Z notatnika prowokatora: Czas na reset systemu oświaty

Szkoła to instytucja. Jednak jeśli chcemy naprawdę ją zmienić, musimy przestać myśleć o niej w ten sposób. Bo szkoła to uczniowie, nauczyciele i dany im wspólny czas. Tego nie zmienimy – ale cała reszta jest do zakwestionowania. I warto to zrobić!

Szkoła to instytucja. Jednakże jeśli chcemy naprawdę ją zmienić, musimy przestać myśleć o niej w ten sposób, a za to przypomnieć sobie, co jest w szkole jej niezmiennym fundamentem, jej „czystą materią”. Tym fundamentem nie są lekcje, programy nauczania, oceny, klasyfikacje, kuratoria i ministerstwa, lecz „buda”, czyli budynek, a w budynku – uczniowie, nauczyciele i dany im wspólny czas, który powinni mądrze i z pożytkiem dla rozwoju młodzieży wypełnić. Tego nie zmienimy i nie musimy zmieniać – cała reszta jest do zakwestionowania. I warto to zrobić!

Narzekaniu na szkoły nie ma końca. I nie ma końca reformom. Z edukacją jest zupełnie tak jak z ochroną zdrowia – jesteśmy wciąż niezadowoleni i nieustannie musimy naprawiać „system”. Tylko że system ochrony zdrowia mimo naszej frustracji realizuje swoje cele coraz lepiej, podczas gdy wykształcenie absolwentów szkół bynajmniej się nie poprawia. Medycyna jest coraz skuteczniejsza i pomimo mankamentów organizacyjnych społeczeństwo otrzymuje coraz więcej coraz lepszych świadczeń, podczas gdy nowe metody edukacyjne i kolejne zmiany organizacyjne żadnych spektakularnych efektów nie przynoszą – przynajmniej w krajach Zachodu, gdzie z powodów ideowych raz na zawsze porzuciliśmy model szkoły opresyjnej, opartej na uniformizacji i przymusie.

Reset szkolnictwa to konieczność

Kto pracuje na uniwersytecie dostatecznie długo, aby mieć skalę porównawczą, ten wie, jak jest. Młodzież przychodzi z sieczką w głowach. Nie wie mnóstwa rzeczy dla każdego dorosłego wykształconego człowieka oczywistych, a w dodatku nie wie, że nie wie i – co gorsza – nie życzy sobie wiedzieć. Nie ma już „kanonów”, „klasyki” ani żadnych „oczywistości”. Nie ma już takiej rzeczy, której posiadacz matury „nie może nie wiedzieć”. Pewnym można być ledwie tego, że młody student umie czytać (niekoniecznie ze zrozumieniem), zapisywać słowa i wykonywać cztery działania. Reszta jest całkowicie nieprzewidywalna. Każdy kurs zaczyna się więc od zera – nie wolno zakładać żadnej wiedzy wyniesionej ze szkoły. Reset jest zupełny.

Jestem jak najdalszy od tezy, że dawniej szkoły były lepsze. Były ważniejsze i groźniejsze i dlatego miały posłuch. Gdy szkoła mogła karami (także fizycznymi!) wymuszać na uczniach nauczenie się na pamięć wielu rzeczy, to się uczyli. Ale czy efekt był wartościowy? Przecież cena za tę wymuszoną pamięciową wiedzę była gigantyczna – wpajanie społeczeństwu, że przemoc jest akceptowalna, posłuszeństwo jest jedną z najważniejszych kompetencji społecznych, a samodzielność i niezależność myślenia są niebezpieczne i źle widziane. Z pewnością nie chcemy, żeby nasze dzieci takie właśnie przekonania wynosiły ze szkoły.

Przewaga dawnej szkoły dyscyplinarnej nad współczesną szkołą wspólnotową i egalitarną jest iluzoryczna i wiąże się z kontekstem kulturowym i politycznym, którego w naszych czasach już nie akceptujemy. Niegdyś szkolnictwo powszechne służyło państwu – państwu narodowemu o niemałych zwykle, jeśli nie wręcz imperialnych ambicjach – do kształtowania oddanych władzy obywateli patriotów, żołnierzy, dobrych i subordynowanych urzędników oraz przydatnych dla gospodarki specjalistów zawodowców. Państwo płaciło i wymagało – szkoła służyć miała rządowi, a nie uczniowi.

Potrzeba szkoły demokratycznej

A jednak cele polityczno-propagandowe szkoły nie zostały unieważnione – po prostu są one inne niż dawniej. Choć i to nie zawsze i nie do końca. Nadal szkoły (nawet w krajach znacznie bardziej demokratycznych niż Polska) przedkładają wychowanie patriotyczne nad kształtowanie postaw krytycyzmu, bezstronności w ocenach, dociekliwości i szacunku dla odmiennych punktów widzenia.

Uczciwe, wolne od „polityki historycznej” szkolnictwo publiczne jest rarytasem nawet w północnej Europie. Szkoła była i jest propaństwowa, i nawet jeśli tym państwem jest współczesna liberalna demokracja, a nie autorytarne państwo armii i kapitału, to w końcu i ona ma pewną swoją ideologię czy aksjologię i nie zrezygnuje – w imię niezależności szkoły, pluralizmu i wolności słowa – z posługiwania się systemem publicznej edukacji do wpajania młodym obywatelom swoich ideałów, czyli ideałów wolności, równości, szacunku dla innych, niedyskryminowania i otwartości.

Do krzewienia tych szczytnych wartości też potrzebne są środki wychowawcze, a ci, którym się nie podoba, muszą i dziś liczyć się z pewnymi nieprzyjemnościami. Reżim retoryczny współczesnej demokratycznej szkoły jest mądrzejszy, bardziej ludzki i mniej dokuczliwy niż w czasach mundurków i portretów cesarzy (albo sekretarzy) wiszących na ścianach, niemniej wciąż istnieje i działa.

System przeżarty anachronizmem

Generalnie jednak szkoła już się nie sroży i z pewnością nie ma już monopolu na wiedzę oraz jej przekazywania (skąd od zarania czerpała swój władczy autorytet), lecz mimo wszystko nadal jest „systemem”. Systemem hierarchicznym, wyobcowanym, w znacznym stopniu wyizolowanym z przestrzeni życia społecznego, zbiurokratyzowanym i anachronicznym.

I tak jak dawniej największą nauką, jaką wynosimy ze szkoły, jest oportunizm, umiejętność przystosowania się do wymogów instytucji, które z zasady mają nad jednostką przewagę, oraz świadomość, że życie społeczne opiera się na pewnych rytuałach, nierzadko pełnych obłudy i zacofania. Dlatego ze szkół wychodzą ludzie zblazowani, „starzy maleńcy”, nierzadko wręcz cyniczni – i trzeba sporo wysiłku, by ich po szkolnych traumach na powrót „odmłodzić” i natchnąć entuzjazmem do życia. Zresztą, jak wiemy, nie zawsze się to udaje.

Bardzo trudno przyznać się do tego, że nauczyciel nie jest dziś i nie może być głównym źródłem wiedzy dla ucznia. Bardzo trudno przyznać się i do tego, że wiedza, którą uważano przez 100 lat za bardzo przydatną i moralnie budującą, stała się tak bardzo niepotrzebna i oderwana od głównego nurtu życia umysłowego, że nie da się już w żaden sposób zmodyfikować programów nauczania, aby to zapóźnienie i nieadekwatność zredukować.

Program nauczania w strzępach

Można było gonić tego króliczka jeszcze pół wieku temu. Dziś nie ma to już żadnego sensu. Upadła bowiem cała formacja kulturowa, na której przed 100 laty pozytywiści patrioci oparli nauczanie szkolne. Formacją tą był pozytywizm, sprzężony z prawicowym humanizmem, który znów miał dwa główne składniki: wykształcenie klasyczne oraz narodowe. Pozytywizm oznaczał przekonanie, że wszystkie zagadnienia poznawcze należą do nauk ścisłych, wobec czego szkoła powinna skupiać się na kształceniu matematyczno-fizycznym.

Klasycyzm polegał na przeświadczeniu, że człowiek kulturalny opiera swe życie duchowe na wartościach ugruntowanych w wielkiej epoce grecko-rzymskiej (oraz, ewentualnie, na dziedzictwie religii chrześcijańskiej), wobec czego należy uczyć się łaciny i greki. Natomiast patriotyzm i wychowanie obywatelskie nakazywały zapoznawać się z literaturą narodową (najlepiej o treściach martyrologicznych) oraz wątkami heroicznymi w historii narodu i państwa.

W założeniu publiczna edukacja miała funkcjonować pośród mieszczańskiej klasy średniej, wobec czego przyjmowano optymistycznie, że wszyscy chłopcy (bo chodziło raczej o chłopców, i to z „dobrych domów”) jakoś nauczą się tej całej matematyki, dzięki czemu zrozumieją też, jak fizyka wyjaśnia świat. Gdy jednak szkoła stała się naprawdę powszechna, a nauka bardzo, ale to bardzo oddaliła się od tego, co jeszcze kiedyś dało się wykładać w szkole w sposób w miarę zbliżony do ówczesnej wiedzy akademickiej, z całej tej dawnej edukacji pozostały strzępy.

Nikt już nie pamięta, po co uczy się ogromną większość społeczeństwa trygonometrii, jakkolwiek wszyscy wiedzą doskonale, że prawie nikt się jej naprawdę nie uczy, a zresztą nigdy nie będzie miał potrzeby jej znać i zastosować. Podobnie z zamiłowaniem do antyku – i ten klasowy narów nie ma już żadnego zastosowania i kulturowego sensu. Nie inaczej z XIX-wieczną mitografią historyczną – nikt nawet nie udaje, że szkolne lektury obowiązkowe mogłyby zostać przez uczniów wybrane dobrowolnie, a po dzieła poznanych w szkole wieszczów wiecznie żywych, zachęceni przez szkołę absolwenci będą z radością sięgać przez całe życie. I co z tego wszystkiego zostaje? Ogólne wrażenie, że szkoła jest bez sensu, jest anachroniczna, zakłamana. A książki są nudne…

Zmiana listy lektur to za mało

Naiwne jest myślenie, że wystarczy zmienić listę lektur, tematy zadań matematycznych i zagadnienia poruszane na lekcjach historii. Że jak przestaniemy nasze dzieci dręczyć Słowackim i Żeromskim, pantofelkiem i dwumianem Newtona, a w to miejsce pojawi się coś bardziej pożytecznego, to szkoła nabierze wreszcie sensu.

Owszem, lepiej, żeby uczniowie czytali mądre współczesne książki dla młodzieży, niż rzeczy nie dla siebie przeznaczone, żeby dowiadywali się, jak działa społeczeństwo i jego instytucje, żeby uczyli się, jak żyć zdrowo i jak pomagać sobie wzajemnie w kłopotach, jak dbać o przyrodę i co ma w środku komputer. Są setki rzeczy, których szkoła nie uczy, bo marnuje czas na sprawy absurdalnie wprost nieważne dla młodego człowieka. Trzeba to zmienić. Jednak nie to jest przecież najważniejsze, skoro i tak wszelka wiedza jest na wyciągnięcie ręki.

W epoce internetu problemem nie jest dostęp do wiedzy ani nawet jej selekcja i wiarygodność, lecz utrzymanie w młodych ludziach ciekawości poznawczej, dociekliwości i chęci wspólnego poznawania świata. Zasób szkoły to nie zasób wiedzy. Tym, co szkoła powinna oferować dzieciom i młodzieży, jest uwaga i czas poświęcany jej przez mądrych, wykształconych i kulturalnych ludzi, którymi są (powinni być!) nauczyciele. Jeśli szkoła ma dobrą kadrę, to przecież można jej zaufać, zamiast dręczyć ją programami, nadzorem i sprawozdawczością.

Wspólna podróż przez morze wiedzy

Dobry nauczyciel sam sobie poradzi i sam zdobędzie autorytet u swych uczniów. Jego rola w dzisiejszym świecie to wspólna podróż z uczniami przez morze wiedzy, które każdy ma za szybką swojego ekranu. Każdy z nas ma w głowie tysiące „toposów wiedzy”, czyli wyobrażeń, idei, informacji, obrazów, pojęć, skojarzeń. Wygląda to jak wielka pstrokata plansza i w niczym nie przypomina uporządkowanego systemu.

Dlatego edukacja jest jak malowanie – wypełnianie umysłów kolorowymi plamkami rozmaitego rodzaju wiedzy, doświadczeń, przeżyć, umiejętności, skojarzeń, symboli. Nie ma tak błahego tematu, którego nie można rozwijać dowolnie – zataczając coraz szersze kręgi w przestrzeni natury i kultury. Dlatego można pozwolić uczniom pytać o wszystko i razem z nimi wszystko ustalać i sprawdzać. Nie przejmując się granicami pomiędzy dyscyplinami wiedzy ani ograniczonymi kompetencjami nauczyciela.

Jestem przekonany, że gdy już w końcu porzucimy pozytywistyczno-patriotyczną szkołę dyscyplinarną, z jej sztucznymi podziałami i anachronicznymi wymogami, stanie się dla nas całkiem naturalne, że szkoła to po prostu „buda” – takie miejsce, gdzie młodzież w towarzystwie mądrych, godnych zaufania dorosłych robi ciekawe, rozwijające rzeczy. Czyta, słucha, ogląda, rozmawia, przygotowuje prezentacje, działa społecznie… Słowem, uczy się życia i myślenia.

I spokojna głowa – czytać, pisać i mnożyć jednocyfrowe liczby w pamięci przy okazji też się nauczy. A cała reszta to już będzie czysty zysk!

Opublikowano przez

Jan Hartman


Filozof i bioetyk, profesor nauk humanistycznych, wydawca i publicysta, nauczyciel akademicki, polityk.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.