Wygnani walczą o prawo do powrotu

Geneza sporu o strategiczne wyspy sięga czasów kolonialnych. Kulminacja kłopotów nastąpiła w czasach Zimnej Wojny, gdy kilka tysięcy osób padło ofiarą brutalnej polityki

Geneza sporu o strategiczne wyspy sięga czasów kolonialnych. Kulminacja kłopotów nastąpiła w czasach zimnej wojny, gdy kilka tysięcy ludzi padło ofiarą brutalnej polityki. Walkę o powrót do ojczyzny toczą na emigracji

Diego Garcia to jedna z najważniejszych na świecie baz wojskowych Stanów Zjednoczonych. Znajduje się tam pas startowy przystosowany do przyjmowania najnowocześniejszych i największych samolotów (w tym bombowców B-52 i B-2), port morski, baza dla okrętów podwodnych i jedno z centrów koordynowania systemu GPS. Stąd przeprowadzano naloty w czasie inwazji na Afganistan i wojen w Iraku. Baza niebagatelną rolę odgrywa już od czasów zimnej wojny, gdy zyskała miano niezatapialnego lotniskowca.

Kolejna odsłona sporu o strategiczne wyspy

Diego Garcia to największa wyspa archipelagu Czagos. Położona w połowie drogi między Afryką a Indonezją, jest jednym z okruchów pozostałych po potężnym niegdyś Imperium Brytyjskim. Wyspę od 50 lat dzierżawią Stany Zjednoczone. Niedawno umowę przedłużono, dzięki czemu amerykańskie wojska mogą tam stacjonować do 2036 r.

Życie codzienne w Baie – du – Tombeau. Archipelag Czagos (LE PICTORIUM / BARCROFT IMAGES / GETTY IMAGES)

Nie brakuje jednak wątpliwości, co do tego, czy Wielka Brytania ma prawo do kontroli nad tym obszarem. Mauritius od lat toczy międzynarodową kampanię na rzecz odzyskania – jak twierdzi – bezprawnie zagrabionego terytorium. I ma na to całkiem dobre argumenty.

22 maja Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję, w której wezwało Wielką Brytanię do zwrotu archipelagu Czagos Mauritiusowi w ciągu sześciu miesięcy. To kolejny apel społeczności międzynarodowej. W lutym Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości wydał opinię, w której brytyjską okupację wysp określono jako „nielegalną”.

Zarówno rezolucja, jak i opinia MTS są niewiążące, a Karen Pierce, ambasador Wielkiej Brytanii przy ONZ, zapowiedziała już, że jej kraj nie zamierza zwrócić spornych wysp. W przemówieniu stwierdziła, że Mauritius zrzekł się tego terytorium dobrowolnie, w zamian za szereg korzyści. Ale czy na pewno tak było?

Trzy miliony funtów za archipelag

Geneza sporu sięga czasów kolonialnych. W 1814 r. archipelag Czagos wraz z Mauritiusem na mocy traktatu paryskiego, kończącego okres wojen napoleońskich, przeszedł z rąk francuskich pod panowanie brytyjskie. Gdy półtora wieku później, na fali dekolonizacji Afryki, Mauritius negocjował swoją niepodległość, Wielka Brytania podpisała tajne porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi. W zamian za rabat na zakup przenoszących głowice nuklearne pocisków balistycznych Polaris Amerykanie dostali pozwolenie na budowę bazy wojskowej na wyspie Diego Garcia. Były to gorący okres zimnej wojny, zaledwie kilka lat po kryzysie kubańskim, który postawił świat na krawędź wojny jądrowej.

Korzyści płynące z bazy znajdującej się pośrodku Oceanu Indyjskiego, skąd swobodnie można prowadzić morskie i powietrzne operacje, wydawały się oczywiste. W tych negocjacjach nie wzięto jednak pod uwagę zdania nowo tworzącego się państwa, a przede wszystkim – zdania mieszkańców wyspy.

Mauritius uzyskał niepodległość w 1968 r., ale archipelag Czagos pozostał w rękach brytyjskich jako Brytyjskie Terytorium Oceanu Indyjskiego. W zamian władzom wyspiarskiego państewka wypłacono trzy miliony funtów. Już wówczas złamano rezolucję ONZ, która wyraźnie zakazywała dzielenia terytorium kolonii przed uzyskaniem przez nie niepodległości. Ale w takich przypadkach mało kto przejmuje się obowiązującym prawem. Chyba że mowa o sprawdzonym i praktykowanym przez wieki kolonialnym prawie siły.

Wkrótce potem tajne porozumienie wyszło na jaw i na Diego Garcia zjawili się Amerykanie. Problemem stało się kilka tysięcy rdzennych mieszkańców wyspy. Z odtajnionych dokumentów z tamtych czasów wynika, że częścią porozumienia była gwarancja, iż „na wyspie nie będzie rdzennej ludności, z wyjątkiem mew”. Zatem Brytyjczycy, przy pomocą bardziej lub mniej subtelnych metod, jak np. poprzez ograniczanie dostępu do żywności i leków, zmusili mieszkańców do opuszczenia swoich domów. Deportowano ich na Mauritius i Seszele, gdzie zostali pozostawieni sami sobie i popadli w nędzę.

Zacięty bój o prawo powrotu

Prawie dekadę później eksmitowanym zaoferowano rekompensatę. Nie był to jednak wspaniałomyślny gest czy refleksja wskutek wyrzutów sumienia, a pragmatyczny zabieg na przyszłość. Wypłata pieniędzy była uzależniona od podpisania oświadczenia, że wygnańcy nigdy nie powrócą do swojej ojczyzny.

Dopiero na początku XXI w. niektórzy przesiedleńcy i ich potomstwo otrzymali brytyjskie paszporty. Wielu przeniosło się wówczas do Wielkiej Brytanii. Dziś w miejscowości Crawley w hrabstwie West Sussex tworzą społeczność liczącą około trzech tysięcy osób. Stąd toczą walkę o powrót do ojczyzny. Wygrali szereg batalii przed brytyjskim wymiarem sprawiedliwości, który uznał wysiedlenie ludzi z archipelagu za bezprawne. Jednak brytyjski rząd, mimo przegranej apelacji, wciąż podtrzymuje swoją decyzję i odmawia repatriacji. W 2016 r. dzierżawę wyspy Stanom Zjednoczonym przedłużono o kolejne 20 lat. Furtka do powrotu znowu została przymknięta.

Demonstracja przeciwko polityce rządu Wielkiej Brytanii w sprawie Czagos. Londyn, grudzień 2016 r. (ALBERTO PEZZALI / PACIFIC PRESS / GETTY IMAGES)

Nie oznacza to, że w Wielkiej Brytanii wygnańcy i ich rodziny są bezpieczni. Trzeciemu pokoleniu wyspiarzy, czyli tym, którzy przybyli do Zjednoczonego Królestwa jako dzieci i nie otrzymali obywatelstwa, grozi deportacja po osiągnieciu pełnoletności. To pokłosie błędów w brytyjskiej polityce imigracyjnej. W przypadku ludzi urodzonych poza granicami Wielkiej Brytanii obywatelstwo jest przyznawane tylko jednemu pokoleniu. Oznacza to, że ich kolejne pokolenia nie mają do niego prawa i muszą spełnić restrykcyjne wymagania wizowe. Niewielu z nich ma na to szanse. Tylko dokąd mają być deportowani, skoro do domu wrócić nie mogą?

Dotkliwa porażka Londynu na forum międzynarodowym

Jednocześnie na forum międzynarodowym Mauritius nie ustaje w staraniach mających na celu odzyskanie utraconego terytorium. Wielka Brytania pozostaje jednak nieugięta, uciekając się w swojej linii obrony do dwóch argumentów.

Po pierwsze, Londyn twierdzi, że archipelag, a dokładnie położona na nim baza wojskowa, odgrywa istotną rolę w utrzymaniu regionalnego i światowego bezpieczeństwa. Przyczynia się do zwalczania terroryzmu, przemytu narkotyków, zorganizowanej przestępczości i piractwa.

Przywódcy Wielkiej Brytanii zdają się nie dostrzegać, że nikt nie udzielił im mandatu do sprawowania funkcji „światowego policjanta”. Taką rolę w założeniu ma pełnić natomiast Rada Bezpieczeństwa ONZ. Artykuł 24 Karty Narodów Zjednoczonych mówi: „W celu zapewnienia szybkiej i skutecznej akcji Narodów Zjednoczonych, członkowie tej Organizacji wkładają na Radę Bezpieczeństwa główną odpowiedzialność za utrzymanie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa i zgodni są co do tego, że Rada Bezpieczeństwa wypełniając swe obowiązki, wynikające z tej odpowiedzialności, działa w ich imieniu”. Co ciekawe, to właśnie Wielka Brytania była głównym architektem tego zapisu. Jeszcze ciekawsze jest to, że Mauritius wcale nie domaga się likwidacji amerykańskiej bazy na Diego Garcia. Wręcz przeciwnie – jest gotów zapewnić Amerykanów, że natychmiast zawrze z nimi nową umowę dzierżawy.

Louis Olivier Bancoult, aktywista z Czagos, podczas protestu w Londynie (FIONA HANSON – PA IMAGES / GETTY IMAGES)

Różnica byłaby taka, że opłaty zań płynąć będą nie do Londynu, a do Port Louis. Z kolei Brytyjczykom zaproponowano, by wzorem Hongkongu wyznaczyć konkretny termin zwrotu w przyszłości. Teoretycznie taki zapis już istnieje, ale głosi on, że wyspy zostaną zwrócone, gdy „przestaną być niezbędne dla celów obronnych i bezpieczeństwa”. Według władz Mauritiusu stało się to po zakończeniu zimnej wojny, ale Londyn utrzymuje, że świat wciąż potrzebuje brytyjskiej obecności na Oceanie Indyjskim.

Po drugie, Wielka Brytania uważa spór za bilateralny, który nie powinien być dyskutowany na forum międzynarodowych instytucji. Z tą interpretacją nie zgodził się Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, który uznał, że nie jest to dwustronny spór terytorialny, tylko naruszenie prawa narodów do samostanowienia, do tego silnie osadzone w kolonialnym kontekście.

Trybunał większością głosów 13:1 (nikogo chyba nie zdziwi, że sprzeciw zgłosił tylko sędzia amerykański) orzekł, że dekolonizację przeprowadzono niezgodnie z prawem – w czasie, gdy oderwano archipelag Mauritius nie był jeszcze niepodległym państwem – i wyspy Czagos powinny jak najszybciej zostać zwrócone. Sprzeciw Wielkiej Brytanii wobec werdyktu MTS zadziwia zwłaszcza w kontekście sporu z Argentyną o Falklandy, bo w tym przypadku Brytyjczycy często powołują się na święte prawo do samostanowienia.

W końcu sprawa trafiła na wokandę Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Znamienna jest skala poparcia dla wyspiarskiego państewka. Mimo intensywnego lobbingu Wielkiej Brytanii, wspartej przez Stany Zjednoczone, za przyjęciem rezolucji wzywającej do zwrotu archipelagu Czagos Mauritiusowi głosowało 116 państw, 56 wstrzymało się od głosu, a tylko sześć było przeciwko (oprócz Wielkiej Brytanii i USA były to Węgry, Izrael, Australia i Malediwy). Żadne wydarzenie w ostatnim czasie w równym stopniu nie obnażyło słabości dyplomacji Wielkiej Brytanii.

Dyplomacja w gruzach?

Zarówno opinia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, jak i rezolucja ONZ nie są wiążące i nie mogą być egzekwowane, ale ich lekceważenie będzie szkodliwe dla brytyjskiej wiarygodności na arenie międzynarodowej. Powinien być to sygnał alarmowy dla tych, którzy snują wizje o brytyjskiej potędze po opuszczeniu Unii Europejskiej. Jeśli brexit w końcu nastąpi, Wielka Brytania będzie musiała na nowo zdefiniować swoje stosunki nie tylko z Europą, ale i całym światem. A jest to świat pełen dawnych brytyjskich kolonii.

Czy ktoś uzna za wiarygodnego partnera państwo, które nie uznaje rezolucji największego forum dialogu międzynarodowego, wyroków sądów wewnętrznych i międzynarodowych oraz rości sobie prawo do arbitralnego decydowania o światowym bezpieczeństwie? Bardzo wątpliwe.

Boris Johnson, jeden z największych zwolenników brexitu, prawdopodobnie wkrótce zastąpi na stanowisku premiera Theresę May. Parę miesięcy temu powiedział, że Wielka Brytania nie chce być „kolonią” Unii Europejskiej. Gdy już stanie na czele rządu Jej Królewskiej Mości, powinien zastanowić się, czy Wielka Brytania sama pragnie utrzymać status „kolonizatora”?

Opublikowano przez

Maciej Machcewicz


Z wykształcenia historyk i socjolog. Interesuje się Afryką, Bliskim Wschodem i Bałkanami. Pracował w Polskim Radiu, publikuje w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym” i „Newsweeku Historia”.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.