Nauka
Badania genetyczne pozwolą na wybór IQ. Staniemy się nadludźmi
03 listopada 2024
Młodzi Zimbabwejczycy zapamiętają go jako tyrana, który zrujnował kraj. Wielu starszych ciągle widzi w nim bojownika o wolność
95-letni, od dwóch lat już tylko emerytowany, dyktator Zimbabwe, zmarł w piątek w szpitalu w Singapurze. Jego partyjni towarzysze, którzy w listopadzie 2017 r. odsunęli go od władzy, chcą go pochować z fanfarami – jako „bohatera narodowego”. Mimo, iż – jak twierdzi rodzina – tego sobie nie życzył.
Czy faktycznie był bohaterem, który wyzwolił kraj – wtedy znany jeszcze jako Rodezja – spod panowania białych kolonizatorów? A może prędzej karykaturalnym satrapą, który przez 37 lat rządów pogrążył w ubóstwie jeden z najbogatszych krajów Afryki? Otóż był jednym i drugim; to ten sam człowiek – Robert Mugabe, jeden z najbardziej znanych polityków Afryki.
Jego życie zaczęło się tak, jak zaczynać by się mogła hollywoodzka opowieść o bohaterze skorumpowanym przez władzę. Urodził się w 1924 r. w południowej Rodezji, jako członek grupy Shona. Młodość spędził w katolickich szkołach, by wkrótce zostać nauczycielem. W wieku 25 lat zdobył stypendium uniwersytetu Fort Hare w Południowej Afryce, gdzie wstąpił do Afrykańskiego Kongresu Narodowego i zajął się działalnością polityczną na rzecz emancypacji czarnej większości.
W tym okresie Rodezja – nazwana tak na cześć białego kolonizatora, Cecila Rhodesa – de facto była krajem apartheidu, podobnego do tego, jaki istniał w RPA, czy na południu USA. Czarni nie mogli korzystać z tych samych budynków, co biali; nie mogli osiedlać się w tych samych dzielnicach (chyba że jako służący), a w miastach mogli przebywać tylko w określonych godzinach lub za przepustką.
Przykładem może być sprawa z 1973 r., gdy biały farmer z Chiredzi (przy granicy z Mozambikiem) użył noża kuchennego, aby obciąć ręce czarnemu robotnikowi, którego podejrzewał o kradzież. Gdy okazało się, że robotnik nie mógł dokonać kradzieży – był wtedy bowiem poza farmą – powiesił go w stodole za „bumelanctwo”.
Sąd skazał farmera na… 300 randów grzywny.
W takim kraju przyszło Mugabemu walczyć o elementarne prawa dla swoich ludzi. Za polityczną działalność został skazany na długoletnie więzienie. Gdy po 11 latach wychodził na wolność, w najlepsze trwała wojna domowa – powszechnie zwana Drugą Chimurengą, w nawiązaniu do dawnego buntu wobec kolonistów. Mugabe, człowiek, który wcześniej uważał Mahatmę Ghandiego za swojego politycznego przewodnika, stracił wiarę w pokojowe rozwiązania, chwycił za broń i stanął na czele bojówki ZANU [skrót od Zimbabwe African National Union, czyli Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe – red.].
Trzynaście lat starć złożyło się na dziwny konflikt, w którym świetnie uzbrojona biała mniejszość nie potrafiła wygrać, a pragnący wolności czarni nie mogli przegrać. W 1976 r. premier białego rządu, Ian Smith, powiedział w audycji radiowej: „Nie wierzę w większościowe rządy w Rodezji – nie, choćby za tysiąc lat!”
Cztery lata później – przeżywszy dwa zamachy na swoje życie – Robert Mugabe został pierwszym premierem nowego kraju: Zimbabwe.
Rządy Mugabego nie okazały się jednak wyzwoleniem, którego oczekiwano. Choć nie od razu okazały się też ekonomiczną katastrofą. Znany dziś z zachodnich mediów wizerunek kuriozalnego satrapy w rzeczywistości był dużo bardziej skomplikowany.
Z jednej strony – nie był przywiązany do demokracji. Od początku posługiwał się bojówkami, by zastraszać wyborców i przeciwników politycznych.
Z drugiej strony – zaprosił niektórych swoich oponentów do rządu. Znalazło się w nim nawet dwóch białych ministrów. Tu objawia się też drugi paradoks: dziś oskarżany o rasizm wobec białych, Mugabe dawniej był najważniejszym wśród polityków nawołujących do zapomnienia o przeszłości i do narodowej zgody – miał nadzieję, że w ten sposób powstrzyma exodus białych z kraju.
Obiecywał zamienić kraj w socjalistyczną utopię, w tym samym czasie negocjował z międzynarodowymi spółkami, zachęcając je do inwestycji w Zimbabwe.
Nie był głupcem. Zainwestował ogromne pieniądze w edukację i służbę zdrowia. Wkrótce poziom analfabetyzmu w Zimbabwe był jednym z najniższych w Afryce, a odsetek szczepień wśród populacji – jednym z najwyższych.
By zachować kontrolę nad mediami, kupił od południowoafrykańskich koncernów lokalne gazety i zamienił białych, często rasistowskich redaktorów, na bliższych mu ideologicznie. Niestety, zamiast specjalistów, promował politycznych klakierów.
Coraz bardziej wierzył w swoją nieomylność. W 1987 r. doprowadził do zmiany konstytucji i ogłosił się prezydentem. Nowe prerogatywy pozwalały mu rządzić nieograniczoną liczbę kadencji i czyniły w zasadzie samodzielnym władcą kraju.
Wokół prezydenta rosła zepsuta, polityczna elita. Zależna od niego, ale też będąca jego jedyną szansą na utrzymanie się u władzy. Taka toksyczna symbioza nie mogła skończyć się dobrze.
Bezrobocie rosło, czego efektem był spadek poparcia dla rządów Mugabego pod koniec lat 80. Jego odpowiedzią był głęboki populizm i zaognianie konfliktów, którym sam próbował kiedyś zapobiec. Obwinił o problemy kraju białą populację, a następnie zniszczył to, co stanowiło podstawę utrzymującej się od końca wojny domowej równowagi.
Rodezja była jednym z największych eksporterów żywności na kontynencie. Tysiące białych farmerów posiadało ogromne areały ziemi uprawnej, co pozwalało utrzymać stały wzrost gospodarczy. Po przemianowaniu kraju na Zimbabwe ich własność chroniły porozumienia kończące Drugą Chimurengę – nie można było nikomu „odebrać” ziemi, rząd mógł tylko skupować ją od tych, którzy zechcieli sprzedać.
W obliczu kryzysu gospodarczego Mugabe postanowił odebrać ziemię białym i oddać czarnym. Postulat ten – doprawiony antykolonialnym sosem – uczynił sztandarowym hasłem. Plan był skuteczny na chwilę, ale szybko okazał się początkiem tragedii dla kraju.
Szybko okazało się, że rozdawnictwo nie jest najlepszym pomysłem dla gospodarki. Biali posiadacze byli przede wszystkim biznesmenami. Czarni rolnicy nierzadko dysponowali odpowiednią wiedzą na temat uprawy, ale brakowało im edukacji z innych dziedzin. Małe, „podzielone” farmy czarnoskórych szybko padały – nie były dobrze zarządzane, nie mogły wytrzymać konkurencji na rynku zdominowanym przez wielkie latyfundia.
Gwoździem do trumny reformy własności była jednak korupcja. Zabrana ziemia wcale nie trafiła do potrzebujących. Rozdano ją najbliższym i najwierniejszym poplecznikom władzy. Polityczna elita ani nie umiała, ani nie była zainteresowana uprawą roli. Zamieniali gigantyczne farmy w letnie rezydencje, niekiedy tylko część areałów obsadzając opłacalnym tytoniem.
W efekcie do kraju zawitało widmo głodu. Zimbabwe zmuszone zostało do importowania ogromnych ilości pożywienia. A do tego potrzebne były pieniądze.
Wkrótce, żeby dopiąć budżet kraju zaczęto masowy dodruk pieniędzy. Efektem był gigantyczny kryzys ekonomiczny i inflacja na poziomie 9 mln proc. rocznie. Rząd musiał zastąpić krajową walutę dewizami – przede wszystkim amerykańskim dolarem.
Tymczasem Mugabe nie zmieniał kursu. W kraju wciąż było wiele białej własności, na której mógł żerować. Po farmerach przyszła kolej na wszystkie firmy, w tym te z sektora górniczego – wprowadzono wymóg, że minimum 51 proc. udziałów musi należeć do czarnych obywateli Zimbabwe. W następnej kolejności szykowano „skok” na banki.
Biali masowo wyjeżdżali. Ich populacja była dziesieć razy mniejsza niż przed wojną domową.
Prosperowały jedynie turystyczne oazy – jak Victoria Falls, gdzie zamożni przybysze z zagranicy zostawiali dolary w luksusowych hotelach nad wodospadami Wiktorii. Tymczasem ludność w głębi kraju głodowała, setki tysięcy ludzi próbowało uciec do RPA, gdzie zresztą rosła przemoc wobec „kradnących pracę” migrantów. Tych którzy odważyli się zostać i głośno mówić o potrzebie zmian usuwały służby bezpieczeństwa.
Czara goryczy przelała się pod koniec 2017 r. W czasie przewrotu byłem w Zimbabwe – właśnie w Victoria Falls. 93-letniego prezydenta odsunięto wkrótce po tym, jak jego o 40 lat młodsza żona Grace postawnowiła zostać wiceprezydentem kraju; władzę przejął Emmerson Mnangagwa, którego chciała z tego stanowiska usunąć.
Już wtedy miejscowym brakowało nadziei, że przewrót na szczycie coś faktycznie zmieni. Sytuacji politycznej nie dyskutowano w barach ani na ulicach, co najwyżej w domowych zaciszach. Okazuje się, że tamta apatia miała uzasadnienie – kryzys ekonomiczny nie słabnie, a kraj jest postrzegany jako jeszcze bardziej skorumpowany niż dawniej.
Tymczasem Mugabe dożywał swoich dni na przymusowej emeryturze. Nadano mu status dyplomatyczny, pozwolono zatrzymać majątek (zafundowano nawet swoistą „odprawę” w wysokości 10 mln dolarów), oddano do dyspozycji willę i 23 służących. W jednym z ostatnich wystąpień, przed wyborami w 2018 r., stwierdził, że nie poprze Mnangagwy ani partii, której sam przewodził przez prawie 40 lat. Powiedział, że odda raczej głos na demokratyczną opozycję.
Być może tamten gest poparcia dla demokracji był swoistą ekspiacją, niemal na łożu śmierci. Najpewniej jednak był wyrazem małostkowości i pragnieniem zemsty na współpracownikach, którzy go zdradzili.
Na pytanie, co zadecydowało o tym, że zafascynowany Gandhim intelektualista zamienił się bezmyślnego dyktatora odpowiadać będą historycy.
Prezydent Mnangagwa, jego następca i człowiek, który odsunął go od władzy, określił Mugabego mianem „ojca narodu”. W wywiadzie dla Al Dżaziry ekspert od regionu, Earnest Mudzengi, powiedział: „Młodzi Zimbabwejczycy zapamiętają go jako tyrana, który zmarnował ich przyszłość i zrujnował kraj. Wielu starszych spojrzy wstecz i zapamięta go jako bojownika o wolność.”
Miał szansę stać się wyzwolicielem Zimbabwe, a zarazem stanąć na czele ruchu pojednania i wybaczenia grzechów białej populacji – bez której kraj nie mógł rozwijać się tak szybko jak kiedyś. Z drogi, która mogła uczynić go drugim Nelsonem Mandelą szybko jednak zboczył, byleby rządzić za wszelką cenę, choćby królestwem popiołów.