Nauka
Zaburzenia snu mogą skracać życie. Niebezpieczne światło w nocy
13 listopada 2024
Nie widzę w defiladach żadnej przesady. Dziś cały świat żyje polityką i militaryzmem. Wszyscy się zbroją i ścigają - mówi dr hab. Paweł Szuszczyński z Akademii Obrony Narodowej
ŁUKASZ GRZESICZAK: Korki, pieniądze, a nawet wycięte drzewa. Po co nam defilada?
PAWEŁ SZUSZCZYŃSKI: Od samego początku historia konfliktów przewidywała coś takiego jak prowadzenie bitew przy użyciu różnych narzędzi. Jednym z nich – bezkrwawym – jest demonstracja siły, czyli defilady, ćwiczenia, manewry, a nawet misje pokojowe. Armie na całym świecie pokazują tak swoją siłę. Nie wszystkie wykorzystują każde z tych narzędzi, bo niektóre nie muszą.
Co pan ma na myśli?
Kontrowersje wokół ostatniej amerykańskiej defilady z udziałem Donalda Trumpa z okazji obchodów Dnia Niepodległości. Amerykanie defilować nie muszą, bo ich armia jest obecna na wszystkich kontynentach i oceanach, wszędzie, gdzie mogłoby pojawić się jakieś zagrożenie. Wróćmy jednak do zaplanowanej na 15 sierpnia defilady w Katowicach. Co jakiś czas musimy pokazywać swoją armię i siłę. Bardzo dobrze, że my, Polacy, to robimy.
Dlaczego?
Mamy trzech głównych adresatów demonstracji siły, jaką jest katowicka defilada. Pierwszym jest nasz nieprzyjaciel, któremu po prostu mówimy: „Popatrzcie, jesteśmy uzbrojeni, wyszkoleni, dzielni, gotowi i macie się nas bać”. Oczywiście działają służby wywiadowcze i one mają rozeznanie o sile militarnej przeciwnika, ale takie działanie psychologiczne jest bardzo ważne. Drugim adresatem jest społeczeństwo. Dzięki defiladzie ma szanse zobaczenia, że ma swoje wojsko, a armia ma sprzęt, którym się szczyci i który jest modernizowany. Społeczeństwo może zobaczyć armię, która jest gwarantem jego bezpieczeństwa.
Społeczeństwo nie ma narzędzi, by ocenić, na ile ta armia jest gotowa do jego obrony. Skąd pewność, że podczas defilady nie pokazujemy po prostu broni, która wygląda spektakularnie, ale nas nie obroni?
Oczywiście, ważna jest kwestia uczciwości. Z historii polskich defilad znany jest przypadek pokazywania nowoczesnej armaty, gdy nasza armia dysponowała jedynie trzema egzemplarzami takiej broni. Mimo to pokazanie narodowi, że mamy nowoczesny sprzęt, jest bardzo ważne. Dochodzi jeszcze trzeci adresat takich działań. To nasi sojusznicy z UE, NATO czy innych układów, którym defiladą mówimy, że jesteśmy gotowi i pokazujemy, że wspólnie stanowimy ogromną siłę, a w przypadku NATO – największą na świecie. Każdy, kto zdecyduje się przeciwko nam wystąpić, musi liczyć się z przegraną.
Czy miejsce tej defilady wybrano przypadkowo?
Abstrahując od celów politycznych, wybranie Katowic na miejsce defilady jest nieco zastanawiające. Przecież Śląsk to rejon stosunkowo w niewielki sposób zagrożony bezpośrednim atakiem lądowym. W mojej ocenie są w Polsce miejsca, które lepiej nadawały się na taką demonstrację siły. Myślę o północno-wschodniej Polsce. Ze względu na ulokowanie w obwodzie kaliningradzkim supernowoczesnego sprzętu rosyjskiego więcej korzyści miałaby podobna defilada w Olsztynie, Białymstoku czy Gdańsku.
Czego pan oczekuje od tej defilady?
Chciałbym, by z jednej strony pokazała siłę naszych wojsk operacyjnych, których zadaniem jest walka z nieprzyjacielem. Z drugiej uważam, że dotychczas nie doceniano znaczenia Wojsk Obrony Terytorialnej. Ta formacja powinna także być zaprezentowana podczas defilady, bowiem ona – jako jedyna – w przypadku ewentualnego konfliktu stanie bezpośrednio w obronie społeczeństwa. Politycy, dziennikarze, wielu komentatorów nieodpowiedzialnie kpi sobie z tej formacji. W mojej ocenie ta kpina i podkopywanie zaufania do tych wojsk ma w sobie coś z sabotażu.
Czy defilada poprawia także morale samych żołnierzy?
Z pewnością, ale to już rzecz czwartorzędna. Żołnierz składa przysięgę, wie, do czego jest przeznaczony, bierze pełną odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju. Oczywiście, jeśli widzi, że jego działania są doceniane przez ludzi, którzy się uśmiechają, wyciągają do niego ręce i podchodzą, to działa pozytywnie, a nie negatywnie. Jednak to nie jest najważniejszy cel defilad.
Czasem słyszymy, że defilady, pikniki z udziałem wojska, prezentacje sprzętu wojskowego to dobre działania rekrutacyjne do armii.
Wychowanie patriotyczne odbywa się w domu, w szkole, w środowisku, w którym dorasta młody człowiek. Oczywiście pójście na defiladę i zobaczenie armii to moment, gdy w głowie takiego człowieka może zakiełkować myśl, by zostać żołnierzem. Jednak jeśli nie została poprzedzona patriotycznym wychowaniem, szybko minie. Patriotyzmu nie zbuduje się jednym pokazem.
Nie boi się pan przesadnego promowania militaryzmu na polskich ulicach?
Nie widzę w defiladach żadnej przesady. Dziś cały świat żyje polityką i militaryzmem. Wszyscy się zbroją i ścigają, by mieć nowocześniejszą i lepiej wyszkoloną armię od innych. Zawsze znajdą się krytycy, którzy będą pytać, po co nam defilady, ale korzyści z takiego wydarzenia zdecydowanie przewyższają koszty.
Kiedy ciągle mówimy o wojnie, oswajamy się z nią. Wiele osób twierdzi, że takim działaniem po prostu ją na siebie ściągamy…
Cały świat oparty jest na przemocy. Gdziekolwiek nie spojrzymy, mamy przemoc. Polityczną, gospodarczą, kulturalną. Nic z tym nie zrobimy. Pozostawienie armii w koszarach w żaden sposób nie pomoże, a co więcej, może spotęgować niechęć społeczeństwa do wydatków na wojsko. Jeżeli przestaniemy myśleć o wojnie, nie znaczy, że staniemy się bezpieczniejsi. Popularne powiedzenie mówi, że im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. Dlatego im lepiej przygotujemy społeczeństwo na sytuacje skrajne, tym lepiej sobie z nimi ewentualnie poradzi.
Dr hab.n.w. Paweł Szuszczyński – specjalista ds. obronności, obecnie profesor i wykładowca Uniwersytetu w Białymstoku, wcześniej kierownik katedry wojsk inżynieryjnych w Akademii Obrony Narodowej w Warszawie.