Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
#Polska2029: Liczba mieszkańców Polski w ciągu 30 lat spadnie o kilkanaście procent, ale wyludnianie średnich miast może przybrać katastrofalne rozmiary. Zostało niewiele czasu na opracowanie planu ratunkowego
Niedawno Jarosław Kaczyński wywołał burzę, gdy oznajmił, że PiS planuje wydzielenie z Mazowsza nowego województwa obejmującego tylko Warszawę i najbliższą okolicę. Stolica mocno zawyża bowiem średnią zamożności dla całego województwa. To z kolei utrudnia pozostałej części regionu ubieganie się o dotacje i środki pomocowe.
Można Kaczyńskiego lubić lub nie, ale odniósł się do realnych problemów. Rosnących podziałów regionalnych oraz do zapaści Polski B, czyli prowincjonalnej, położonej poza zamożnymi metropoliami i ich najbliższym otoczeniem.
„Polska jako całość osiągnęła poziom rozwoju około 70 proc. średniej unijnej. Problem w tym, że aż pięć polskich województw nie osiągnęło nawet połowy średniej unijnej, a kolejne cztery przekroczyły ją o kilka punktów procentowych. Przykładowo województwo lubelskie osiągnęło poziom rozwoju równy 47 proc. średniej UE, […] dla województwa mazowieckiego wskaźnik ten zawyża Warszawa, która samodzielnie osiągnęła poziom rozwoju ok. 140 proc. średniej UE” – pisał publicysta ekonomiczny Piotr Wójcik.
Podobne zróżnicowanie dotyczy np. zamożności. W woj. mazowieckim 9 proc. gospodarstw domowych zalicza się do grupy relatywnego ubóstwa, a w samej stolicy byłoby ich jeszcze mniej. W woj. podkarpackim to już 19 proc. ogółu, a w lubelskim aż 26 proc. Nie chodzi tylko o różnice regionalne, ale także wewnątrz regionów. Przykładowo, jak dodaje Wójcik, „w najmłodszej grupie wiekowej w miastach bezrobotni stanowią nieco ponad 20 proc., za to na wsi niemal 35 proc.”.
Mówiąc krótko: jeśli mieszkasz w Polsce B – uboższym regionie, średnim lub małym mieście, na wsi oddalonej od metropolii – to w większości przypadków należysz do Polaków i Polek drugiej kategorii. Masz niższe dochody, gorszą pracę, mniej możliwości rozwoju zawodowego, słabszy dostęp do kultury i rozrywki, a nawet do konsumpcji.
Rozwój aglomeracji i słabość prowincji to reguła w wielu krajach. U nas jednak skala zjawiska zatrważa, zaczyna być społecznie bardzo dotkliwa, jest pogłębiana decyzjami politycznymi i nie robi się niemal nic, by temu przeciwdziałać. Przypomina też błędne koło – skoro na prowincji żyje się gorzej, to wiele osób ją opuszcza.
Uciekają zatem pracownicy, często ludzie aktywni i dobrze wykształceni, ubywa podatników, nie ma kto rodzić dzieci. Czyli jest jeszcze mniej środków finansowych, mniej kadr rozwojowych, populacja się starzeje. Czyli jest jeszcze mniej rozwoju i perspektyw. Czyli kolejne osoby decydują się na wyjazd.
Nie chodzi tylko o „zapyziałe” wsie, małe miasteczka czy „ścianę wschodnią”. W 2017 r. Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN przygotował analizę kondycji polskich mniejszych miast. Z ponad 900 miast i miasteczek aż 122 znajduje się w bardzo poważnych kłopotach, a kolejnym 133 powiedzie się niewiele lepiej. To miejscowości głównie na peryferiach, rozsiane po całej Polsce. W lepszej kondycji są miasta w pobliżu wielkich aglomeracji, ale i tu jest sporo wyjątków.
Według Instytutu liczba mieszkańców Polski spadnie prawdopodobnie o kilkanaście procent w ciągu najbliższych 30 lat, ale proces wyludniania średnich miast może przybrać katastrofalne rozmiary. Na przykład Zabrze straci ponad połowę mieszkańców, Bytom, Świętochłowice czy Tarnów niemal połowę, Opole – 40 proc., a Łomża – 44 proc. Miasta małe stracą procentowo mniej, ale pod względem liczbowym skurczą się do poziomu zagrażającego możliwości utrzymania podstawowych usług publicznych i infrastruktury z lokalnych podatków.
Transformacja ustrojowa przeorała prowincjonalne gospodarki. Upadły liczne zakłady w niewielkich miastach, państwowe gospodarstwa rolne lub niewielkie przedsiębiorstwa usługowe we wsiach. „W wyniku nieprzemyślanej prywatyzacji nastąpił upadek przemysłu, który spowodował degradację małych i średnich miast. To właśnie one najbardziej ucierpiały na tych zmianach. A ich obumieraniu towarzyszyła cisza, bo media nie zwracały na to uwagi” – mówił autor badań PAN, dr hab. Przemysław Śleszyński.
Napływ inwestycji objął głównie miasta duże, dość zamożne, z wykształconymi kadrami, infrastrukturą i sporymi rynkami zbytu. Nawet Specjalne Strefy Ekonomiczne często tworzono nie tam, gdzie zapaść była największa. Na przykład włodarzom Strzegomia inwestorzy oznajmili, że skoro SSE jest pod samym Wrocławiem, to wolą budować zakłady właśnie nieopodal zamożnej stolicy województwa.
W efekcie w „Polsce B” pracodawcą często jest mizerny sektor prywatny, bazujący na niskich płacach i „folwarcznym” modelu zarządzania. Ewentualnie niewielki sektor publiczny, zależny od lokalnych władz, z kooptacją kadr wedle znajomości czy pokrewieństwa, nie kompetencji. Podcina to także sektor drobnych firm, bo niskie zarobki to mały popyt na lokalnym rynku. Gdy bezrobocie w Polsce było dwucyfrowe – czyli kilka lat temu – w takich miejscach wynosiło 20-30 proc. Wyjazd często był koniecznością.
Swoje zrobiła centralizacja polityczna. Po reformie administracyjnej z 1999 r. znaczenie straciło wiele dawnych miast wojewódzkich. Oznaczało to, że nie oferują impulsu rozwojowego całej okolicy. „Uciekły” z nich urzędy i miejsca pracy. Trudniej było o przyciąganie inwestycji, bo te wolały być blisko centrów decyzyjnych. Oznaczało to niższe wpływy z podatków. Czyli mniej środków m.in. na usługi publiczne, infrastrukturę, kulturę czy rozrywkę. Dalsze zwijanie się miasta.
Do tego doszła masowa likwidacja lokalnych połączeń kolejowych i autobusowych, która skazała ludzi na dojazdy samochodem, ze wszystkimi tego kosztami. „Do 20 proc. sołectw w Polsce nie dociera żaden transport zbiorowy, a do wielu innych zaledwie dwa kursy dziennie – do najbliższej szkoły i z powrotem” – pisał Cezary Kowanda. Dr Michał Wolański mówił: „Komunikacja pozamiejska się zwija – od czasu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej została ograniczona prawie o połowę”.
Gdy nastały rządy Platformy Obywatelskiej, postanowiono podnieść problem do rangi atutu i oficjalnej ideologii. Nazwano ją rozwojem polaryzacyjno-dyfuzyjnym. Zamiast wspierać słabsze i problematyczne regiony, trzeba wspierać silnych. Bogate i rozrastające się aglomeracje, zwane biegunami wzrostu. Miały oddziaływać na rozwój całej słabszej reszty kraju.
Niewiele z tego wyszło. PO nie tylko zostawiła prowincję własnemu losowi i oczekiwaniu na skapywanie bogactwa z odległych aglomeracji, ale wręcz postanowiła ją dobić. Opinia publiczna pamięta z tamtego okresu głównie falę unijnych dotacji, które odmieniły Polskę B wizualnie, a czasami infrastrukturalnie (kanalizacja, drogi). O wiele rzadziej mówiło się o innym zjawisku – zwijaniu państwa na prowincji.
Karol Trammer, publicysta zajmujący się zapaścią transportu zbiorowego oraz promotor deglomeracji (przeniesienia części urzędów publicznych z Warszawy do mniejszych ośrodków), u schyłku rządów PO pisał: „Z mapy Polski w ostatnich latach zniknęły setki szkół, placówek pocztowych czy posterunków policji. Cięcia (…) dotykają przede wszystkim Polskę powiatową”.
Podpierał to danymi. Za kadencji PO, do 2013 r., zlikwidowano niemal tysiąc szkół (później kolejne 400), z czego 86 proc. stanowiły placówki wiejskie i małomiasteczkowe. Zaowocowało to koniecznością dalekich dojazdów uczniów, a nawet kilkugodzinnym oczekiwaniem na powrót.
Zlikwidowano 74 spośród 159 wydziałów pracy w sądach rejonowych, szczególnie w mniejszych miastach. Wymyślił to ówczesny minister rządu PO, a dziś PiS, Jarosław Gowin. W latach 2007-2014 zamknięto niemal połowę posterunków policji (było 803, zostało 430) – znowu głównie w małych miasteczkach i wsiach gminnych. Pod nóż poszło 1320 urzędów, filii i agencji pocztowych – ich sieć zmniejszono o 16 proc., znów głównie na prowincji.
„Zakładaliśmy, że będziemy rozwijali wielkie metropolie, a one pociągną za sobą swoje regiony. Wiemy, że tak się nie stało” – pisał Przemysław Śleszyński. „Model ten zakładał, że rozwijające się w pierwszej kolejności ośrodki metropolitalne zadziałają niczym swoiste lokomotywy i pociągną za sobą mniejsze miasta w swoich regionach. W praktyce owa dyfuzja nie sięga jednak dalej niż 20-30 km od tejże »lokomotywy«” – dodawał dr Łukasz Zaborowski.
Po ostatnich eurowyborach ciekawą diagnozę triumfu PiS sformułował Ludwik Dorn. Jak pisał, „PiS poniosła fala, której intencjonalnie nie wywołał, ale która wyniosła go wysoko: bunt prowincji przeciwko metropoliom”. „W gminach […] czysto wiejskich PiS uzyskał ok. 60 proc. W gminach 10-20 tys. – 53 proc., a odsetek ten spada liniowo wraz ze wzrostem liczebności/urbanizacji gminy do 31 proc. w miastach powyżej 500 tys.” – podkreślał.
Wykazał, że było tak nie tylko w regionach „konserwatywnych” czy „religijnych”. I postawił tezę, że poza nielicznymi przykładami lokalnego sukcesu „cała reszta »prowincji« postrzega sama siebie jako miejsce zamieszkiwania rezerwuaru siły roboczej, której przeznaczeniem jest migrować albo do metropolii, albo do Niemiec lub Wielkiej Brytanii. I z tym podporządkowanym, peryferyjnym lub półperyferyjnym statusem prowincja przestaje się godzić”.
PiS ma elektorat ponadprzeciętnie „ludowy” – prowincjonalny, uboższy, starszy, gorzej wykształcony. To, co dla jednych będzie przedmiotem kpin, dla innych jest atutem, bo takich ludzi jest więcej. A w demokracji „więcej” oznacza zwycięstwo.
To jednak nie tylko atut. PiS jest bowiem zakładnikiem takiego elektoratu – jego potrzeb, oczekiwań i nadziei. Z punktu widzenia kondycji Polski B bardzo ważne są PiS-owskie programy socjalne – 500 plus czy wyprawka szkolna – oraz propracownicze, jak ustawowa godzinowa stawka minimalna. Nie zmniejszają dystansu wobec ludności wielkomiejskiej, ale zapewniają stały wieloletni dochód i zwiększają pensje na prowincji. W rezultacie maleje presja migracyjna.
Jednak o programach celowych, skierowanych do Polski B, partia rządząca póki co tylko mówi. Ogłoszony program Kolej Plus miał służyć odbudowie lokalnych połączeń. Poza deklaracjami wyszło z niego niewiele. Ba, w woj. dolnośląskim rządząca koalicja PiS i Bezpartyjnych Samorządowców zwolniła z funkcji prezesa Kolei Dolnośląskich Piotra Rachwalskiego – autora sukcesu lokalnych kolei, dzięki któremu nastąpił znaczny wzrost frekwencji oraz odbudowa dawnych i tworzeniu nowych połączeń.
Wiosną 2019 r. rząd ogłosił program odbudowy lokalnych połączeń autobusowych. Początkowo zapowiadano przeznaczenie na niego 1,5 mld zł rocznie. Kwota stopniała do 800 mln, a w bieżącym roku na ten cel trafiło tylko 400 mln. Samorządy miały zaledwie 10 dni na przygotowanie wniosków o wsparcie, więc zrobiło to niewiele z nich. Ale przede wszystkim program zawiera pozbawione sensu założenie, że nie można z jego środków dotować przewozów już istniejących, a tylko nowe. Tymczasem to właśnie obecna oferta stanowi resztki sensownego szkieletu transportowego w Polsce B. Ostatnie lata i miesiące przyniosły jego dalszą zapaść i wycofywanie się przewoźników nie tylko z poszczególnych kursów, ale wręcz z całych obszarów.
W odpowiedzi na nachodzącą zapaść, Ministerstwo Rozwoju ogłosiło „Pakiet dla średnich miast”. Jak podkreślono, „szczególnego wsparcia potrzebują 122 ośrodki miejskie, zidentyfikowane podczas analiz Polskiej Akademii Nauk sporządzanych na potrzeby SOR, które w największym stopniu tracą funkcje społeczno-gospodarcze”. Kwota przeznaczona na ten cel ma wynieść 2,5 mld zł (większość ze środków unijnych). Doktor Zaborowski zauważył jednak, że „zaproponowane wsparcie jest iluzoryczne. Kwota 2,5 mld zł na 255 »miast średnich« to średnio 10 mln zł na miasto”.
To może chociaż deglomeracja, czyli decentralizacja instytucjonalna i „transfer” instytucji ze stolicy do innych miast? Na początku kadencji Antoni Macierewicz roztaczał wizje przenosin siedziby Trybunału Konstytucyjnego do Piotrkowa Trybunalskiego. Nic z tego nie wyszło. Gdy powstawał Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, jedna z organizacji pozarządowych (Inspro) wnioskowała o ulokowanie go w Łodzi, a pomysł pozastołecznej lokalizacji wsparł zaangażowany w promocję deglomeracji Klub Jagielloński.
Adam Lipiński, sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, poinformował jednak, że pomysł ten „wydaje się być trudny do realizacji z uwagi na strukturalną, instytucjonalno-prawną więź bliskiej współpracy między Centrum a Kancelarią Prezesa Rady Ministrów i Departamentem Społeczeństwa Obywatelskiego KPRM”.
Lipiec 2019 r. przyniósł kolejne zapowiedzi. Ministerstwo Przedsiębiorczości przedstawiło pomysł przeniesienia siedzib 31 instytucji publicznych z Warszawy do innych miast, prawdopodobnie głównie tych, które utraciły w 1999 r. status województwa. Byłby to niewątpliwie znaczący impuls rozwojowy. Ale póki co, to tylko słowa.
W czasach rządów PO i wizji „rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego”, lider PiS twierdził, że Platforma chce „dawać pieniądze i inwestować tam, gdzie już teraz jest bogato, a nie dawać tam, gdzie dzisiaj jest biedniej”. Niewiele się w tej kwestii zmieniło, choć to on rozdysponowuje pieniądze. Tymczasem dzisiaj wiemy już na pewno, że nadchodzi śmierć, zapaść lub podupadłość licznych miejscowości Polski B. Z każdym kolejnym rokiem będzie trudniej przełamać i odwrócić ten trend.