Humanizm
Z jednostki GROM do cywila. Życie wojskowych po zakończeniu służby
26 grudnia 2024
W naszym kraju więcej jest takich, którzy mienią się konserwatystami niż ludźmi postępu. A tak naprawdę to o postępie prawie nikt już nie mówi. Samo słowo „postęp” stało się niemalże obelgą. Słowo, bo nie sama rzecz
Wszyscy, nawet najbardziej radykalni konserwatyści, pochwalają „rozwój”, choć słowo to znaczy dokładnie to samo co „postęp”. Różnica polega na tym, że o postępie mówili znienawidzeni przez konserwatystów świeccy liberałowie i lewica, a słowo „rozwój” nie ma takich obciążeń. Żeby nie drażnić katolików i nie wyjść na jakiegoś komunistę, Polak mówi o rozwoju, a nie o postępie.
Konserwatyści kochają rozwój i nie mają nic przeciwko temu wszystkiemu, co do niedawna powszechnie nazywane było postępem i uważane za zdobycz cywilizacyjną oraz polityczną. Nikt spośród naszych konserwatystów nie chce konserwować czasów i stosunków, które nie obejmowały takich drobiazgów jak ośmiogodzinny dzień pracy albo emerytury. Jakoś chętnie zaakceptowali te i inne „zdobycze socjalizmu”. Prawie wszyscy zaakceptowali też demokrację oraz prawa wyborcze dla kobiet.
I pewnie zaakceptują wszystko inne, tylko że z opóźnieniem. Bo konserwatysta najczęściej chce, żeby wszystko było tak jak wcześniej, to znaczy kilka dekad temu, a więc w czasach całkiem już postępowych, przez konserwatystów ówczesnych uważanych za czasy apokaliptycznego zepsucia.
Konserwatysta jest podobny do wierzącego. Wierzący jest ateistą w stosunku do Zeusa i Ahura Mazdy i podobnie jak ateista nawet nie myśli rozważać, czy ci „Bogowie jedyni” istnieją. Robi tylko wyjątek dla swojego Boga. A konserwatysta? Ani myśli odwracać się do postępu plecami, tylko że ociąga się z akceptacją najnowszych zdobyczy. W swojej postępowości czyni wyjątek wyłącznie dla propozycji najnowszych.
Kiedyś nie podobały mu się transplantacje – dziś je akceptuje, lecz boi się in vitro. Kiedyś nie chciał słyszeć o równouprawnieniu wyznań – dziś jest to dla niego czymś oczywistym, niemniej wolałby, aby „wartości chrześcijańskie” nadal zapisane były w ustawach.
Warto o tym pamiętać, bo czasami ulegamy złudzeniu, że konserwatysta to ktoś z innej planety. Nic bardziej mylnego. Ani z innej planety, ani z innej epoki – to po prostu ktoś bardzo ostrożny i z jakichś powodów bojący się szybkich zmian. W każdym razie tak się sprawy mają w najkorzystniejszym przypadku. Zdarza się jednak, i to nierzadko, że trochę się komplikują. Często nie z powodu jakiegoś zacofania, tchórzliwości i malkontenctwa konserwatystów, lecz z powodu czegoś znacznie groźniejszego, a mianowicie kompleksów, pychy i poczucia wyższości.
Konserwatystom wydaje się, że dawne hierarchiczne społeczeństwo z jego świątobliwymi i majestatycznymi instytucjami władzy stało moralnie wyżej od naszego. Pociąga ich jakiś magiczny urok hierarchii, posłuszeństwa, karności, a także majestat królewskiego i kościelnego panowania. Tak jakby roili sobie, że w tych „dawnych dobrych czasach” byliby tymi, którzy przyjmują hołdy, nie zaś chłopami ściskającymi czapki i gnącymi się w pół na widok księcia lub księdza.
Dziwnym trafem nasi konserwatyści, choćby nie wiem, jak bardzo ich nazwiska zdradzały niearystokratyczne pochodzenie, noszą się z pańska i zgrywają hrabiów, a przynajmniej hrabiów ducha. Nic bardziej żałosnego, lecz niemała z tego płynie nauka odnośnie do prawdziwego moralnego i emocjonalnego podłoża konserwatyzmu. A są nim ambicja, poczucie wyższości i frustracja. Jakże łatwo i przyjemne być po stronie możnych! Zwłaszcza gdy można sobie w dodatku roić, że skoro są wśród nich biskupi, to trzymając z ancien régime, ma się samego Boga za przyjaciela.
Łatwa i przyjemna jest wzgarda dla oświecenia i pozytywizmu z całą ich rzekomą pychą i płycizną. W porównaniu z nią romantyczna reakcja wydaje się prawdziwym wzlotem ducha, nowym renesansem, który ponad płycizną i blichtrem salonów oraz głupim prometeizmem bezbożnych maniaków nauki łączy się z monumentalną potęgą gotyku. Ileż wzniosłości w historiozoficznej wizji Narodu i jego chwalebnych dziejów pod surowym okiem Opatrzności! Konserwatysta jest człowiekiem wtajemniczonym – w ducha dziejów i boży plan zbawienia. A nade wszystko wie i rozumie, że gdzie drwa rąbią, tam i wióry lecą. Nietrudno mu pogodzić się z małymi i większymi świństwami w imię wyższych celów i wartości. Bo w głębi duszy bardzo często jest radykałem, czyli wojującym „tradycjonalistą” – wierzy w konserwatywną rewolucję, która odwróci liberalny porządek rzeczy i przywróci właściwą hierarchię.
Rzecz jasna, w tym nowym rozdaniu, rolę dawno już wymarłej arystokracji przejmą z wdziękiem i wdzięcznością przywódcy rewolucji, czyli… konserwatyści. A jeśli już nie ma szans na powrót do teokracji, poddaństwa kobiet i innych przyjemności „tradycji”, to współczesny kandydat na arystokratę może na pocieszenie uzyskać status elity intelektualnej i kulturalnej, domagając się dobrze płatnych stanowisk i objawów szacunku z powodu czytania książek. Książek konserwatywnych, rzecz jasna.
Pycha widoczna jest w wypowiedziach konserwatywnych polityków na każdym kroku. Podobnie jak serwilizm i uniżoność wobec instancji i instytucji religijnych. Owszem, konserwatyzm niejedno ma imię, bo różne rzeczy chce się ludziom konserwować – zawsze jednak zachowawczość powiązana jest wizją takiej zmiany społecznej, która konserwatystę postawi w lepszej sytuacji niż obecnie. Konserwatywny biznesmen chciałby powrotu do XIX-wiecznej wolności gospodarczej, konserwatywny duchowny chciałby państwa wyznaniowego, a konserwatywny profesor oczami wyobraźni widzi się w towarzystwie „wielkiego państwa” na rautach i koncertach.
A jeśli wszystkim im przeszkadzają „pajace w różowych lateksach”, to nie z powodu obrazy boskiej, lecz dlatego że tacy osobnicy z pewnością nie będą płaszczyć się przed panem prezesem, panem profesorem ani prałatem. I tu ich boli, a nie jakieś tam różowe wdzianko.
Oczywiście istnieje coś takiego jak wysoka kultura, piękne maniery, klasa i elegancja. Istnieją też grubiaństwo, chamstwo i prostactwo. Nie na tym polega egalitaryzm, aby negować istnienie takich różnic między ludźmi. Egalitaryzm polega na tym, żeby wszyscy mieli nieustającą szansę, aby się rozwijać i żyć szczęśliwiej. Wzniosły izolacjonizm elit nie sprzyja temu celowi – sprawia, że zwykli ludzie nie rozumieją i nie chcą rozumieć wielkiej kultury, a przez to nie mogą korzystać z jej dobrodziejstw. A i same elity w swej izolacji ulegają wyobcowaniu. Ciesząc się oddzieleniem od „chamstwa” i „komercji”, z czasem kostnieją i tracą kontakt z rzeczywistością. Ruch, komunikacja społeczna, różnorodność i wzajemne wpływy służą wszystkim – konserwatyzm jest lękową, antydemokratyczną z ducha reakcją na tę trudną prawdę.
Dlaczego trudną? Ano dlatego, że dopuszczanie innych do tego, co najlepsze, oznacza dzielenie się. A konserwatyści nie chcą się dzielić. Chcą kontrolować zasoby i łaskawie z nich „udzielać”, czyli rozdawać dary, odbierając w zamian wyrazy czci i wdzięczności. Zaiste, piękne to były czasy, gdy szlachta i kler mogły cieszyć się tak dobrym samopoczuciem i takim szacunkiem. Niestety i na szczęście skończyły się i nie powrócą. Dziś na szacunek innych trzeba sobie zasłużyć własnymi pracą i dokonaniami. Zła to wiadomość dla leniwych i niezdolnych.
Konserwatysta może wszelako mówić wiele mądrych i roztropnych rzeczy. Zwłaszcza w obliczu zagrożenia, które zawsze stanowią bezmyślni i zadufani w sobie wywrotowcy. Tyle że roztropność nie jest żadnym przywilejem konserwatyzmu. Ktoś powściągliwy i roztropny może być również osobą postępową i myślącą demokratycznie. To kwestie charakteru i dojrzałości. Utarło się jednak, że umiarkowanie i ostrożność to niemalże specjalność konserwatywnej centroprawicy. Pewnie dlatego, że te cechy świetnie maskują konformizm i oportunizm.
Konserwatyzm opiera się na zasadzie resentymentu, czyli zawiści i niechęci do wszystkiego, co dla nas nieosiągalne. Radość życia, swoboda obyczajowa, korzystanie przez masy z udogodnień cywilizacyjnych wcześniej dostępnym wyłącznie dla elit – wszystko to budzi złość i zazdrość u ludzi zbyt lękliwych bądź sfrustrowanych, by cieszyć się życiem i pozwolić, by inni też się nim cieszyli. Ta brzydka przypadłość, jaką jest resentyment, bywa udziałem młodych – infantylnych i zakompleksionych – jak też starszych – zmęczonych życiem i rozczarowanych.
Konserwatyści stroją się też w piórka strażników rozwagi i odpowiedzialności w życiu publicznym. Lecz czy to jest odpowiedzialne, aby w imię powagi i ciągłości tradycji odmawiać ludziom ich słusznych praw? Czy mielibyśmy bronić tradycji niewolnictwa albo 14-godzinnego dnia pracy, gdyż są „tradycją”? Albo odmawiać gejom prawa do zawierania legalizowanych i uznawanych przez prawo związków, bo „nie ma takiej tradycji”? Czyżby ciągłość miała być wartością wyższą niż prawa człowieka albo sprawiedliwe traktowanie?
Nie wolno nikomu odmawiać słusznych praw tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie były one respektowane! A że stare instytucje czasami całkiem dobrze działają? To jeszcze nie znaczy, że nie można ich doskonalić. Wszak lepsze jest wrogiem dobrego, czyż nie? Swoją drogą, wszystkie, ale to wszystkie urządzenia, które ceni sobie konserwatysta, kiedyś były nowościami zastępującymi inne, dawniejsze instytucje, prawa i formy ustrojowe. I one były bronione przez ówczesnych „konserwatystów”…
Konserwatyści nie są bynajmniej ludźmi „dawnych czasów”. Są całkiem świadomymi uczestnikami naszej nowoczesnej współczesności, a konserwatyzm jako idea jest stanowiskiem refleksyjnym, które co najwyżej afirmuje dawne formy życia. Ludzie, którzy byli w nie kiedyś spontanicznie zaangażowani, nie uważali się za żadnych konserwatystów ani nie przychodziło im do głowy, że „kultywują tradycję”. Otóż tu właśnie jest pies pogrzebny.
Nie można wracać do czegoś, co było, identyfikując owe przebrzmiałe formy jako „tradycje”. Nic nie będzie już tak jak dawniej, bo świadome przyjmowanie dawnych zwyczajów, czyli powracanie do nich, zawsze jest następstwem świadomej i motywowanej jakąś ideologią i sentymentem decyzji. Nie da się zadekretować żadnej „naturalności”. Dlatego konserwatysta nigdy nie zobaczy świata takiego, jakim był niegdyś. Musi wiecznie go przypominać i „kultywować”, zapewniając sobie wieczyście bardzo wygodną pozycję „kapłana tradycji”. Góral założy portki, ale nie tak jak dawniej, lecz z jasną świadomością, że wykonuje właśnie „gest konserwatywny”. Jest to sytuacja na wskroś nowoczesna i konserwatysta w roli mentora jest tu nie mniej człowiekiem naszych czasów niż liberał.
Podobny trik wykonuje konserwatyzm w odniesieniu do wspólnotowości. Konserwatyści mienią się jej obrońcami i strażnikami, dowodząc, że kulturowa rozmaitość i kosmopolityzm ją niszczą. Do jakiegoś stopnia jest to prawdą. Jednakże prawdą jest również i to, że izolowanie się od świata i petryfikowanie starych stosunków dają jedynie pozór wspólnotowej więzi. Niesprawiedliwości i nierówności być może mniej dochodzą w takim społeczeństwie do głosu, lecz przecież istnieją i prędzej czy później się ujawnią w postaci społecznego konfliktu. Izolacja zaś oznacza odcięcie od świata, zacofanie, a przede wszystkim żałosną, prowincjonalną iluzję jakiejś moralnej przewagi nad resztą świata.
Dobra wspólnota nie jest wspólnotą stagnacji i utrwalonych hierarchii bądź nienaruszalnych autorytetów. Dobra wspólnota powstaje wtedy, gdy reguły życia społecznego są jasne i uczciwe, a godność i równe prawa każdego człowieka są szanowane. Jeśli konserwatysta chciałby bronić takiej właśnie wspólnoty, to proszę bardzo – sam chętnie się zapiszę do konserwatywnej partii. Ale dlaczego jakoś konserwatyści nie palą się do obrony wspólnoty wolności i równości? Odpowiedź znajdziecie na początku tego artykułu. Bo kółko się tu zamyka.