Humanizm
Choroba Alzheimera rozwija się w ciszy. Pierwsze objawy są subtelne
15 listopada 2024
Podstęp jest nieodłącznym elementem wojny. Izraelczycy pokazali właśnie, jak do oszukania wroga na polu walki wykorzystać współczesne media. To kierunek, w którym zmierza wojna hybrydowa
Fortele czy mgła wojny, a więc celowe wprowadzanie przeciwnika w błąd lub pozbawienie go dostępu do informacji zawsze były częścią zmagań między armiami. Rosyjska maskirowka zawsze wprowadzała w błąd przeciwników ciągnących z Zachodu. Podczas II wojny światowej alianci przekonali Niemców, że inwazja w Europie nie nastąpi w Normandii.
Przykłady można mnożyć, sięgając aż do antyku, gdy grecki wódz Temistokles skłonił Persów do podjęcia bitwy w niekorzystnym dla nich miejscu pod Salaminą, co oznacza, że dezinformacja odegrała kluczową rolę w rozstrzygnięciu starcia na niekorzyść przeważających sił Kserksesa.
Dzięki rosyjskim poczynaniom na Ukrainie karierę zrobiło pojęcie wojny hybrydowej, łączącej w sobie brutalną siłę, eufemistycznie nazywaną przez wojskowych „elementem kinetycznym”, z efektami dezinformacji polegającymi na otwartym zaprzeczaniu oczywistościom. Trwająca na Krymie inwazja wojskowa nie przeszkodziła przedstawicielom Kremla w opowiadaniu banialuk o „zielonych ludzikach” ubranych w zwykłych sklepach z mundurami.
Rosjanie używają podobnych metod w wielu miejscach, do których wysyłają nastamnietów, czyli żołnierzy prywatnych firm wojskowych, którzy nie tylko wyposażani są przez Moskwę, ale także wykonują zadania dla ministerstwa obrony. W kłopotliwych dla Kremla sytuacjach władze mogą po prostu oświadczyć „nas tam nie ma”, co z czysto formalnego punktu widzenia jest prawdą, bo przecież oficjalnie nie wysłano tam oddziałów armii rosyjskiej.
Izraelczycy z kolei są uważani są za mistrzów strategicznej niejasności (ang. strategic ambiguity). Dzięki temu kraj uważany za jedno z mocarstw nuklearnych twierdzi, że nie posiada bomb atomowych. Państwo żydowskie nie przyznaje się także do zamachów na wrogów na całym świecie i nalotów na nich wokół swoich granic. W samym Izraelu politycy nie są krytykowani za wysłanie bombowców do Iraku czy Syrii, tylko za przyznanie – co czasem się zdarza – że to rzeczywiście izraelska armia przeprowadziła atak.
Ta metoda dezinformacji pozwalająca osłabiać wroga i dająca pole manewru politykom spodobała się palestyńskiemu Hamasowi, który zaczął stosować ją w operacjach wymierzonych w Izrael. Palestyńczycy zaprzeczają informacjom, jakoby to oni odpalali rakiety przeciwko państwu żydowskiemu, winę zwalając na mniejsze, niekontrolowane organizacje czy… spięcia w obwodach elektrycznych. Tłumaczenie może być absurdalne, jeżeli tylko może być użyteczne.
Elementem współczesnego pola walki stały się już nawet media społecznościowe, których skuteczność ostatnio udowodnili Izraelczycy. Pokazały to wydarzenia z początku września, gdy członkowie Hezbollahu, szyickiej proirańskiej organizacji działającej w Libanie, zaatakowali państwo żydowskie. Był to odwet za wysłanie przez Izrael dronów przenoszących ładunki wybuchowe do szyickiej dzielnicy Bejrutu tydzień wcześniej.
Spodziewając się zemsty, dowódcy północnego okręgu IDF (armia Izraela) ogłosili stan gotowości, odwołali przepustki we wszystkich jednostkach, ograniczyli patrole i nakazali żołnierzom nie wychylać się. Mimo wzmożonej czujności członkowie oddziału Radwan, elitarnej jednostki Hezbollahu, nie tylko podkradli się do granicy, ale także przejrzeli część wybiegów, w rodzaju wojskowego jeepa-przynęty z manekinem w mundurze, porzuconego w pobliżu jednego z fortów. Przyczajeni, czekali na dogodny moment uderzenia.
W biały dzień 1 września w zasadzkę Hezbollahu wpadł opancerzony pojazd w pobliżu fortu w miejscowości Awiwim w północnej Galilei. Na drogę obok przejeżdżającego transportera kołowego spadły dwie rosyjskie rakiety Kornet. Choć nikomu nic się nie stało, Izraelczycy błyskawicznie poinformowali o trafieniu pojazdu, a po libańskiej stronie granicy zaczęły spadać pociski. Na niebie pojawiły się samoloty i śmigłowce IDF.
Najciekawsze wydarzenia miały miejsce nie tyle na polu walki, ile w mediach, w których niemal natychmiast pojawiły się informacje o ofiarach. Mówiono nawet o śmierci wysokiego rangą oficera IDF. Do internetu trafił film pokazujący śmigłowiec ewakuujący rzekomych rannych do szpitala Rambam w Hajfie, gdzie czekały już zespoły medyczne. Nagrano medyków, którzy zabandażowanego i zakrwawionego żołnierza na noszach umieszczają w czekającej na lądowisku karetce.
Media na całym świecie, a w szczególności media społecznościowe, szybko podchwyciły informacje o udanym odwecie Hezbollahu. Pojawiły się nawet doniesienia o kilkunastu rannych i zabitych Izraelczykach.
Wymiana ognia trwała około dwóch godzin. Mgła wojny zaczęła opadać dopiero, gdy zamilkły działa. Najpierw ze szpitala Rambam przyszła zadziwiająca wiadomość, że dwóch przywiezionych żołnierzy zbadano i wypuszczono do domów, a później biuro prasowe IDF poinformowało, że w starciu żaden Izraelczyk nie został ranny.
Ewakuacja z pola walki aż do szpitala okazała się przygotowaną wcześniej maskaradą. Nie wiedzieli o niej nawet lekarze w Hajfie, przekonani, że czeka ich zadanie ratowania życia. Musieli bardzo się zdziwić, gdy odkryli, że black hawk przywiózł dwóch żołnierzy pochlapanych sztuczną krwią.
W rezultacie to prasa izraelska ogłosiła zwycięstwo w potyczce z Hezbollahem. Pozorowane straty skłoniły Libańczyków do przerwania ognia i uznania, że rachunki zostały wyrównane mimo tego, że żaden żołnierz IDF nie odniósł obrażeń. Z propagandowego punktu widzenia dowódcom szyickiej organizacji trudno będzie ponownie wysłać Radwan do boju, gdyż oznaczałoby to przyznanie, że za pierwszym razem dali się wystrychnąć na dudka.
Paradoksalnie wynik potyczki pod Awiwim jest korzystny dla obu stron, które od dekad prowadzą krwawy konflikt, ale nie są obecnie zainteresowane jego eskalacją. To sytuacja wzajemnego odstraszania. Izraelczycy wiedzą, że Hezbollah może zadać im ciężkie straty i zdewastować duże połacie kraju atakami tysięcy rakiet.
Z kolei Libańczycy rozumieją, że konfrontacja z militarną potęgą państwa żydowskiego zniszczy infrastrukturę i gospodarkę ich kraju. Hezbollah, który jest także największą partią polityczną w Libanie, nie chce też ryzykować utraty poparcia społecznego.
Rozumiejąc ryzyko, Izraelczycy zastosowali fortel wykorzystujący potęgę współczesnej wojny hybrydowej. W konfrontacji z wrogiem nie tylko użyli elementu kinetycznego, czyli artylerii i lotnictwa, ale także zastosowali dezinformację. Wyprodukowali tak dobrego fake newsa, że uwierzył w niego nawet Hezbollah. Dzięki temu bez strat zakończyli wymianę ognia, która mogła rozpętać kolejną wojnę, a do tego ośmieszyli wroga.
Izraelczycy pokazali, jak skutecznie zarządzać i manipulować nowoczesnymi mediami, by osiągnąć zwycięstwo, którego samodzielnie nie zapewnią nawet najnowocześniejsze samoloty, czołgi i rakiety. Wnioski ze starcia na pograniczu izraelsko-libańskim powinni wyciągnąć politycy i wojskowi, tym bardziej że dokładnie taki sam mechanizm może zostać wykorzystany nie do wygaszenia, ale do podsycenia walk.
W końcu farmy trolli nie przestają produkować fake newsów, a równocześnie internauci, w nieświadomy sposób, potęgują wyniki ich działań. W ten sposób człowiek z dostępem do sieci i klawiaturą lub telefonem staje się uczestnikiem zmagań i wojen, które wprost mogą go nie dotyczyć. Działając w dobrej wierze lub kierując się zwykłą ciekawością, może zostać wykorzystany nawet przez ludzi, z którymi fundamentalnie się nie zgadza.
W rezultacie coraz ważniejsze staje się świadome i ostrożne korzystanie z powszechnego dostępu do mediów społecznościowych. Skoro bowiem internet kształtuje nie tylko świadomość, ale także sytuację na polach bitew, to może czas zastanowić się, czy nakładów na edukację tego rodzaju nie zacząć traktować jak wydatków na obronność?