Prawda i Dobro
Toksyczna przyjemność. Uzależniające substancje zagrażają młodym
11 października 2024
Kościół zawsze uznawał świeckość władzy politycznej i odżegnywał się od teokracji. To nie tak, że Kościół nie chce świeckiego państwa i trzeba z nim o tę świeckość walczyć. Rzecz w tym, że świeckość pojmuje zupełnie inaczej, niż przyjęło się rozumieć ją w ustroju liberalno-demokratycznym
Nasze rodzime życie polityczne odznacza się dziwnym upośledzeniem w stosunku do krajów Zachodu. Pisał o tym w swojej książce Prześniona rewolucja Andrzej Leder. Właśnie – prześniona. Zachód przeżywał niezwykły, wzniosły, acz krwawy proces zwany przez marksistów rewolucją burżuazyjną, podczas gdy Polska, wówczas pod zaborami, spała snem głębokiej, feudalnej prowincji. I poniekąd śpi do dzisiaj, bo gdy chodzi o stosunki religijne oraz relacje między władzą świecką i kościelną, wszystko zostało po staremu. No, może niedokładnie i nie w znaczeniu ściśle prawnym, lecz w ludzkich głowach i w realiach życia społecznego jednak najczęściej tak.
Oficjalnie Kościół katolicki bardzo popiera rozdział Kościoła od państwa (jakoś zawsze pisanego małą literą), dodając, iż powinien on być przyjazny. W konkordacie zapisano, że każda ze stron, czyli dwa układające się ze sobą państwa – Stolica Apostolska i Rzeczpospolita Polska – zachowuje autonomię i niezależność „we właściwych im sferach działania”. I jak sądzę, jest to szczere. Mariaż tronu i ołtarza nigdy nie wychodził Kościołowi na dobre, a jego doktryna polityczna, określona w kanonicznym dla katolicyzmu dziele św. Augustyna O państwie Bożym, zakłada dualizm władzy świeckiej i duchownej.
Kościół zawsze uznawał świeckość władzy politycznej i odżegnywał się od teokracji, polegającej na bezpośrednim sprawowaniu rządów przez biskupów. W większości krajów, gdzie dominuje wyznanie katolickie (nie wszędzie), duchowieństwo nie uczestniczy wprost w życiu politycznym, a księży nie spotyka się wśród posłów. To nie tak, że Kościół nie chce świeckiego państwa i trzeba z nim o tę świeckość walczyć. Rzecz w tym, iż świeckość pojmuje zupełnie inaczej, niż przyjęło się rozumieć ją w ustroju liberalno-demokratycznym, będącym daleką pochodną rewolucji francuskiej, otwarcie wszak antykatolickiej.
Owszem, takiej świeckości, o którą chodziło jakobinom, z pewnością Kościół sobie nie życzy. Życzy sobie wyłącznie takiej, w której jego pozycja polityczna jest bardzo silna, a wpływ na życie społeczne, łącznie ze stanowionym przez świeckie państwo prawem, jest trwały i niczym niezagrożony. O co w tym wszystkim chodzi?
Najpierw warto przypomnieć, na czym polega świeckość w rozumieniu demokratycznego państwa prawa, takiego jak państwa członkowskie Unii Europejskiej, USA, Kanada czy Australia. Generalnie chodzi o to, by wszystkie wyznania i grupy wyznaniowe miały równe prawa. Żadne z wyznań nie może być uprzywilejowane (np. z racji tego, że jest w danym kraju większościowe) ani też żadne nie może być dyskryminowane. Gdyby wyznawcy danej religii mogli cieszyć się uprzywilejowaniem polegającym np. na spójności doktryny państwowej i prawa z systemem przekonań moralnych ich konfesji lub tylko mieli poczucie, że są w tym państwie bardziej u siebie niż inni, nie byłoby już równości.
Podobnie też, gdyby któraś z grup wyznaniowych czuła się obca, nieakceptowana bądź ledwie „tolerowana” przez władze publiczne – wtedy nie byłby to już kraj ludzi wolnych i równych. Aby zapewnić równe traktowanie wszystkim wyznaniom i wyznawcom, państwa demokratyczne deklarują w swoich konstytucjach nie tylko wolność religijną, lecz również neutralność religijną. Oznacza to, że nie kierują się przekonaniem o istnieniu (bądź nieistnieniu) Boga (jakkolwiek pojmowanego) i odżegnują się od przenoszenia prawa wyznaniowego którejkolwiek religii na grunt prawa stanowionego.
Wszystko to w imię równości i respektu dla wolności religijnej oraz wolności sumień obywateli. Ta idea ustrojowa nie może się podobać żadnemu z wyznań, które uważa swoje przekonania religijne i etyczne oraz prawa zawarte w swych kodeksach za dane przez Boga i wirtualnie obowiązujące wszystkich ludzi. Jednakże takie uniwersalistyczne roszczenia instytucji religijnych, na cele z Kościołem rzymskokatolickim, nie mogą być w warunkach panującego ustroju konstytucyjnej demokracji wyrażane wprost.
Biskupi nie mówią: „Działamy w imieniu Boga i musicie się nam podporządkować, bo inaczej czeka was piekło”. Tak mówili do XIX w. – jednakże w epoce liberalnej brzmiałoby to jak szalona teokratyczna uzurpacja. Nie mówią, lecz przecież muszą tak myśleć. Bo czy można być biskupem katolickim i godzić się na to, że państwo nie będzie się kierować wiarą w Boga i zacznie traktować katolicyzm jako jeden z wielu poglądów na świat, równoprawny z ateizmem albo New Age?
Nie można – biskup musi wierzyć, że wszyscy kiedyś nawrócą się na jedyną prawdziwą wiarę i wszędzie w świecie zapanuje prawo oparte na Słowie Bożym. Nie mogąc mówić o tym wprost, biskupi uciekają się do forteli. Jednym z nich jest przedstawianie prawa wyznaniowego jako „naturalnego”, czyli niezwiązanego z religią i dlatego obowiązującego wszystkich, także niewierzących. Drugim – otwarte afirmowanie świeckości państwa i rozdziału Kościoła od państwa, co może sugerować osobom niedostatecznie zorientowanym w arkanach ideologii politycznych, że Kościół jakoś mieści się w aksjologii liberalno-demokratycznej. Wrażenie to potęguje powoływanie się przez biskupów na konstytucyjną zasadę wolności religijnej tam, gdzie uważają, iż jest za mało możliwości działania.
Tak się przedstawia świeckość w rozumieniu współczesnym. Można by powiedzieć – w rozumieniu ideologii liberalnej, lecz słowo „ideologia” jest już tak zniesławione i obciążone semantycznie przez sposób, w jaki posługuje się nim prawica, że strach go w ogóle używać. Jak rozumie ją Kościół i skąd to rozumienie się wzięło? Sprawa jest aryciekawa. Nie jest bowiem prawdą, że Kościół chciałby mieć jak najwięcej władzy i najchętniej zniósłby państwa, zastępując je. Bynajmniej. Państwa zniesie dopiero Jezus, gdy powtórnie zstąpi na ziemię, by sądzić żywych i umarłych oraz zaprowadzić Królestwo Boże.
Na razie państwa są konieczne. Tak samo, jak konieczne były w czasach pierwszych chrześcijan. Bóg zamyślił stworzyć pogańskie cesarstwo rzymskie, aby na jego miejsce mogło powstać potężne cesarstwo chrześcijańskie. Nadal jest to jednak cesarstwo – sprawy wojny i pokoju, sprawy chleba i bezpieczeństwa, nie mówiąc już o budowaniu fortów i dróg, są zbyt odległe od świętości, by mógł się nimi zajmować Kościół święty.
Świeckość jest niezbędna, aby świętość spraw świętych i chwała Kościoła mogły mieć stosowną oprawę i wzniosłą odrębność. Oczywiście pod warunkiem, że władza świecka uznaje zwierzchność biskupów w sprawach duchowych i moralnych oraz okazuje im cześć i posłuszeństwo. Koncepcja relacji między Kościołem i władzą świecką przypomina stosunki, jakie panują dziś w Iranie. Islam bowiem przejął z katolicyzmu augustiańską ideę relacji państwo – Kościół i z powodzeniem wciela ją w życie.
W gruncie rzeczy katolicka świeckość jest przetworzeniem świeckości, jaka panowała w imperium rzymskim. Cesarze rzymscy byli władcami świeckimi, choć przysługiwał im tytuł pontifex maximus, czyli najwyższego kapłana. Religia znajdowała się pod kontrolą państwa, lecz była sferą względnie autonomiczną, podobnie jak autonomiczne było życie wolnych obywateli jako korzystających ze swej własności panów domostw i niewolników.
Chrześcijański cesarz Gracjan w 375 r. zrzekł się tytułu kapłańskiego i od tego czasu można mówić o ustroju dwuwładzy kościelno-państwowej, który przetrwał tzw. upadek Rzymu i utrwalił się w średniowieczu w postaci mniej czy bardziej pokojowej „kohabitacji” papiestwa i cesarstwa. Nadrzędną strukturą ustrojową, spinającą oba filary władzy, był system feudalny (senioralny), dzięki któremu świecka arystokracja i kasta kapłańska mogły zażywać swoich przywilejów i korzystać z pracy niewolniczej bez wchodzenia sobie zbytnio w drogę.
Średniowiecze znało więc świeckość, tyle że pod postacią prerogatywy władzy cesarskiej (a w następstwie tego – władzy królewskiej i książęcej). Jednakże prerogatywa cesarska zakładała, iż władcy będą władcami chrześcijańskimi, koronowanymi przez Kościół. Z drugiej strony cesarze i królowie bardzo chętnie wtrącali się do spraw (także personalnych) Kościoła, przez co średniowieczna dwuwładza bardziej przypominała niekończącą się rywalizację niż współpracę w ramach uzgodnionego podziału zadań. W dziwny sposób przypomina to dynamiczne i niespokojne życie polityczne w krajach demokratycznych, gdzie wciąż ścierają się ze sobą siły. Ale to już inna historia.
Potem przyszły nowe czasy. Wiele wspólnot znarowiło się i wypowiedziało posłuszeństwo papieżom, jednocześnie koncentrując się wokół świeckich władców. Rozpętało się religijne piekło, znane pod nazwą reformacji i kontrreformacji. W krajach protestanckich przywódcy religijni pomogli wyemancypować się królom i utworzyć pierwociny niepodległych państw narodowych. Z uwagi na ten wkład w suwerenność narodową nowe narody protestanckie uznały w swych królach jednocześnie zwierzchników swych nowych Kościołów.
Świeckość musiała tam (np. w Anglii i Skandynawii) być budowana na innym fundamencie, niż chciałby tego Augustyn. Stała się pochodną parlamentaryzmu i ograniczenia władzy królewskiej przez władzę ustawodawczą i konstytucję. W świecie katolickim tak się nie dało. Królowie aspirujący, tak jak we Francji, do władzy absolutnej, chcieli sobie Kościół podporządkować. Świeckość państwa nabrała tam wymiarów antyklerykalnych. Aż doszło do katastrofy, jaką była – w percepcji Kościoła – rewolucja francuska.
Odpowiedzią Kościoła na reformację i powstanie protestanckich państw narodowych oraz dziwnie zeświecczonych monarchii absolutnych był wynalazek narodu katolickiego. Budowa świadomości narodowej i odrębności (suwerenności) państwowej na bazie religii miała zapewnić Kościołowi trwałe uprzywilejowanie w życiu publicznym. No bo skoro naród jest z krwi i kości katolicki, to musi uznawać Kościół za swego zwierzchnika i najwyższy autorytet. Projekt ten udał się znakomicie, czego skutki widzimy do dziś w Polsce. Udał się zaś zwłaszcza tam, gdzie reformacja była słaba i przegrana, a rewolucji mieszczańskiej, z jej demokratycznymi i laickimi aspiracjami oraz oświeceniowymi ideałami, nie było wcale.
Naród katolicki jest niby to suwerenny, lecz jednocześnie stanowi fragment chrześcijańskiej wspólnoty narodów, zjednoczonej przez Kościół święty. W takich warunkach można śmiało powrócić do średniowiecznej koncepcji relacji państwo – Kościół, rzecz jasna w postaci zmodyfikowanej. W takim ustroju władza, owszem, jest podzielona na świecką i duchowną, lecz ich stosunki nie polegają na izolacji, ale na duchowej kurateli Kościoła nad władzą świecką i życiem społecznym w ogólności, połączonej z respektem dla kompetencji rządu w sprawach porządkowych oraz uznaniem majestatu władzy państwowej – o tyle, o ile majestat ten jest w pewnym przynajmniej stopniu emanacją majestatu Kościoła i zakorzeniony jest w symbolice chrześcijańskiej.
I tak oto dochodzimy do współczesnej kościelnej afirmacji świeckiego państwa. W rozumieniu biskupów Polska ma być świecka, a jednocześnie respektować prawa ludzi religijnych wynikające z konstytucji. Ba, powinna, zgodnie z konstytucją, być neutralna światopoglądowo. Oznacza to, że w ramach swej wolności religijnej wspólnota kościelna (niemalże równoznaczna z narodem), reprezentowana przez Kościół instytucjonalny, będzie całkowicie swobodnie manifestować swoją wiarę w przestrzeni społecznej i państwowej. Z kolei państwo, z respektem i uszanowaniem, będzie usuwać się w cień, czyniąc miejsce Kościołowi w zakresie, w którym to Kościół, a nie państwo, jest kompetentny. A zakres ten to życie duchowe i moralność publiczna. Przy tym ta ostatnia rozumiana jest nie przez pryzmat aksjologii konstytucyjnej, lecz przez pryzmat etyki wyznaniowej, podawanej za uniwersalną i oczywistą samą przez się („naturalną”).
Manipulacja polega tu nie tylko na tym, że świeckość państwa w rozumieniu nowoczesnym oznacza brak uprzywilejowanej pozycji dla Kościoła i brak elementów religijnych w działalności władzy publicznej oraz w dyskursie, jakim państwo komunikuje się z obywatelami, a biskupi zachowują się tak, jak gdyby o tym nie wiedzieli. Wiedzą, jakkolwiek słusznie mogą liczyć na to, że większość obywateli nie bardzo to rozumie. W końcu Polacy prawie nie mają okazji dowiadywać się o pryncypiach ustrojowych i aksjologicznych demokratycznego państwa prawa.
Jednakże manipulacja idzie znaczenie dalej. Wyobrażenie, że świeckość będzie – jak w średniowieczu – pełnym szacunku wycofywaniem się państwa ze sfery, w której Kościół ma rzekomo wyłączne kompetencje, urąga najważniejszej zasadzie świeckiego państwa, zapisanej również w polskiej konstytucji, a mówiącej o neutralności religijnej państwa. Państwu nic nie wiadomo o tym, aby istniał Bóg i Jego objawienie, a Kościół miał uprzywilejowany dostęp do wiedzy o dobru i złu.
Państwo w tej materii się nie wypowiada i dlatego nie może uważać ani teologicznych, ani moralnych nauk Kościoła za bardziej godne uznania i szacunku niż czyjekolwiek inne. Państwo świeckie ma własną aksjologię, mianowicie tę konstytucyjną – opartą na wartościach takich jak wolność, równość, niedyskryminowanie i solidarność społeczna – a inne aksjologie traktuje neutralnie i ich nie wspiera. W tym przypadku mam wątpliwości czy wielu biskupów to rozumie, bo sprawa jest nieco bardziej abstrakcyjna niż wcześniej wspomniany składnik świeckości, czyli nieobecność religii w przestrzeni państwowej. Być może większość księży faktycznie tego nie pojmuje – wszak i oni nie odebrali wychowania obywatelskiego.
Przewrotne rozumienie świeckości jako niekompetencji państwa w wyższych sprawach duchowych, w związku z czym z wdzięcznością i czcią winno się ono usuwać na rzecz Kościoła, krzewione jest całkiem na poważnie przez hierarchów kościelnych, znajdujących podatny na to grunt w łatwowierności społeczeństwa, które bierze to za dobrą monetę, nie znając ideałów liberalnej demokracji. Ideały te nigdy przecież nie zagnieździły się w sercach Polaków, którzy czasy burżuazyjnych rewolucji „przespali” pod czujnym okiem zaborców, a wolność pojmują głównie jako brak obcego panowania, nie zaś jako ustrój wolności.