Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Stolica Rosji bardzo mocno zdystansowała się od reszty kraju. I pod względem dochodów, i wykształcenia. Wszystko koncentruje się właśnie tutaj, dla władz i biznesu jest to bardzo wygodne. Ale jest też druga strona medalu – mówi ekonomistka Natalia Zubarewicz
ZBIGNIEW ROKITA: W 2012 r. w Fundacji Batorego mówiła pani o specyfice gospodarczej Rosji: gospodarka korupcyjna oparta na redystrybucji dochodów sektora naftowo-gazowego, słaby popyt na innowacje, niska aktywność inwestycyjna, wyraźne spowolnienie tempa wzrostu dochodów. Od tego czasu wiele się wydarzyło – jak ten okres odbił się na poziomie życia Rosjan?
NATALIA ZUBAREWICZ*: Pod koniec 2014 r. w Rosji zaczął się kryzys gospodarczy. Był związany przede wszystkim z gwałtownym spadkiem cen ropy naftowej, w mniejszym stopniu z sankcjami (nałożonymi na Rosję w związku z agresywną polityką na Ukrainie – przyp. red.). Skutkowało to znacznym obniżeniem poziomu życia Rosjan.
To kryzys inny niż kryzys w 2009 r. To był kryzys industrialny – przemysł padł, ale po roku, dwóch się odbudował. I wówczas poziom życia się nie obniżył. Państwo interweniowało, m.in. rewaloryzowano emerytury. Ale tym razem, bez wyjątku, dochody Rosjan spadają.
Znacznie?
Summa summarum w latach 2014–2018 – średnio o 10 proc. Dużo. Nikt od tego nie umrze, ale w kraju jest niezbyt dobrze, a w regionach już całkiem biednie. Trudno jednak dokładnie powiedzieć, jak kryzys odbił się na portfelach Rosjan, bo 20 proc. z nich pracuje na czarno.
Kolejny problem to znaczny spadek poziomu inwestycji i konsumpcji. Tylko w pierwszym roku konsumpcja spadła o 15 proc. Ale Rosjanie czekali rok, dwa, a potem pomyśleli, że życie jest tylko jedno. I zaczęli brać kredyty rublowe. Dziś sumaryczna wartość kredytów Rosjan jest równa całemu budżetowi Federacji Rosyjskiej. I każdego roku ta wartość rośnie o blisko 25 proc.
Do czego to doprowadzi?
Do bankructw tych ludzi. Kredyt ma co drugi Rosjanin, a co dziesiąty ma ich kilka. Biorą kolejne, żeby spłacić poprzedni. To bardzo ryzykowne. Dochody nie rosną, a kredyty pochłaniają coraz więcej środków.
To podobny proces, co dekadę temu w Stanach Zjednoczonych?
Nie, nie chodzi o hipoteki. Tutaj chodzi o kredyt na nowego iPhone’a, na wakacje, na naprawę lodówki. Ludzie biorą je, nie zastanawiając się nad tym zbyt długo.
Ludzie przywykli do określonego poziomu życia…
Tak. Rok, dwa zaciskali pasa, a następnie chcieli wrócić do dawnego poziomu życia i wydają więcej, niż powinni. To najbardziej charakterystyczne dla Uralu i Syberii, wcześniej sporo się tam zarabiało. Mniej kredytów biorą na południu, tam zawsze można przecież posadzić kartoszkę.
Ten kryzys będzie trwał długo. Poprzedni zaczął się jesienią 2008 r., a dwa lat później już się kończył. Tym razem wiadomo, że gospodarka szybko nie wróci na dawne tory. W rezultacie rośnie niezadowolenie wśród Rosjan.
Ale na razie nie przekłada się ono na aktywność polityczną.
Nie. Wszystkie protesty w Rosji mają charakter lokalny: wybory w Moskwie, cerkiew w Jekaterynburgu, śmieci w Archangielsku. To nie są protesty przeciwko władzom centralnym.
I tak pozostanie?
Spodziewam się, że tak. Wzrost napędzało przede wszystkim podwyższenie wieku emerytalnego (skrajnie niepopularne decyzja władz z 2018 r. – przyp. red.). Niezadowolenie rosło, rosło, ale w połowie 2019 r. zatrzymało się na stabilnym poziomie. Ludzie zaadaptowali się, a taka sytuacja może trwać długo. Kiedy opozycjoniści powiedzą, że już, zaraz, wszystko się zacznie, zawsze odpowiadam: poczekajmy. Dziś nie widzę bodźca, który mógłby popchnąć Rosjan do masowego wyjścia na ulice. Rosjanie są bardzo racjonalni.
W Rosji po 2003 r. obowiązywała umowa społeczna: my, władze, zapewniamy wam wysoki poziom życia, a wy nie interesujecie się polityką…
…ona przestała obowiązywać po kryzysie 2009 r., a potem wybuchły protesty (w latach 2011–2012 – przyp. red.).
Nikt nie wie. Imperialny syndrom już się zużył. Tak musiało się stać, ludzie pamiętają jeszcze wielki Związek Radziecki – po prostu dokonało się to w bardzo ostry sposób. Odwołać się do wzrostu gospodarczego – ale jak? Gospodarka nie rośnie. Sięgnąć po masowe represje, żeby zastraszyć ludzi? To niemożliwe – jesteśmy już innym krajem, a władze nie mają zasobów, które mogłyby zastosować.
Więc co mamy?
Ślepą uliczkę. Nie wiem, co władze wymyślą, ale na razie nie ma propozycji żadnej nowej umowy społecznej. Lojalność w zamian za to, że cię nie pobiją? Umowa wymaga zgody dwóch stron, a ludziom się to nie spodoba.
Choć prawda jest taka, że w 2012 r. również nikt nie powiedziałby, że powstanie umowa na bazie syndromu imperialnego. Obecnie rządzący będą coś wymyślać w związku ze zbliżaniem się daty przekazania władzy (w 2024 r. odbędą się wybory prezydenckie, Władimir Putin zgodnie z konstytucją nie może w nich wziąć udziału – przyp. red.). Starają się przyciągnąć ludzi. Zwiększyli budżety regionów i pensje pracowników budżetówki. Władze już drugi rok więcej środków przekazują na przedszkola, szkoły czy szpitale – najpierw przed wyborami prezydenckimi 2018 r., a później po podwyższeniu wieku emerytalnego, co niezwykle rozeźliło Rosjan. Po 2014 r. w budżecie początkowo był deficyt, ale teraz budżet jest na plusie. Polityka kija i marchewki działa – marchewki jest teraz więcej.
Może więc jest powrót do socjalnej umowy społecznej?
Rosyjska gospodarka opiera się na dochodach ze sprzedaży surowców…
Co najmniej 50 proc. budżetu federalnego zależy od cen ropy.
Istnieje alternatywa dla takiego modelu? Odejścia od monosurowcowej gospodarki i reorientacja na coś innego?
Nie za mojego życia. Na ropę na razie jest zapotrzebowanie i można łatwo ją sprzedać; zresztą trzeba byłoby być durniem, żeby jej nie sprzedawać. Problem nie w tym, że handlujemy ropą, ale w tym, co robimy z w ten sposób zarobionymi pieniędzmi.
A co robicie?
Ludzie bliscy władzy muszą otrzymać dużo pieniędzy, zamówień. Wydajemy je też na ogromne projekty.
Tak, ale to zawsze niebezpieczne, gdy gospodarka opiera się w tak dużym stopniu na jednym źródle dochodów. Później – co niedawno się stało – spada cena ropy i budżet trzęsie się w posadach.
Ale my nie cierpimy na chorobę holenderską, władze zrobiły to, co najważniejsze – nadwyżki przekazywane są na Fundusz Dobrobytu Narodowego. Te środki nie trafiają do obrotu gospodarczego, nie wpływają na ceny. Ale państwo będzie musiało szukać innych modeli rozwojowych, gdy cena za baryłkę zacznie spadać.
W Fundacji Batorego mówiła pani również, że w Rosji jest niesprzyjający klimat inwestycyjny.
Jeśli w kraju jest tyle pieniędzy z gazu, ropy i metali, to po co poprawiać klimat dla inwestorów? Twoje najważniejsze zadanie to chronić swoją władzę, bo ona daje kontrolę nad zasobami, a kontrola – ogromne pieniądze. To logiczne. Ludzie są racjonalni. Przecież jest pan dorosłym człowiekiem. Tak działają grupy interesów.
Ale pani tłumaczy to z punktu widzenia owych grup interesów. A ja chciałbym się dowiedzieć, co jest dobre dla Rosjan i rosyjskiej gospodarki, a nie dla wąskiej elity władzy.
Mówi pan o wishful thinking, a ja wolę pozostawać w realnym świecie. Wszystko będzie po staremu, dopóki polityczna siła elity jest wystarczająca do zachowania władzy.
Ale dobrze, pomyślmy. Jeśli coś się zmieni – hipotetycznie – jakie reformy należałoby przeprowadzić? Po pierwsze, ostro zmniejszyć kontrolę państwa nad gospodarką. To dziś katastrofa. Po drugie i najważniejsze – mechanizmy nacisku. Trzeba zająć się strukturami siłowymi i sądami, bo tak długo jak z nimi nie zrobi się porządku, można do woli obniżać podatki i robić inne rzeczy, a one wciąż będą zabijać biznes. Jeśli te dwa warunki się spełni, kraj zacznie się rozwijać. Pan pytał o skupienie się nie na ropie, a na innych gałęziach gospodarki – nie w tym problem. Problem w tym, czy gospodarka jest żywa, czy uciskana.
Niektórzy klimatolodzy twierdzą, że posiadająca wiele zasobów drzewnych czy słodkiej wody Rosja będzie jednym z niewielu krajów, które w perspektywie średnioterminowej zyskają na zmianach klimatu. Weźmy Drogę Północną – prowadzący wzdłuż północnego wybrzeża Rosji szlak łączący Europę z Pacyfikiem.
Drogą Północną będzie można przewozić coraz więcej ładunków. Możliwe, że ten szlak będzie do przebycia nawet przez pół roku. Ale i tak tą drogą nie będzie pływało wiele statków, dopóki wzdłuż niej nie powstanie odpowiednia infrastruktura, a to bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Na razie żaden z zagranicznych przewoźników nie rozpatruje na poważnie tego pomysłu. Na północy stacjonuje dużo rosyjskich wojsk. Nie wiadomo, co miano by tamtędy przewozić. Trudno zrozumieć politykę Kremla wobec zagranicznych przewoźników. I tak dalej. Wiemy, że będzie trwał wywóz surowców – na przykład gazu na Kamczatkę i dalej do Japonii lub do Murmańska i na Zachód – z północy, ale czy uda się tam rozwinąć tranzyt, nie wiadomo. Prawdą jest natomiast, że geograficzno-fizyczne warunki dla takich przedsięwzięć się polepszyły.
Proszę jednak pamiętać o specyfice rosyjskiego biznesu. Na północy działają kompanie, które korzystają z gigantycznych preferencji. Czy mogłyby tam działać w normalnych warunkach biznesowych? Nie.
Ale czy funkcjonowanie takich kompanii mogłoby sprawić, że północne regiony Rosji mogłyby się rozwijać?
Nie. Wszystkie duże przedsiębiorstwa, które działają w tych regionach, nie mają z nimi związku. To wielcy ludzie, a regiony? Gazprom, Rosnieft i inne rosyjskie wielkie kompanie wszystkie swoje problemy załatwiają na Kremlu. Regiony nie mają dla nich żadnego znaczenia. Zyski są stamtąd wywożone, a same regiony zbyt wiele nie zarobią, choć to zawsze coś. To gospodarka kolonialna – zarabiasz w jednym miejscu, a to, co zarobiłeś, wywozisz gdzie indziej.
Co w praktyce oznacza dziś zapis w konstytucji, że Rosja jest federacją?
To nie znaczy nic – to tylko słowo. Wszystkie decyzje podejmowane są na górze. Władze w regionach codziennie zdają sprawozdania do „centrum”. Ministerstwo finansów wprowadziło „budżet modelowy” – podliczyło, ile region powinien wydawać na edukację, służbę zdrowia itd.
A jeśli wydatkujesz budżet inaczej?
Obetną ci subsydia. To bardzo ostry, zbiurokratyzowany układ wertykalny. Gubernatorzy, a zwłaszcza merowie, mają niewiele praw. Do tego na władze w regionach mocno naciskają różne struktury państwowe. Według wyliczeń ekspertów, na przestrzeni ostatnich 10 lat do więzień trafiło około 10 proc. wszystkich merów i zarządzających w samorządach oraz siedmiu gubernatorów. Taki model – góra wam rozkazuje, obok czyhają siłowicy. A wy pracujcie.
Czy Rosja, z uwagi na ogromne rozmiary terytorium, jest skazana na dysfunkcjonalność w zakresie infrastruktury – np. dostępu do służby zdrowia czy jakości dróg?
Zawsze będzie miała takie problemy. Dostęp do lekarzy to duży problem. W miastach wszystko jest, ale na wsi do przychodni trzeba jechać nawet 40 km. Jeździ tam jeden autobus dziennie. Dojechaliście, ale jak wrócicie? W rezultacie babuszki po prostu umierają.
Ale Stany Zjednoczone, również ogromne terytorialnie, z wieloma takimi problemami jednak sobie poradziły.
Poczekajcie. Po pierwsze, tam wiele usług jest płatnych, a system jest rynkowy, więc działa inaczej. Po drugie, Amerykanie jadą tam, gdzie jest praca – nie ma na świecie drugich tak mobilnych ludzi, jak oni. W rezultacie ludzie koncentrują się w USA w miejscach, gdzie jest praca, dzięki której będą mogli zapłacić za usługi. W Rosji najpierw „oswajaliśmy” terytoria za cara po chłopsku – ludzie jechali tam, gdzie była ziemia. W czasach ZSRR jechali tam, gdzie były różne zasoby, lub zostawali na dalekiej prowincji po wyjściu z łagru. Dziś w Rosji ten model zasiedlenia – najpierw chłopski, potem industrialny – zmienia się w warunkach rynkowych. To proces trudny i bolesny.
Jaki to proces?
Transformacji przestrzeni. Peryferia pustoszeją. Agrarne obszary pozostały tylko na południu i tam, gdzie ziemia jest płodna. Tam na prowincji wciąż żyją ludzie, tylko że nie trzeba ich aż tak dużo, dlatego tak wysoki jest wskaźnik ukrytego bezrobocia, również za sprawą postępu technologicznego. W Polsce dzieje się tak samo, młodzi też jadą do miast, ale wy macie lepszą strukturę wiekową, jesteście młodszym społeczeństwem. W rezultacie u was ten proces zachodzi wolniej, macie czas, by adaptować się do zmieniających się warunków.
Jakie będą konsekwencje tej transformacji przestrzeni?
Polaryzacja. Miasta będą rosły, a wielkich obszarów, gdzie niemal nikogo nie ma, będzie przybywać.
Dla ludzi, pani zdaniem, to lepiej?
Tak. Poziom usług i otoczenie się polepszą. Ale nie wszyscy tego chcą. Proszę powiedzieć babuszce, która przeżyła w wiosce 80 lat, żeby się zbierała. Co piąty zostanie.
Czy jest pomysł, co zrobić z tymi wielkimi pustymi terytoriami?
A co robi z nimi Kanada, drugi największy kraj świata, gdzie 90 proc. ludzi żyje w odległości do 200 km od amerykańskiej granicy? Te 10 proc. to albo osoby pracujące przy projektach wydobywczych w systemie wachtowym, albo otrzymujący od państwa wysokie transfery Inuici. I nikt tam nie pyta, co zrobić z tymi pustymi terytoriami.
Rosyjska transformacja przestrzeni to w dużej mierze naprawienie błędów systemu radzieckiego, gdzie wysyłano ludzi w dalekie toczki?
W Rosji wszystko pogorszyły masowe przesiedlenia na północ w celu wydobywania surowców. Poza tym to zwykły proces, który zachodzi w każdym kraju przechodzącym z modelu agrarnego na industrialny i postindustrialny.
A czy koncentracja Rosjan w miastach może przełożyć się na wzrost liczby protestów?
Nie.
Urbanizacja nie będzie sprzyjała demokratyzacji?
Przecież jesteśmy już krajem zurbanizowanym – 74 proc. Rosjan to mieszkańcy miast, z czego 53 proc. żyje w miastach 100-tysięcznych i większych. Ludzie z małych i średnich miast jadą do większych. To już drugi poziom urbanizacji, gdy migracja nie zachodzi przede wszystkim na linii wieś – miasto, lecz na linii miasto mniejsze – miasto większe. W Rosji prawie nie ma już wsi. A miasta się zmieniają. W Moskwie spodziewana średnia długość życia to już 78 lat, więcej ludzi się rodzi, niż umiera. To świetny wynik.
To znacznie wyższy wskaźnik niż na prowincji.
Rozrzut jest ogromny. Na przykład w Tuwie to nie 78, ale 60 lat, źle jest też na Czukotce. Proszę pamiętać – Moskwa to nie Rosja. Ona bardzo zdystansowała się od reszty kraju. I pod względem dochodów, i wykształcenia. A przede wszystkim – pieniędzy. To owa kolonialna polityka, o której mówiłam. Wszystko koncentruje się w stolicy. Dla władz i wielkiego biznesu jest to bardzo wygodne.
Ale jest też druga strona medalu. Koncentracji pieniędzy – a co za tym idzie: kompetencji, mobilności, wykształcenia – towarzyszy szybsza modernizacja w sensie ludzkim, coraz więcej osób zaczyna zauważać, że ten system nie sprzyja rozwojowi. Wszystko zaczyna się w Moskwie.
To sprawia, że można oczekiwać protestów w stolicy?
Ja niczego nie oczekuję. Będzie powód, będzie protest. Żadne zorganizowane protesty, które objęłyby cały kraj, się nie odbędą. Opozycja obiecuje, że już, teraz, wszystko się wydarzy. A ja wam mówię: nie już, nie teraz i nie wszystko.
To, co najciekawsze, zacznie się w okolicach 2021 r. (wtedy odbędą się wybory parlamentarne – przyp. red.). Kolejne dwa lata będą czasem, jak i obecnie, inercji. Następnie czeka nas przekazanie władzy w 2024 r., ale oni jej nie oddadzą. To będzie redesign. Zobaczymy, jak zareaguje społeczeństwo.
*Natalia Zubarewicz – profesor na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym im. Łomonosowa. Ekonomistka i komentatorka.