci… Szyby i podłoga zadygotały. Ostrzał. Spadło ich może z dziesięć. Z którymś dudnięciem przyszedł łomot tłuczonej dachówki i szyb. Przez nieszczelne drzwi i okna do domu wdarł się pył i zapach trotylu zmieszanego z tynkiem. Trafiło bardzo blisko.
Kilka minut później do domu Haliny wbiegł młody chłopak, Andriej. Bosy i przerażony. Zakrwawiony i pokryty kurzem. Biegał wkoło, krzyczał, prosił o pomoc. Miał na sobie jedynie bokserki i zarzuconą na pół pleców bluzę, którą w szoku starał się nieudolnie założyć.
„Szybko, szybko, uderzyło w nasz dom!” – powtarzał, wbiegając kolejno do każdego pokoju, po ciemku szukając ludzi. „Tam jest moja matka i ojciec, pomóżcie im! Chodźcie!”
Szukanie pomocy utrudniał mu ból. Utykał na jedną nogę. Głęboko w prawą łydkę wszedł odłamek, powodując silne krwawienie. „Siadaj i się nie ruszaj!” – dostał polecenie. „Potrzebny pasek, trzeba to zatamować”. Andriej położył się na podłodze; mimo silnego stresu i szoku starał się słuchać.
„Stracę nogę? Odetną? Mama przeżyje?” – pytał co i raz, trzęsąc się ze strachu.
„Boję się” – powtarzał i wpatrując się w oczy, szukał pocieszenia. „Oby mama przeżyła! Tak bym chciał, żeby mama przeżyła! Dajcie telefon, proszę, zadzwonię do dziewczyny. Ona chyba jest w ciąży”.
Halina siedziała w kącie w przedsionku. Zasłaniając rękoma twarz, płakała, modliła się i krzyczała z przerażenia.
W domu Andrieja kurz i pył jeszcze unosiły się w powietrzu. Meble połamane, ściany i okna rozbite, a w miejscu sufitu i dachu – gwieździste niebo, chwilowo spokojne. W jednym z pokoi, na podłodze, siedziała skulona kobieta – Swietłana, matka chłopaka. Wyciągając ręce i płacząc, prosiła o ratunek.
„Nie zostawiajcie mnie tu! Pomocy!” – krzyczała. Sama nie mogła ruszyć się z miejsca. Jej nogi przysypane były gruzem, a rękoma dociskała sobie poduszkę do brzucha. Miała tam głęboką ranę i w ten sposób trzymała swoje wnętrzności na miejscu.
Tuż obok leżało ciało jej nieżyjącego męża.
W drugim pokoju, nad którym najprawdopodobniej wybuchł pocisk, był jeszcze młodszy brat Andrieja. Trzynastoletni chłopiec. Też już nie żył.
„Gruz 200” – powiedział później jeden z żołnierzy stacjonujących w Trojeckich. Tak o ciałach mówi się w wojskowym żargonie.
Osiemnastoletni Andriej miał szczęście, spał w pokoju położonym najdalej od centrum wybuchu. Ściany osłoniły go przed poważniejszymi obrażeniami. Wydostał się i pobiegł szukać ratunku u Haliny.
„Dzwońcie na 103!” – krzyczał.
103 to numer pogotowia ratunkowego. Po kilku sygnałach odezwał się głos w słuchawce: „Halo?”. „Był ostrzał, jest trzech rannych, potrzebna pomoc we wsi Trojeckie…” „Na jaki adres? Jak masz na imię? Jak na nazwisko? Ile lat mają ranni? Mama jak ma na imię?” Kobieta po drugiej stronie słuchawki pytała bez końca. Po każdej udzielonej odpowiedzi padało następne pytanie i następne. Dopiero kiedy usłyszała, że na miejscu ostrzału są zagraniczni dziennikarze, zakończyła rozmowę, wysyłając karetkę. Zjawiła się po ponad godzinie.
Przyjechali też żołnierze z pobliskiego posterunku. Po ciemku, żeby nie stać się celem następnych pocisków. Wbiegli do domu, szybko zabrali Andrieja do samochodu i odwieźli. Potem zaczęli wydobywać spod gruzu Swietłanę. Zanieśli ją do karetki.
Dwóch cywilnych medyków stanęło na ulicy przed bramą, z oburzeniem pytając: „Kto nas tu wezwał?”, bo przecież nie są medykami wojskowymi. Nie weszli do środka.
Wojskowa pomoc medyczna ma swój własny system ratowania rannych żołnierzy. Cywile nie. Ci dzwonią na ogólnokrajowy numer 103.
Rano zadzwonił telefon: „Dzwonię poinformować, że matka nie przeżyła. Zmarła nad ranem w szpitalu. Bardzo mi przykro” – powiedział rzecznik prasowy OOS (Operacji Sił Połączonych operującej w strefie ukraińskich działań wojskowych).
Andrieja zabrano do szpitala 60 km od wsi. Leżał w łóżku z opatrzoną nogą. Lekarze powiedzieli, że odłamek nie dotarł do kości, więc niedługo wróci mu pełna sprawność w nodze. Ale miał się dobrze jedynie fizycznie, bo w takich sytuacjach trudno o radość czy ulgę. Poprosił tylko o telefon i kartę SIM, by mógł dzwonić do dziewczyny. Jego aparat został w zniszczonym domu. W szpitalu objęto go także pomocą psychologiczną.
Do wieczora po miasteczku Mironówka, oddalonym o 8 km od wsi Trojeckie, krążyły plotki. Mówiono, że Andriej nogę stracił, że chodzić nie będzie. Mówiono też, że matka wciąż żyje. Co zresztą okazało się prawdą! Oficjalny komunikat wojskowy okazał się błędny – Swietłana została przewieziona do szpitala, przeszła skomplikowaną czterogodzinną operację i pozostając w stanie krytycznym, z niewiadomymi szansami, wciąż walczyła o życie.
Błąd w oświadczeniu naprawiono kilka dni później, ale portale internetowe zdążyły już napisać o trzech ofiarach śmiertelnych, w tym o Swietłanie.
Przez kilka dni Halina wraz z sąsiadami, znajomymi i rodziną Andrieja sprzątali w jego domu. Starali się ocalić, co się dało – pamiątki i ubrania. W gruzach znaleźli kilkanaście medali, jakie trzynastoletni Jurij wygrywał, głównie w judo. Mimo młodego wieku miał ich wiele. Każdy z nich Halina starannie wyczyściła i zaczęła układać na poduszce, którą szykowała na pogrzeb. Znalazła też jego zdjęcia – uśmiechniętego chłopca, którego zaraz mieli przywieźć w trumnie.
Najpierw zjechała się rodzina zabitych, bliższa i dalsza. Zapłakane kuzynki i kuzyni. Później kolejno znajomi, sąsiedzi, koledzy i koleżanki ze szkoły i z podwórka, przedstawiciele lokalnych samorządów. Pobocze ziemistej, wiejskiej drogi zajął sznur samochodów.
„I z tamtej strony też dzwonili!” – ktoś rzucił, mając na myśli mieszkańców po stronie Ługańskiej Republiki Ludowej. – Dzwonili z kondolencjami, tam też mieszkają ludzie, my ich przecież znamy”.
Pogrzeb odbywał się na podwórzu. Ze zniszczonego domu jak kolce wystawały belki. Z dachu pozostało niewiele. Szkielet. W tle ujadał pies. Wniesiono otwarte trumny, w których leżeli ojciec i jego trzynastoletni syn. Ludzie składali kwiaty.
Sędziwy batiuszka odprawiał mszę, modląc się o spokój dla dusz i łaskawość boską. Andriej, którego wolontariusze przywieźli ze szpitala na pogrzeb, siedział przed bramą, odpalając papierosa od papierosa.
Po mszy kondukt żałobny powędrował na trojecki cmentarz. Tłum maszerował, żegnając ojca i syna, współpracownika i ucznia, kolegę i kumpla, modląc się za zmarłych oraz o zdrowie walczącej o życie matki. I znów dało się wyczuć słodkawy zapach barbowalu.
W piękny, słoneczny majowy dzień wszyscy sypali na trumny po garści piachu.
Swietłana pod koniec maja wyszła ze szpitala. Wróciła do domu, gdzie wciąż dochodzi do siebie.
Wojna na Ukrainie zabrała już ponad 10 tys. istnień ludzkich. Na bombardowaniu domu Andrieja oczywiście się nie skończyła, od tego czasu zginęli już kolejni żołnierze i cywile. Po obu stronach. Wydawane są nowe oświadczenia, sprostowania, kondolencje.
Mieszkańcy frontowych wiosek starają się po prostu przeżyć kolejny rok. Chwile oddechu zdarzają się najczęściej za dnia, wtedy jest spokojniej. Halina i Iwan pasą swoje dwie krowy na łące po drugiej stronie ulicy, zajmują się ogródkiem albo pomagają innym.
Na linii frontu najgorsze są noce. Wybuchy i strzały słychać regularnie. Nawet do nich przywykli, choć oczywiście obawiają się, że znów zostaną ostrzelani.
„Spać nie możemy, boimy się” – mówi Halina. Opowiada, że niekończąca się wojna to nie tylko zniszczone domy, zabici ludzie, ale też ogromny stres i trauma dla żyjących. „I tak mam się lepiej niż mój mąż. On psychicznie ucierpiał dużo bardziej. Traci już nawet pamięć, a ja wszystko pamiętam. Wszystko!”
Wystarczy głośniejszy wystrzał i wszystkie najgorsze wspomnienia powracają z ogromną siłą. Po tragedii rodziny Andrieja sąsiedzi w Trojeckich zaczęli spotykać się nocami, żeby wspólnie dodawać sobie otuchy. „No przeżyliśmy. Pomyślałam sobie: daj Bóg zdrowie. Bo co innego miałam powiedzieć?”
Wojna to nie wszystko, co muszą przeżyć i przetrzymać. Do wybuchów i ostrzałów dochodzą jeszcze: bezrobocie, głodowe emerytury, ograniczona mobilność, brak alternatyw, alkoholizm, uzależnienie od leków. Brakuje szkoleń z pierwszej pomocy oraz dobrze zaopatrzonych apteczek.
„Kiedy pytają mnie, jak ja to wszystko przeżyłam, odpowiadam, że tylko dzięki Bozieńce” – mówi Halina. „Czerwony Krzyż i chłopcy (ukraińscy żołnierze stacjonujący w Trojeckich – red.) też pomagają, ale Bozieńka ma mnie w swojej opiece. Modlę się do niej”.
Powyższy reportaż był nominowany do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej. Wszystkie zdjęcia pochodzą z maja 2018 r. Są na nich bohaterowie artykułu