Prawda i Dobro
Ostatni tabor. Dramat tajemniczego narodu
29 października 2024
Do misji w Kakooge trafić nie jest łatwo. Z drogi wiodącej z Kampali, stolicy Ugandy, widać nieduży szpital założony przez misjonarzy. Jeśli ktoś zobaczy stojący przy szosie duży krzyż wyrzeźbiony z pnia przez lokalnego artystę, to znaczy, że już przejechał. Wtedy trzeba zawrócić i wjechać w busz w kierunku lasu ojca Kalungi − tak miejscowi nazywają ojca Bogusława Dąbrowskiego
Potem należy minąć jego mangowce − wszystko posadzone z myślą o uczniach szkół założonych przez misjonarzy. Z drewna uczniowie technikum robią meble, a owoce mango zjadają dzieci w drodze do podstawówki. Dopiero za mangowcami wyłania się duży, murowany kościół i parterowy dom zakonny w zadbanym ogrodzie, w którym często bawią się dzieci w szkolnych mundurkach.
***
JAROSŁAW KOCISZEWSKI: Jak to się zaczęło?
BOGUSŁAW „KALUNGI” DĄBROWSKI: Gdy przyjechałem tu 18 lat temu, był tylko kościół w fazie budowy. Zadaszony, ale bez drzwi i okien. Nieotynkowany. Stały też fundamenty domu, który zaczął stawiać biskup z myślą o przyszłych misjonarzach. Zaprosił nas i my, franciszkanie, odpowiedzieliśmy, że jesteśmy gotowi rozpocząć pracę w Ugandzie. Wspólnie z biskupem zebraliśmy trochę pieniędzy i rozpoczęliśmy budowę. Na początku byliśmy tu we dwóch – ja i ojciec Stanisław Zagórski. Nie mieliśmy nawet własnego dachu nad głową i mieszkaliśmy w pobliskiej podstawówce. Dom dopiero musieliśmy sobie zbudować.
To był twój pierwszy kontakt z Afryką?
To był w ogóle mój pierwszy wyjazd za granicę. Wtedy pierwszy raz leciałem samolotem.
Nie załamałeś się? Nie jest to Podhale, z którego pochodzisz.
Ciężko było, ale miałem dużo energii i pomysłów. Traktowałem to jako moją misję, powołanie, ale nawet lecąc samolotem, zastanawiałem się, czy dam sobie radę w takich warunkach. Na początku, gdy człowiek jest pełen ideałów oraz ma siłę i zdrowie, to daje radę. Ale później trudne warunki, brak łazienki, komary malaryczne… Przez pierwsze dwa miesiące po przyjeździe brałem leki przeciw malarii, co na początku pomogło mi psychicznie. Po odstawieniu leków, czyli po jakiś trzech miesiącach, pierwszy raz zachorowałem na malarię. Oczywiście choroby żołądkowe pojawiły się od razu, bo to inne jedzenie, duży stres. Organizm szybko się osłabiał.
Nie miałeś ochoty tego rzucić i wrócić do cywilizacji?
Kilkakrotnie miałem takie załamania. Pierwszy raz po czterech latach pracy na misji. Wtedy kupiłem już bilet powrotny, bo byłem tak bardzo wyczerpany. Miałem ochotę wyjechać. Zatrzymał mnie jednak wypadek ojca przełożonego naszej misji w Ugandzie. Miał poważny uraz ręki i musiał lecieć na operację, więc poleciał na moim bilecie. Wtedy przyleciał prowincjał, z którym dużo rozmawiałem. Ustaliliśmy, że co jakiś czas trzeba wyjeżdżać do Polski − odetchnąć. Dlatego co roku robię sobie miesięczne wakacje. Akurat w tym roku spędzam je w USA. Nie ma stresu, jest nasza, prawie taka sama, kultura. Można odpocząć.
Kiedy ostatni raz miałeś dosyć?
Na początku tego roku miałem mnóstwo stresu, bo szpital mi bankrutował. Spotkałem się z ludźmi prowadzącymi szpital i powiedziałem, że chyba musimy go zamknąć. Odpowiedzieli, że jak przyjechałem, to − jako franciszkanin − obiecywałem pomagać i pracować z biednymi A ja na to, że szpital jest zadłużony… a oni znowu, że przecież obiecałem…
W Ugandzie opieka zdrowotna nie jest bezpłatna, a ludzie są biedni. Dlatego jak się podleczą, to w nocy uciekają ze szpitala i nie płacą rachunków. To jest jeden z problemów. Doszliśmy jednak do wniosku, że jak polecę do Polski czy do USA, to uzbieram pieniądze na utrzymanie szpitala. Długi już udało się spłacić, ale dalej zbieram pieniądze na dalszą działalność i rozwój.
Niemniej kosztowało mnie to dużo zdrowia. Może nawet stan przedzawałowy. Miałem bardzo wysokie ciśnienie i przez dwa miesiące wracałem do siebie w Polsce. Ciekawie się to wszystko układa, bo prof. Bartłomiej Guzik, kardiolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, napisał do mnie, czy może przyjechać ze studentami na misję do Ugandy. Oczywiście odpowiedziałem, że tak, ale ja też potrzebuję pomocy. Zrobił porządek ze mną i teraz jest ze studentami w Kakooge. Bracia piszą, że profesor ze studentami codziennie przyjmuje 30 osób.
Ilu was teraz jest w Kakooge?
Teoretycznie czterech. Proboszczem jest ojciec Stanisław, który ma 68 lat. Jest też Józek, młody kapłan z Polski, który wcześniej pracował w Niemczech, oraz brat Jerry z Kalifornii − tyle że ma raka i poleciał do Stanów na leczenie. Nie wiadomo, czy do nas wróci. No i ja, człowiek do projektów specjalnych, tyle że teraz też jestem w USA. Zbieram pieniądze na utrzymanie szpitala i szkoły oraz finalizuję tłumaczenie mojej książki Spalić paszport na angielski.
Jak idzie?
Bardzo dobrze. Amerykanie są bardzo hojni. Jak opowiadam, co robimy, pokazuję filmy, zdjęcia, to ludzie są bardzo szczodrzy dla misji. Książka bardzo dobrze sprzedaje się wśród Polonii. Już piszę drugą. Wydanie tej pierwszej będzie trwało jeszcze z rok, ale wszystko idzie do przodu. Mam nadzieję, że ostatecznie ona wesprze naszą misję.
Bardzo potrzebujemy pieniędzy, bo mam duże plany. Moim najnowszym dzieckiem jest farma ekologiczna przy naszym technikum (Technical Institute). Docelowo chcemy kupić traktor i uprawiać 20 ha ziemi. Zwiększyć hodowlę krów, świń i innych zwierząt. Zresztą już teraz mamy zwierzęta i z ich odchodów produkujemy biogaz do gotowania posiłków.
Będziemy mieć też jajka od własnych kur − trochę na własne potrzeby i trochę na sprzedaż. To dwa w jednym. W technikum mamy wydział rolniczy. Uczniowie opiekują się zwierzętami, będą uczyć się pracować na ciągniku, siać i sadzić uprawy. Do tego chcemy, żeby ziemia rodziła na tyle, żeby szkoła była żywieniowo samowystarczalna i młodzież nie musiała płacić za wyżywienie. Dzięki temu obniżymy czesne. Idea jest taka, że uczniowie zdobędą praktykę, a szkoła będzie mieć jedzenie.
A jak się ma las, który posadziłeś?
Ten las systematycznie wycinamy na meble, które produkują uczniowie klasy stolarskiej. Tu
też uczniowie zdobywają praktykę, a meble sprzedajemy z dochodem przeznaczonym na szkołę. Na razie to nie jest to dużo, ale i tak pomaga w utrzymaniu technikum.
Kiedy otworzyliście to technikum?
Pięć lat temu. Początkowo była to szkoła tylko dla chłopców, ale zaczęły zgłaszać się dziewczyny, więc dobudowałem dla nich szkołę, w której uczą się pracować na komputerach, prac sekretarskich, szycia, gotowania. Z kolei chłopaki uczą się prac metalowych i stolarstwa. Jedna z polskich firm elektronicznych zafundowała nam klasę elektroniki, więc uczniowie tworzą nawet małe roboty. Do tego rozwijamy wydział rolniczy.
W sumie mamy 130 uczniów. Nauczyciele są miejscowi, choć współpracujemy też z podobną szkołą techniczną we Francji. Byli u nas nauczyciele od nich, ale też organizujemy lekcje przez internet, co jest możliwe dzięki pomocy krakowskiej firmy fundującej nam dobre łącza w szkole technicznej, klasztorze i w podstawówce.
W ten sposób organizujemy też spotkania zdalne ze szkołami podstawowymi w Polsce. To sesje z udziałem klasy w Polsce i klasy z mojej szkoły podstawowej. Dzieciaki godzinę sobie tak gadają. Brały w tym udział szkoły spod Warszawy, z Poznania, Krakowa. Teraz planujemy, żeby pogadać sobie ze szkołą tu z Ameryki.
To musi być niesamowita satysfakcja…
Niedługo nasz pierwszy wychowanek zdobędzie dyplom inżyniera. Żeby dostać się na politechnikę w Ugandzie, trzeba skończyć cztery lata szkoły średniej i jeszcze dwa lata dodatkowej szkoły technicznej. Zawarliśmy umowę o współpracy z politechniką prowadzoną przez zakonników. Dzięki temu jeden z naszych absolwentów dostał się do nich i niedługo będzie miał tytuł inżyniera. Będę się bardzo cieszył, gdy zobaczę jego dyplom. Ostatnio go widziałem, gdy dorabiał sobie u nas malując klasy, i powiedział, że jak skończy studia, to będzie chciał być u nas nauczycielem.
Chcielibyśmy rozwijać szkołę właśnie w kierunku umożliwiającym dalszą naukę, ale do tego musimy mieć np. pewny internet na stałe, a to wymaga sponsorów. Ale i tak szkoła rozwija się krok po kroku. Teraz ważna jest farma i zakup traktora.
Nie masz problemu ze znalezieniem chętnych do technikum?
Zawsze mamy wielu kandydatów. Problem polega na tym, że trzeba im załatwić stypendia. To jest płatna szkoła, czesne wynosi 100 dolarów na semestr. Mało kogo na to stać. Czasem ktoś uczniowi pomaga, jacyś wujkowie. W rezultacie my dajemy stypendia chyba połowie uczniów. Pokrywamy przynajmniej częściowe opłaty, choć niektórzy otrzymują całość.
Dlatego uczniów jest stosunkowo mało. Gdybym miał więcej pieniędzy na stypendia czy na dofinansowanie szkoły, to uczniów byłoby więcej. W Ugandzie jest masa ludzi i jeśli wiadomo, że szkoła jest dobra i tania, to garną się tłumy. Zazwyczaj dobre szkoły są drogie, więc selekcja uczniów jest finansowa. Uczą się tylko bogaci albo tacy, którzy znajdą sponsorów. Ekonomia, jak chyba wszędzie.
Muszę jednak uważać na tę naszą działalność charytatywną, bo w szpitalu doprowadziła ona niemal do bankructwa. Ciągle muszę do niego dopłacać, bo szpital sam się nie utrzyma – ludzie są zbyt biedni, żeby zapłacić za leczenie.
Oczywiście pomaga nam też wiele organizacji. Na przykład od ośmiu lat przylatują dentyści z Karoliny Północnej w USA. Mówią, że chcą wybudować własny kampus dla swoich studentów i cztery gabinety stomatologiczne, w których będą za darmo leczyć ludzi. Dzięki temu studenci przyjeżdżający z profesorem będą się uczyć i zdobywać praktykę. To jest korzyść obustronna.
Pomaga nam też Polska Misja Medyczna. To właśnie dzięki tej solidarności pomiędzy Europą, Ameryką i Afryką udaje się zbierać pieniądze, a my dalej rozwijamy misję. Oczywiście ta praca daje satysfakcję, ale jest jeszcze coś. Zgłosiło się do nas 17 chłopaków − chcą zostać franciszkanami. Nie mamy kasy, żeby wszystkich wykształcić, ale możemy przyjąć połowę z nich. Dlatego jako doradca muszę pomóc kolegom wybrać kandydatów w oparciu o opisy tego, kim są, skąd pochodzą, jakie mają osiągnięcia edukacyjne. Musimy zrobić selekcję. No, takie życie, co zrobisz?
W Europie czy w Ameryce nie mamy powołań albo jest ich coraz mniej. Z kolei w Afryce, w krajach biednych, ludzie się do nas garną.
To chyba naturalne, bo Kościół pomaga się im się wyrwać z biedy.
Bieda nie tłumaczy wszystkiego. W tych ludziach jest znacznie więcej religijności niż w naszym świecie. Na przykład obserwowałem niedawno pielgrzymkę męczenników. Ludzie idą po 600 km. Widziałem, jak doszli do naszej misji i jak się zachowywali. Wielu szło boso. Czasem krew lała się z nóg. Oni nie szli dla przyjemności pielgrzymowania.
Naprawdę podziwiam to, co robią ludzie z tych odległych rejonów Ugandy, gdzie działał Joseph Kony (lider Armii Bożego Oporu, do której siłą wcielano dzieci jako żołnierzy – red.). Z Gulu i dalszej jeszcze północy przyszło do nas ponad tysiąc osób. Spali pod naszymi portykami, otworzyliśmy każde zadaszone miejsce, żeby osłonić ich przed deszczem, ale i tak się nie mieścili. Część z nich została na zewnątrz, więc otworzyłem im kościół, żeby się schronili. Nie chcieli wejść, mówiąc, że to miejsce szczególne, a nie noclegownia. Byłem w szoku. Oni mają zupełnie inne podejście do świętości niż ludzie na Zachodzie.
Przyjechał do nas wtedy bardzo wysoki urzędnik, prezes związku prawników w Ugandzie, który pochodzi z tamtych stron. Kupił mnóstwo jedzenia, mięsa, picia, mówiąc, że wie, co to znaczy, bo kiedyś też chodził na pielgrzymki.
Zostali u nas dwie noce i wyobraź sobie, że ci biedni ludzie, którzy przecież sami kasy nie mają, jeszcze jakieś pieniądze zebrali i nam zostawili. Nie wiem, czy w bogatych krajach pielgrzymi tak by zrobili, a tutaj to coś zupełnie niesamowitego. Byłem zaskoczony, wzruszony. Takie chwile dają siłę, żeby dalej działać.
W Ugandzie wciąż bardzo silne są wierzenia ludowe, szamaństwo. Miałeś z tym jakieś problemy?
Relacje z czarownikami, szamanami, zielarzami są bardzo skomplikowane. Od dawna próbuję je rozgryźć, ale z niewielkim skutkiem. To są afrykańskie wierzenia, tabu, do którego nie chcą mnie dopuścić jako kapłana katolickiego i misjonarza. Do tego nadal obowiązuje praw sięgające czasów kolonialnych, które oficjalnie zabrania czarów.
Kilka razy rozmawiałem nieoficjalnie z szamanami. Jeden mieszka niedaleko naszej misji. Mówił, że to nie on przyjmuje i leczy ludzi, tylko jego siostra, a jak powiedziałem, że chciałbym się z nią spotkać, odmówił. Nie pozwolił mi nawet wejść do jego domowej świątyni (amasabo).
W naszej drugiej misji w Matugga odnotowaliśmy już drugi przypadek rytualnego zamordowania dziecka. Wyrwano mu serce i wycięto inne narządy służące do rozmaitych rytuałów magicznych. Takie rzeczy nadal się dzieją, a policja nie potrafi wykryć sprawców. Z kolei ludzie boją się mówić na ten temat, wierząc w moc czarowników, którzy mogą się zemścić. Proboszcz z Matugga napisał nawet list do Human Rights Watch, aby przyjrzeli się tym przypadkom i sprawili, by policja nie wypuszczała za pieniądze czarowników dokonujących zbrodni.
Z kolei w naszej szkole św. Judy w Kakooge rodzice chronią dzieci, przekuwając im uszy, bo wtedy takie dzieci są już „skażone” i nie można złożyć z nich ofiary różnym bóstwom. O tym właśnie napiszę w mojej nowej książce, którą roboczo zatytułowałem Z motyką na słońce.
Artykuł został opublikowany w trzecim numerze magazynu „Holistic”