Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Felieton prof. Jana Hartmana dla Holistic.news
Słynna zaczepka pana „paprykarza” skierowana do premiera Donalda Tuska zdecydowanie przywoływała kontekst ekonomiczny. Jak żyć, skoro ceny papryki spadają (np.)? W dobrych czasach pytanie „Jak żyć?” posiada dwojakiego rodzaju odniesienia, by tak rzec – niższe i wyższe.
Niższe tyczy się warunków ekonomicznych i w obliczu skrajnie trudnej sytuacji, dajmy na to w czasie wojny, przechodzi w pytanie „Jak przeżyć?”. Wyższe to odniesienie do wartości i właściwego postępowania. Można je wtedy, dla uniknięcia nieporozumień, uzupełnić np. tak: „Jak żyć pięknie?”.
Wbrew pozorom, odpowiedzi na te pytania nie są ani trudne, ani też całkiem rozbieżne. Gdy warunki materialne są nie najlepsze, należy zalecać życie skromne i pracowite. A co do zbudowania moralnego, to w zasadzie można przecież doradzić to samo – kto żyje w pokorze, zadowalając się małym i do tego praktykuje jeszcze kilka innych szlachetnych cnót, ten może uważać się za szczęśliwego – posiadł wszak największe dobro, którym jest najlepsza wersja jego własnej osoby.
Dawna filozofia zalecała bycie możliwie najlepszym człowiekiem jako właściwy cel życia, a że dyscyplina, skromność i nieprzywiązywanie się do dóbr materialnych świetnie służą wszelkim cnotom, w pewnym przybliżeniu można powiedzieć, że historia ludzkości chórem autorytetów na pytanie „Jak żyć?” odpowiada: „Skromnie i cnotliwie”. Tylko niektórzy jeszcze dodają „i przyjemnie”, zastrzegając zaraz, że prawdziwe przyjemności to obcowanie ze sztuką i naturą oraz obcowanie z przyjaciółmi.
Wszystko to w zasadzie się zgadza i nasze czasy niewiele dodały tu od siebie, z tą jednakże różnicą, że dziś akcent pada nie na osobiste, indywidualne życie, lecz na życie zbiorowe i odpowiedzialność za wspólny nasz świat. Dawniej sztuka życia i apelowanie o cnoty w naturalny sposób kierowane były do sfer wyższych, jeśli nie wręcz do arystokracji.
Od reszty, czyli prawie wszystkich, spodziewano się zaledwie posłuszeństwa i pracowitości. Także cnoty odnoszące się do życia zbiorowego i pozwalające brać odpowiedzialność za wspólnotę, czyli cnoty obywatelskie, były jak najbardziej elitarne. Od panów tego świata oczekiwano gospodarskiej i politycznej roztropności, od podległych im wszelakich zbrojnych i cywilnych służb – męstwa, a od pospólstwa – umiarkowania, czyli zachowania umiaru w piciu, jedzeniu, spaniu i paru innych przyjemnościach.
Dziś jednak wszystko się zmieniło. Pytanie „Jak żyć?” nie jest już ani filozoficzne, ani elitarne, a przede wszystkim nie dotyczy mnie i mojego osobistego życia. Dotyczy nas wszystkich jako wspólnoty i naszych obowiązków, jakie wszyscy, bez wyjątku – a nie tylko elity (cokolwiek to słowo jeszcze znaczy bądź nie znaczy) – mamy względem ludzkości, względem planety, zamieszkujących ją stworzeń oraz względem przyszłych pokoleń.
To zupełnie nowa sytuacja. Dotychczas liczyliśmy na to, że jeśli większość ludzi będzie porządna, to dobro będzie przeważało nad złem, a sprawy tego świata będą szły w dobrym kierunku. Do tego utylitaryści dodawali, że jeśli racjonalnie ułożymy nasze stosunki społeczne, to egoizm każdego i każdej z nas będzie pracował na rzecz dobra powszechnego.
Wierzyliśmy w takie rzeczy mniej więcej do połowy XIX w. A ściślej mówiąc, najpierw, w błogich czasach przednowoczesnych, wierzyliśmy, że wystarczy, by szlachta była przyzwoita (bo lud jest zawsze taki sam), potem, że jeszcze mieszczaństwo musi trzymać fason, a dopiero tak gdzieś od 1968 r. staliśmy się egalitarystami i uniwersalistami, stawiając etyczne wymagania wszystkim, a w każdym razie wszystkim mieszkańcom Zachodu.
I tak już je pół wieku stawiamy, a zagrożenia zamiast się oddalać, nawisają nad nami jak burzowe chmury. Niestety, to wszystko już przestało działać i przestało wystarczać. Stanęliśmy przed wyzwaniami moralnymi, jakich dotąd świat nie widział. Nic nam już nie pomoże bogacenie się i „wzrost” – od tego nie zrobi się wszak chłodniej.
Straszenie armagedonem ma wielkie tradycje i utarło się, że mądrzy ludzie w obliczu katastroficznych histerii zachowują spokój. Na szczęście nie wszyscy, bo tylko dzięki bardzo poważnemu potraktowaniu zagrożenia wojną atomową udało się jako tako oddalić jej groźbę. Teraz jednakże znaleźliśmy się w sytuacji, której nie doświadczyło żadne z dawniej żyjących pokoleń. Oto nauka zgodnym chórem mówi nam, że za kilka dekad nastąpi katastrofa ekologiczna, której nie można już powstrzymać, a jedynie można nieco odsunąć ją w czasie i minimalizować jej skutki.
Wprawdzie możemy liczyć na nowe technologie pochłaniania CO2 czy rozpylanie na masową skalę związków siarki w górnych warstwach atmosfery, ale to, co ma się stać, stanie się tak czy inaczej. Upały i susze, powodzie, tajfuny, a w konsekwencji ogromne migracje ludności, przeludnienie i konflikty na tle dostępu do wody i energii. To po prostu będzie się działo – optymistów czy negacjonistów prawie już nie uświadczysz.
Nikt nie wie dokładnie co, jak i kiedy nastąpi, lecz w grubych zarysach niedaleka przyszłość rysuje się wyraziście. Lepiej już było – po okresie beztroskiego bogacenia się i zużywania zasobów przychodzi czas dyscypliny i zaciskania pasa. A i tak wszystko to przychodzi zbyt późno – nasze dzieci, a w każdym razie wnuki będą żyć w czasach niespokojnych i podlegać ograniczeniom, przy których nasze segregowanie odpadów czy rezygnacja z torebek foliowych to dziecinna igraszka.
No to jak żyć? Jak żyć w okresie poprzedzającym wielki kryzys klimatyczny, który dotknie całą ludzkość i odmieni losy cywilizacji? Czy oddawać się straceńczym dionizjom, czy może ratować, co się da? Jeśli mamy coś zrobić dla potomnych (choć i tak nas pewnie przeklną), to raczej to drugie, choć nie mamy gwarancji, że miliony nie wybiorą jednak używania, niwecząc wszelkie nasze wysiłki.
Tak czy inaczej nasze osobiste przymioty przestają tu cokolwiek znaczyć. W czasach nadchodzącej katastrofy liczyć się będzie tylko to, na ile każdy z nas obciąża Ziemię i klimat, a kim jest poza tym – mędrcem czy głupcem, draniem czy świętym – to będzie miało znaczenie drugorzędne. Powoli każdy z nas staje się pasożytem, którego prawo do życia jest z zasady wątpliwe, a przedłużenie czasowego pozwolenia na pobyt na planecie Ziemia uwarunkowane jest wielkością śladu węglowego, który pozostawia. Czym mniej cię jest w bilansie energetycznym, tym lepiej, a im skromniejsza twoja egzystencja, tym bardziej jest usprawiedliwiona.
Egzystencja ludzka zostanie zdominowana przez – mówiąc językiem filozoficznym – negatywność. Będzie mierzona brakiem zamiast wkładem, „wartością dodaną”. Skoro trudno nam będzie przetrwać, to nie to, co uczynimy i po sobie pozostawimy będzie miało znaczenie, lecz przeciwnie – to, z czego zrezygnujemy, to, czego nie uczynimy. Chwałą będzie mieć mało dzieci i zużyć jak najmniej zasobów – przedmiotów, jedzenia, wody. No i, rzecz jasna, nie żyć zbyt długo.
Etyka osobistej doskonałości, która dominowała od starożytności, ustąpiła kiedyś etyce utylitarystycznej i hedonistycznej, zwieńczonej ideałem solidarności w pomnażaniu i konsumowaniu dóbr. Ta piękna liberalna idea była niczym kwiat wyrastający z ciężkiej gleby kapitalizmu. Równość i solidarność społeczna uzasadniały kapitalizm jako efektywny system produkcji dóbr, które potem można było sprawiedliwie dystrybuować.
Wkrótce jednak to nie sprawiedliwość będzie ideą przyświecającą dystrybucji, lecz to, by niezależnie od bogactwa każdy otrzymał jak najmniej. Będzie już wszystko jedno, kto jaki jest – nie będzie zasług i win, cnót i wad, a nawet biednych i bogatych. Będą tylko zużywający tyle, ile trzeba i zużywający ponad miarę – ci trzymający się warunków reglamentacji i „spekulanci”.
Nadchodzi „świat na kartki”, w którym wszystko będzie wyliczone, i to bardzo skromnie. I jeśli chcielibyśmy tego nie dożyć, to lepiej już teraz mieć jak najmniej rzeczy, zużywać jak najmniej prądu, paliw i wody, płodzić niewielu potomków i nie starać się żyć sto lat. Lepiej palić papierosy, niż w piecu. Lepiej nie lecieć samolotem, by „poznawać świat i inne kultury”, lecz pozostać w domu, choćby głupszym. Błogosławieni ubodzy duchem i ciałem! Czas cnót heroicznych, cnót arystokratycznych, cnót chrześcijańskich i cnót liberalnych kończy się na naszych oczach.
Radosna konsumpcja i wicie gniazdek na kredyt ustanie, gdy pierwsze miliony zdesperowanych ludzi ruszą na Północ w poszukiwaniu wody, a na trawnikach między blokami zamieszkają w namiotach uchodźcy klimatyczni. Odechce się nam mieszczańskiego ciepełka, a dyscyplina, porządek i bezpieczeństwo staną się naszymi najważniejszymi potrzebami społecznymi. Ani rynek, ani demokracja nie pomogą nam w ich zaspokojeniu. Żadna tam niewidzialna ręka rynku, żadne samoregulujące się systemy i społeczne sprawiedliwości.
Przetrwanie zapewnić może tylko radykalne zredukowanie aktywności życiowych i własności. Gospodarka wojenna i takiż system polityczny. Stan nadzwyczajny, który zapewne na długo stanie się zwyczajny.
Może i straszne te czasy, co nadchodzą. Ale czyż nie jest to tylko powrót starego? Przecież aż do niemalże ostatnich lat ludzkość w większości żyła sobie w biedzie, krótko i bez wolności. Liczyło się samo przetrwanie, a jego warunkiem było ograniczenie potrzeb do minimum. A kto czynił to świadomie i dobrowolnie, uchodził za cnotliwego i godnego czci.
W pewnym sensie więc nadchodząca katastrofa jest tylko obrotem koła historii. Śniliśmy piękny sen globalnego kapitalizmu, a teraz się budzimy na przeludnionej, gorącej planecie, wiedząc już, jak żyć. Bo największą nauczycielką życia jest konieczność.