Humanizm
Rozmowy z chorymi na demencję są trudne. Polski wynalazek je ułatwi
14 listopada 2024
Gwałciciel, przemytnik ludzi, członek gangu narkotykowego. To oni – ludowi święci bez szans na kanonizację w Watykanie – pomagają imigrantom idącym przez pustynię do Stanów Zjednoczonych
Święci od przekraczania granicy mają ręce pełne roboty, bo w ubiegłym roku amerykańskie służby graniczne aresztowały milion ludzi. To najwięcej od 2007 r. Najwyraźniej groźby i szykany Donalda Trumpa – w tym niesławne oddzielanie dzieci od „nielegalnych” rodziców – nie działają tak, jak sobie amerykański prezydent wyobrażał.
Podczas naszej pieszej podróży z Panamy do Kanady, którą zakończyliśmy we wrześniu 2019 r., spotykaliśmy wielu „nielegalnych” – jak mówią o nich Amerykanie. Machali nam z dachu pociągu La Bestia, czasem przyłączali się na jakiś odcinek marszu. Rozmawialiśmy z nimi w ośrodkach pomocy dla migrantów. Spotykaliśmy też ludzi, którzy bezinteresownie im pomagali – rozdawali darmowe posiłki przy torach, gościli u siebie w domu.
Wszędzie po drodze, na przydrożnych ołtarzykach, muralach, obrazkach i w postaci świętych figurek, widzieliśmy nowych świętych, którzy gdyby żyli, byliby zapewne zdumieni, że stali się patronami w tej akurat sprawie. Jak choćby Święty Turybiusz.
„Święty Turybiuszu, pomóż mi przekroczyć granicę. staw się za mną u Najwyższego Ojca, by chronił mnie w tej długiej drodze do odległych ziem. Niech sprawi, bym dotarł do celu, a moja rodzina, którą zostawiam w kraju, była bezpieczna pod moją nieobecność” (modlitwa do Świętego Turybiusza Romo, na odwrocie obrazka z jego podobizną)
Na ścianie w stołówce wiszą dwa wizerunki: po prawej – Franciszka Cabrini, po lewej – właśnie Turybiusz Romo. Oboje to święci uznani przez Watykan. Ona – oficjalna patronka migrantów. On – nieoficjalny, ale bardziej popularny. To do nich dwojga, obok Boga, Jezusa Chrystusa i Matki Bożej z Guadalupe, modlą się migranci, którzy jedzą z nami śniadanie.
Jesteśmy w miasteczku Altar, w Społecznym Centrum Obsługi Migranta i Potrzebującego (CCAMYN). W całym Meksyku istnieje 56 podobnych placówek. Tę prowadzi miejscowy proboszcz, Prisciliano Peraza, którego nazywają zdrobniale ojcem Prisci. Usłyszał o nas od proboszcza z sąsiedniej miejscowości i zaprosił, byśmy zatrzymali się w ośrodku. Przez kilka dni śpimy w tutejszych dormitoriach i pomagamy przy przygotowywaniu posiłków dla migrantów.
„Święta Franciszka Cabrini, z pochodzenia Włoszka, na przełomie XIX i XX wieku otwierała sierocińce, szkoły i szpitale dla migrantów” – wyjaśnia ojciec Prisci. Jakby lekko zawstydzony dodaje jednak, że Święta Franciszka nie cieszy się w dzisiejszych czasach popularnością. Po czym… sam wyciąga spod koszuli zawieszony na szyi szkaplerz ze Świętym Turybiuszem.
Ksiądz Turybiusz Romo został rozstrzelany w 1928 r., w czasach brutalnych represji przeciwko Kościołowi katolickiemu w Meksyku. Wybuchła wtedy regularna wojna domowa między katolikami i rządem forsującym program sekularyzacji. Obrońcy wiary nazywali się cristeros. 26 męczenników z tamtego okresu, głównie księży katolickich, stanowi najliczniejszą grupę wśród meksykańskich świętych.
CCAMYN oferuje darmowe noclegi na maksimum trzy noce, chyba że stan fizyczny lub psychiczny gościa nie pozwala mu na opuszczenie ośrodka. Potem można przychodzić na posiłki, przez nieograniczenie długi czas. Jeszcze wczoraj spało tutaj 30 osób, ale dzisiaj praktycznie wszyscy wyruszyli już na północ. Kilkanaście osób, które jedzą śniadanie w stołówce, to nowi.
Do granicy, oddalonej o 100 kilometrów, dowozi migrantów kontrabanda, potem idą 60 km pieszo przez pustynię. Teoretycznie powinni dotrzeć do celu w trzy dni, ale większości się to nie udaje. Gubią się, chowają przed amerykańską strażą graniczną. No i czyha na nich szereg niebezpieczeństw.
Na ścianach ośrodka są plakaty ostrzegające przed nimi. Jeden uczy rozpoznawać jadowite gatunki węży, skorpionów i pająków. Inny pomaga identyfikować kaktusy, które potrafią przebić nawet adidasy i bardzo ciężko je wyciągnąć, bo wbijają się pod skórę ostrymi haczykami. Na śniadanie przychodzi trójka młodych ludzi z Hondurasu, którzy chcą przekroczyć granicę w klapkach, ale szybko zostaje im to odradzone. W ośrodku jest pudło z ubraniami z darowizn, szybko znajdują tam sobie lepsze obuwie. Jest tu też mapa przejścia przez pustynię z zaznaczonymi punktami z wodą oraz lampami orientacyjnymi. Ale tam lepiej nie iść, tam czeka amerykańska straż graniczna.
Na mapie jest też mnóstwo czerwonych punkcików – te oznaczają miejsce śmierci migrantów. Tutaj, na pustyni, główne przyczyny śmierci to odwodnienie, udary cieplne i hipotermia. Dalej na zachód – wielu topi się, przekraczając Rio Grande. Mogą oni trafić na nieuczciwych przemytników, złodziei, gwałcicieli, handlarzy ludźmi, sutenerów. Szacuje się, że od 2014 r., próbując przekroczyć granicę z USA, zginęło co najmniej 2,5 tys. osób.
„To było osiem lat temu. Byłem już odwodniony, wyczerpany, kiedy go zobaczyłem. Szedł przez pustynię elegancko ubrany, w czarnym kapeluszu, wyprostowany, krokiem jak żołnierz” – opowiada, wymachując rękami, siwy mężczyzna, który szykuje się do kolejnej próby.
„Na pewno diabeł” – kwituje Mario, pochodzący z meksykańskiego stanu Veracruz. On też kilka lat temu próbował dostać się do Stanów. „Szliśmy i zerwała się ogromna ulewa” – opowiada. „Zobaczyliśmy jaskinię, ale kiedy się do niej zbliżyliśmy, usłyszeliśmy dochodzące z jej wnętrza głosy, jakby śmiechy. To były duchy. Duchy tych, którzy próbowali przekroczyć granicę, ale po drodze zmarli” – wyjaśnia. „Nie przeszliśmy przez granicę. To był znak, żeby zawrócić”.
„To bardzo ciężka droga, ludzie w modlitwie odnajdują nadzieję. A tam, na pustyni, w słońcu, bez wody, zaczynają widzieć różne dziwne rzeczy” – mówi nam po śniadaniu ojciec Prisci.
Od pustynnego majaku rozpoczął się też kult Świętego Turybiusza. Pewien migrant wynajął przemytnika zwanego Coyote, ale i tak miał pecha – namierzył go patrol straży granicznej. Udało mu się uciec na pustynię i zgubić goniących. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że pustynia może być jeszcze większym wrogiem niż „migra”. Nie miał jedzenia ani picia, był bliski udaru cieplnego.
„Wtedy pojawił się młody mężczyzna o jasnej karnacji” – opowiada proboszcz. Dał mu wodę, jedzenie i trochę dolarów. Na pytanie, jak ma mu te pieniądze zwrócić, emigrant usłyszał: „Szukaj mnie w miejscowości Santa Ana de Guadalupe w stanie Jalisco”.
Mężczyźnie udało się przebyć pustynię i osiedlić w Stanach. Po latach zdecydował się wrócić do Meksyku, by spłacić dług spotkanemu na pustyni nieznajomemu. Pojechał do Jalisco i we wskazanej miejscowości zobaczył swojego wybawcę. Na fotografii w kościele. „Omal nie dostałem ataku serca, kiedy zobaczyłem zdjęcie mojego przyjaciela wiszące nad ołtarzem” – powiedział mężczyzna.
Okazało się, że człowiek spotkany przez niego na pustyni nie żyje od 1928 r. Historia zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, a do św. Turybiusza zaczęło się modlić coraz więcej migrantów. Co ciekawe, sam święty za życia był zdeklarowanym przeciwnikiem emigracji do USA. Napisał nawet sztukę teatralną Jedźmy na północ, w której ostro krytykował Meksykanów szukających lepszego życia w USA.
Obrazki i szkaplerze ze świętym można kupić na jednym ze stoisk dla migrantów otaczających rynek w Altar. Można znaleźć tu cały niezbędnik do przekraczania granicy – koce, ubrania w kolorze kamuflażu, masywne buty, bukłaki na wodę. Wydaje się, że całe miasto żyje z migrantów. W co drugim budynku są pensjonaty dla migrantów. Widać też mnóstwo ogłoszeń o tanich połączeniach telefonicznych do Ameryki Środkowej.
„Zdarza się, że przez Altar, które liczy 20 tys. mieszkańców, potrafi przetoczyć się 4-5 tys. migrantów dziennie” – opowiada Sara, jedna z dwóch pracownic CCAMYN, która zabiera nas do centrum miasteczka. Odwiedzamy mobilny punkt Czerwonego Krzyża pomagający migrantom, gdzie Sara zostawia małe apteczki dla wybierających się na pustynię – oprócz kilku podstawowych lekarstw są tam też filtr do wody i izotoniki w proszku.
Pracujący tu Rafael sam kiedyś nielegalnie przeszedł granicę, a potem przez siedem lat mieszkał w Stanach. Na pustyni zamiast trzech dni spędził dwa tygodnie, zgubił się.
„Zupełnie się nie przygotowałem, wziąłem ze sobą za mało wody i jedzenia” – opowiada nam. „W którymś momencie znalazłem w piasku puszkę tuńczyka. To był dla mnie znak od Boga, że mi się uda, że jestem już prawie u celu!” – śmieje się. Ale zaraz dodaje, że dzisiaj już wie, iż konserwa nie została zesłana z niebios. „Po prostu ludzie, którzy wiedzą, że są już blisko celu, wyrzucają zawartość plecaków, żeby się odciążyć…” – wyjaśnia.
Podłogę w punkcie Czerwonego Krzyża zamiata Arelí, młoda Gwatemalka, którą Rafael znalazł wczoraj na głównym placu miasteczka. Wyglądała koszmarnie, była odwodniona i niedożywiona. Podłączył ją do kroplówki, a ona w zamian za to uparła się, że dzisiaj mu dokładnie posprząta.
Dziewczyna została przemycona na pace ciężarówki. Cała droga z Gwatemali do Altar kosztowała ją 6 tys. dol. plus łapówki.
„Kilkanaście razy na całej trasie zatrzymywały nas meksykańskie służby mundurowe. Musieliśmy się wykupować, płaciliśmy po 500 pesos (ok. 100 zł) na osobę. Najgorsze było to, że te służby komunikowały się między sobą o tym, że jedziemy i że mamy pieniądze. Więc zatrzymywało nas coraz więcej i więcej patroli” – żali się Arelí.
Rafael dodaje po cichu, że Arelí i tak miała masę szczęścia. Szacuje się, że 6 na 10 migrujących kobiet pada ofiarami gwałtów. Gwałcą nie tylko członkowie gangów i karteli, ale także policjanci i pogranicznicy. Powszechne są też porwania, więzienie w burdelach. No i rabunki. Wszyscy wiedzą, że migranci wiozą ze sobą gotówkę, by zapłacić przemytnikom na granicy w USA.
Arelí będzie musiała zapłacić kolejne 6 tys. dol. Tutaj, w Altar, by dostać się do granicznego rancza Sásabe. Stąd będzie musiała już ruszyć pieszo.
Gdyby Arelí postanowiła zrezygnować i wrócić do Gwatemali, też musiałaby zapłacić. Minimum 1,5 tys. dolarów. Od migrantów, którzy się rozmyślili, też pobiera się haracz. Sara pokazuje nam samochód czuwający przy tutejszym wylotowym przystanku autobusowym. „Ten chłopak w środku sprawdza, czy ktoś wyglądający jak przybysz z Ameryki Środkowej nie próbuje za darmo wyjechać z miasta. Jeśli wjedziesz do Altar, tak łatwo stąd się nie wydostaniesz” – wyjaśnia.
„Zasadniczo masz trzy opcje: albo płacisz 6 tys. za przekroczenie granicy, albo 1,5 tys. za wyjechanie stąd z powrotem do domu, albo… bierzesz ze sobą plecak. W plecaku jest 20 kg kokainy. Jeśli przeniesiesz ją przez granicę, dostaniesz 1,2 tys. dolarów” – opowiada Araceli Celaya, dziennikarka, u której zatrzymujemy się w miejscowości Caborca w stanie Sonora.
Osoby z takimi plecakami nazywa się „mułami”. W miejscowości Cucapa pod sklepem spotykamy mężczyznę, który przemyt kokainy uczynił nie tylko tanim sposobem dostania się do Stanów, ale także sposobem na życie. Granicę przekraczał z 20-kilogramowym plecakiem już 25 razy, zna pustynię jak własną kieszeń. Za kilka dni wybiera się znowu.
Dziennikarka drwi z muru oddzielającego Meksyk i USA. „Dla chcącego nic trudnego, migranta ani przemytnika nie zatrzyma żaden durny mur” – parska i wymienia sposoby na jego przekroczenie. Można zrobić tunel pod murem, można przerzucić drabinę nad nim. Narkotyki przerzucano katapultą, używano nawet gołębi pocztowych. Dalej na wschód można przepłynąć Rio Grande.
Tutaj, na pustyni, mur praktycznie nie istnieje – wydmy zawiewają go tak, że gdzieniegdzie sięga na wysokość kolan, wystarczy po prostu zrobić przez niego krok. Większym problemem dla imigrantów są Coyotes, czyli szmuglerzy. Nie cieszą się dobrą opinią, bo naciągają, oszukują i okradają. Terroryzują całą okolicę. Akurat w czasie, kiedy gościmy w domu Araceli, dostaje ona telefon i jedzie relacjonować zabójstwo pięciu młodych osób grillujących w niedzielne przedpołudnie przed domem. „Po prostu podjechał samochód i wszystkich zastrzelono. Czwórka z nich nie miała absolutnie żadnych powiązań z gangami, co do powiązań piątego chłopaka sprawa jest niewyjaśniona” – opowiada.
W przygranicznym świecie złych Coyotes nie było trudno o romantyczną legendę o dobrym szmuglerze. Nosił ksywę El Lupón i dzisiaj jest kolejnym patronem od przekraczania granicy. Nie jest oficjalnym świętym katolickim, ale nie przeszkadza to migrantom modlić się do niego i stawiać mu kapliczki. Za swojego patrona uważają go także przemytnicy.
Podobno naprawdę nazywał się José Guadalupe Ibarra i był korpulentnym Meksykaninem z imponującym wąsem. Mieszkał w Los Angeles i pracował jako kierowca ciężarówki, którą w latach 70. i na początku lat 80. przemycał ludzi zza południowej granicy. Podobno, jeśli kogoś nie było stać na transport, przewoził go za darmo. Zwykł mawiać: „Proszę śmiało prosić, ten na górze (czyli Bóg – red.) jest moim kumplem”.
Zginął 9 marca 1983 r. w starciu z patrolem granicznym podczas dużej akcji przemytu 200 osób, którym udało się zbiec i dostać do Stanów. W rocznicę jego śmierci obchodzi się obecnie co roku Dzień Lupóna. Nazywany jest on „panem dróg” i „opiekunem granicy”, a na lokalnych przygranicznych targach z dewocjonaliami można kupić figurki z jego podobizną. Są też kadzidełka. Na ich odwrocie wydrukowano modlitwę o wstawiennictwo u jego kumpla, Boga, przy nielegalnym przekraczaniu granicy. Jest też przepis na mały rytuał na zrobienie ochronnego amuletu z ziół, kilku ziarenek pieprzu, wosku świec oraz malutkiej materiałowej torebeczki.
„O litościwy Luponie; proszę, byś mnie chronił; byś o mnie dbał i mi pomagał; gdy będę przekraczał granicę; z nadzieją w mojej duszy; oraz modlitwą do ciebie w mym portfelu” (fragment piosenki El Plebe de Mexicali „El Compa Lupón” z gatunku corrido, czyli meksykańskich piosenek wychwalających bohaterów)
„El Lupón to jeden ze świętych ludowych, nieuznawanych przez Watykan” – wyjaśnia ksiądz Nicolás Gómez, proboszcz parafii pod wezwaniem Matki Bożej z Guadalupe w Caborce. „Są to tacy »święci dla wszystkich«, także dla wykluczonych przez Kościół katolicki grup społecznych: przestępców, prostytutek, homoseksualistów. Oni też głęboko wierzą, a nie zawsze czują się w porządku, powierzając swoje nieczyste intencje Najświętszej Panience. Potrzebują kogoś, do kogo mogliby się pomodlić i komu mogliby się oddać pod opiekę…” – tłumaczy.
Inni ludowi święci, którzy ostatnio zdobywają popularność, to Santa Muerte, czyli Święta Śmierć, oraz Jesús Malverde, nieoficjalny patron przemytników narkotyków, a za życia legendarny Robin Hood ze stanu Sinaloa. Jest też Santa María La Juaricua, która ma bronić przed gentryfikacją. Czasem też, jak w przypadku Turybiusza Romo, oficjalnym świętym dodaje się nowe funkcje. Na meksykańskich wsiach patronem homoseksualistów jest św. Sebastian, a deszcz pieniędzy ma przynieść św. Szymon, którego przedstawia się z papierosem w ustach. W ikonografii św. Juda Tadeusz, niezwykle popularny w Meksyku patron od spraw beznadziejnych, przedstawiany jest czasem z listkiem marihuany.
Ojciec Nicolás dystansuje się od ludowych świętych, ale ich popularność zdaje się traktować z pobłażającym zrozumieniem. Rozmawiamy przy torach kolejowych, gdzie migranci dostają posiłek. Ośrodka pomocy z prawdziwego zdarzenia w Caborce jeszcze nie ma, ale ojciec Nicolás postawił sobie za cel, że go stworzy do końca swojej posługi w tym mieście. Na komórce ma licznik dni, które mu jeszcze zostały. Jest dobrej myśli. „Śniadania rozdajemy trzy razy w tygodniu. To inicjatywa tutejszych seniorów, oni na zmianę gotują” – mówi.
Tego dnia do wydania jest 167 posiłków. Większość nakarmionych pochodzi z Hondurasu, trochę z Gwatemali, głównie mężczyźni, ale są też młode dziewczyny z małymi dziećmi. W tym roku zanotowano rekordową liczbę rodzin próbujących przekroczyć granicę. „Większość z nich posłuży zapewne jako »muły«” – mówi cicho ksiądz Nicolás.
Juan Soldado, czyli Janek Żołnierz, nie jest świętym katolickim i nie ma szans nim zostać. Ale pomimo tego jest najpopularniejszym nieoficjalnym patronem nielegalnego przekraczania granicy. Jego płytki grób w ziemi z drewnianym krzyżem rozrósł się do kaplicy.
Naprawdę nazywał się Juan Castillo Morales i był żołnierzem batalionu stacjonującego w Tijuanie. W wieku 24 lat, 17 lutego 1938 r., został rozstrzelany na cmentarzu numer 1 w Tijuanie za gwałt i morderstwo na ośmioletniej Oldze Camacho. O ile w momencie wykonywania wyroku większość mieszkańców Tijuany nie miała wątpliwości co do jego winy, o tyle już wkrótce po jego śmierci przestało być to tak oczywiste. Wszystko dlatego, że na cmentarzu zaczęły dziać się dziwne rzeczy – plamy krwi na ziemi po rozstrzelaniu zaczęły się powiększać, a z grobu zaczęła wyciekać krew. Słyszano dziwne głosy, podobno to dusza Juana miała krzyczeć, że jest niewinna, domagając się sprawiedliwości. Jak odnotowuje lokalny dziennik, już pół roku po jego śmierci, w Święto Zmarłych 1938 r., na grobie żołnierza przystawał pomodlić się co drugi mieszkaniec Tijuany. Było tam o wiele więcej kwiatów i świec niż na grobie ofiary, małej Olgi.
„Dziękuję ci, Juanie Soldado, że byłeś mi przewodnikiem i obrońcą. Dzisiaj wracam, by oddać ci to, co dostałam, zostawiając ci tę ofiarę. Dziękuję, po tysiąckroć dziękuję. Ekwador – Tijuana – Nowy Jork. Catalina M.A. 10 sierpnia 2017 r.” (ex voto, tabliczka zostawiona w kaplicy pamięci Juana Soldado na cmentarzu numer 1 w Tijuanie)
„Ludzie opowiadają różne historie. Że wrobił go jego kapitan. Inni, że Juan przyłapał przełożonego na gorącym uczynku i zaniósł we własnych ramionach konającą Olgę do szpitala i dlatego to jego wzięto za winnego” – mówi Enrique, który przed bramą cmentarza sprzedaje dewocjonalia z wizerunkiem Juana Soldado.
Gazety z tamtego czasu nie wspominają nic o kapitanie, ale podkreślają, że żołnierz nie miał sprawiedliwego procesu. Wyrok zapadł pośpiesznie, pod naciskiem tysięcy ludzi zgromadzonych pod fortem, gdzie przetrzymywano Juana, i pod wpływem zamieszek, które wybuchły z tego powodu w mieście. Jedynym dowodem winy żołnierza było jego przyznanie się do winy, a to mogło zostać na nim wymuszone, przesłuchujący mogli go też skusić perspektywą ułaskawienia, jeśli poda się za winnego.
„Mówi się, że dusze niesprawiedliwie skazanych na śmierć siedzą bliżej Boga. Dlatego pomagają spełnić tyle modlitw” – stwierdza Enrique. Pytam go, czy wierzy w jego niewinność. „Kto ma to wiedzieć, to było tak dawno temu. Najważniejsze, że teraz Juan sprawia wiele cudów” – odpowiada.
Na jego stoisku są figurki przedstawiające żołnierza, świece z jego podobizną oraz obrazki z modlitwą o udane przekroczenie granicy. Rodzina Enrique zajmuje się sprzedażą dewocjonaliów z wizerunkiem Juana Soldado od trzech pokoleń.
„Na początku modlono się do niego jedynie o codzienne sprawy: pieniądze, zdrowie, miłość. Ale kiedy zaczęli przybywać tu migranci, pojawiła się nowa intencja – o pomoc w dostaniu się do Stanów. Kupują u mnie ludzie z całego Meksyku i Ameryki Centralnej. Sporo też ostatnio Wenezuelczyków. Były panie z Kolumbii i Ekwadoru” – opowiada. „Co roku 24 czerwca, w dzień św. Jana, są mariachis, tequila, piwo, tamales. Ludzie wypełniają cały cmentarz” – dodaje.
W Tijuanie zatrzymujemy się u Brendy, młodej Meksykanki z serwisu CouchSurfing. Oprócz nas w jej domu gości także Reed, działacz społeczny z Kolorado, który przyjechał tu pomagać migrantom, oraz dwóch młodych mieszkańców Hondurasu, którzy przybyli tu z karawaną migrantów.
„Ośrodki pomocy nie mają dość miejsc noclegowych. Migranci koczują na ulicach, część dostała namioty. Ja mam wolny pokój, więc zaprosiłam po prostu dwóch chłopaków do domu. Podobnie zrobiło kilku moich znajomych” – opowiada Brenda, która na co dzień pracuje jako telemarketerka oraz przewodniczka dla amerykańskich turystów.
Reed jest tu głównie dlatego, żeby informować migrantów o ich prawach, pomaga też w postępowaniach o przyznanie azylu politycznego. „Ci dwaj chłopcy, jak i wielu innych migrantów z Ameryki Środkowej, nie jedzie do Stanów za pieniędzmi, ale za bezpieczeństwem. W Hondurasie ludzie muszą płacić haracze, ich synowie są siłą wcielani do gangów, a ich córki zostają »dziewczynami« gangsterów” – wyjaśnia Reed. Jak dodaje, większość osób próbujących przekroczyć granicę ze Stanami to już nie Meksykanie, ale właśnie migranci z Ameryki Środkowej, głównie z Hondurasu, Gwatemali, Salwadoru, a ostatnio także z ogarniętej wojną domową Nikaragui.
„Niestety na przyznanie azylu w USA czeka się miesiącami, a dostaje go jedynie 11 proc. ubiegających się” – mówi Reed.
Amerykanin pomaga także w przygotowywaniu posiłków w jednym z ośrodków pomocy migrantom w Tijuanie. „Dostajemy dużo środków od organizacji amerykańskich, szczególnie od południowokalifornijskiej Border Angels” – mówi Reed i zaznacza, że za północną granicą działa wiele organizacji pomocy migrantom. Wolontariusze No More Deaths z Arizony i Water Stations z Kalifornii przeczesują pustynię, oferując migrantom pierwszą pomoc, zostawiając gdzieniegdzie wodę i jedzenie.
„Wyobraź sobie, że część z działaczy ma za to wytoczone procesy. Za zwykłą pomoc humanitarną!” – mówi ze smutkiem. Ubolewa nad tym, że tak wiele osób przestaje widzieć w migrancie drugiego człowieka. „Ale wiarę dają mi te dziesiątki organizacji po obu stronach granicy, które pomagają migrantom. Tysiące ludzi takich jak Brenda. Te staruszki w całym Meksyku, które rozdają jedzenie przy torach. To są dla mnie prawdziwi święci od przekraczania granicy” – podkreśla.