Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
„Czasami w chrześcijaństwie ograniczamy się do praktyk religijnych, do obrzędowości. Tymczasem Chrystus zdecydowanie więcej czasu spędzał na ulicy niż w świątyni” – mówi ks. Mirosław Tosza, który stworzył w Jaworznie niezwykły dom
MACIEJ KOCHANOWSKI: Podobno mamy kryzys duchowości we współczesnym świecie. Czy to prawda? I co jest naszym największym problemem?
*KS. MIROSŁAW TOSZA: Malarz i architekt Friedensreich Hundertwasser powtarzał, żebyśmy pamiętali, że jesteśmy gośćmi na tym świecie, a nie jego właścicielami. W tym tkwi ten wielki problem: brak pokory wobec świata. Druga rzecz to wdzięczność. Wiele rzeczy się psuje w życiu wtedy, kiedy człowiek przestaje być wdzięczny, czyli nie widzi swojego życia i tego, co wokół, z perspektywy obdarowanego, ale z perspektywy posiadacza, uzurpatora. Trzeci problem to egoizm, który każe nam widzieć siebie jako głównych, jedynych liczących się bohaterów.
Czy w tym egoizmie, w pogoni za pieniędzmi i statusem, nie tracimy paradoksalnie swojego życia?
To jest największym dramatem: rozminięcie się z samym sobą. Egoizm nas generalnie unieszczęśliwia. Jeśli się skupisz tylko na własnym życiu, własnych sprawach i problemach, to będziesz skazany tylko na swoje towarzystwo. Prędzej czy później się znudzisz. Alternatywą jest wyjście ku drugiemu. I nie chodzi bynajmniej o jakieś heroiczne akty czy spektakularne działania. Ważna jest prosta dobroć w zwyczajnym, normalnym życiu. To jest warunek zachowania tego, co w człowieczeństwie najlepsze.
Przełamywanie własnego egoizmu zawsze wychodzi na dobre. Wielu ludzi zafiksowało się na samorozwoju, bardzo dzisiaj popularnym. Mamy 100 tys. możliwości autoekspresji, autowyrazu, autokreacji… Półki w księgarniach uginają się od tego rodzaju literatury.
Tak samo można się, niestety, zafiksować w sferze duchowości. Człowiek w swojej pobożności, religijności potrafi tak skupić się na sobie, że będzie arcypobożnym arcyegoistą, nie będzie się dało z nim żyć.
Czyli nadmierna religijność też może prowadzić do egoizmu i samotności?
Tak, jeśli jest ucieczką od rzeczywistości. Problem z religijnością jest taki, ze często ją zamykamy do sfery praktyk religijnych, do pewnej obrzędowości. Natomiast – przynajmniej w chrześcijaństwie – ogromny nacisk jest położony na relacje międzyludzkie. „Nie mogę kochać Boga, którego nie widzę, jeśli nie kocham człowieka, którego widzę” – pisze św. Jan Apostoł. Jak ktoś czytał Ewangelię uważnie, to wie, że Chrystus zdecydowanie więcej czasu spędzał na ulicy niż w świątyni.
Wyznacznikiem religijności nie jest to, czy trzymam z religijnymi, ale jak traktuję tych, którzy myślą inaczej. Popatrzmy na Chrystusa – on cały czas prowokuje, łamie konwenanse. Nie przekreśla prostytutek, tylko z nimi rozmawia, za wzór wiary stawia pogańskiego żołnierza, chwali schizmatyckiego Samarytanina…
Wychodzenie na zewnątrz wspólnoty chrześcijańskiej jest ważniejsze niż jej budowanie?
Potrzebne jest jedno i drugie. Chrześcijaństwo jest wydarzeniem wspólnotowym; wiarę powinno się przeżywać we wspólnocie wierzących. Ale równocześnie chrześcijaństwo z natury jest ukierunkowane na zewnątrz, czyli do wszystkich ludzi. I nie na takiej zasadzie, że my pójdziemy i będziemy nachalnie nawracać, ale pójdziemy, żeby promieniować.
Jezus mówił: jeśli miłujecie tylko tych, którzy was miłują, to nic nadzwyczajnego nie robicie. Patologiczne w przeżywaniu religijności jest ograniczanie się do „swoich”, budowanie muru przed „innymi”. Jeśli Kościół trzyma z partiami politycznymi, dba tylko o bogatych i wpływowych, to zdradza ubogich, do których jest posłany.
Ksiądz powiedział: „nie nawracajmy, tylko promieniujmy”. Czy dlatego razem z bezdomnymi z Domu Betlejem jeździcie rowerami do Rzymu?
Nie szukamy ekstrawagancji na siłę. Nie wymyślamy, jak „zaszokować świat”. Pierwsza rowerowa wyprawa do Rzymu wzięła się stąd, że w dniu pogrzebu Jana Pawła II byliśmy na krakowskich Błoniach i jeden z bezdomnych powiedział: „Zawsze się chciałem się z nim spotkać. Ale jak przyjeżdżał do Polski, to ja chlałem. A jak przestałem chlać, to musiał umrzeć. Choć raz chciałbym pojechać na jego grób”. Odpowiedziałem: „Pojedziemy!”. Potem była burza mózgów: Jak? Autokarem, pociągiem? To trochę słabe. Coś musimy z siebie dać, jak pielgrzymka, to pielgrzymka. Na nogach za daleko, no to na rowerach.
To miało być jednorazowe wydarzenie, ale okazało się, że odmieniło jego uczestników. Facet, który jest życiowym bankrutem – bo stracił dom, rodzinę, pracę, kasę, nadzieję nawet – po tej wyprawie zmienia się w podróżnika. Nie jest już menelem, tylko zdobywcą, dotarł do Rzymu na rowerze, ponad 1700 km. To wyczyn. Jak ktoś przyjdzie do Domu Betlejem w odwiedziny, to pan Marek nie będzie eksponował swojej biedy i nieszczęścia, tylko powie: „No jechaliśmy na rowerach, było ciężko, myślałem, że nie dam rady, ale daliśmy”. Opowie historię swojego sukcesu, co dla faceta jest bardzo ważne.
Uznaliśmy, że to świetny pomysł, żeby raz na jakiś czas ruszyć w drogę. Potem było Betlejem, Ziemia Święta przez Turcję i Syrię, Grecja. Wpisaliśmy pielgrzymowanie w nasz rytm życia. Bo droga człowieka zmienia.
Skąd wzięła się idea Wspólnoty Betlejem?
Kiedy byłem w IV klasie technikum, pojechałem ze wspólnotą Wiara i Światło na obóz z niepełnosprawnymi. Tam odkryłem świat serca. I tam nawróciłem się na świadome chrześcijaństwo. A kiedy kilka lat później zostałem księdzem, zamarzyło mi się, żeby przeżyć kapłaństwo wśród ludzi ubogich. Ale nie na takiej zasadzie heroicznej, że „ja teraz wszystko zostawiam, mieszkam z biednymi”. Tylko normalnie, naturalnie, bez napinania się.
Dlatego tłukło mi się po głowie marzenie o domu. I oto 14 lutego 1996 r. – byłem dwa lata po święceniach – wpadłem na kawę do proboszcza mojej rodzinnej parafii. Powiedział o starej szkole w Jaworznie, którą miasto chce przekazać na działalność charytatywną i szuka kogoś chętnego. I tak to się zaczęło.
Mijają 23 lata, bardzo długa droga.
Od początku wyczuwaliśmy intuicyjnie, że to wszystko powinno być tworzone razem z ubogimi. Że nie należy traktować ich jako przedmiotu dobroczynności, ale właśnie jako ludzi, z którymi się żyje razem, i z tego bycia razem wyniknie coś ważnego. Dla mnie jakimś cudem jest to, że po tych dwudziestu paru latach odkrywam, że ten dom jest w jakimś sensie spójny, konsekwentny, nawet w sensie architektonicznym.
Hundertwasser, którego projekty były naszą inspiracją przy odnawianiu domu, pomógł znaleźć przewodnią ideę, której wcześniej szukaliśmy. Wszystko powstawało bardzo powoli. Nigdy nie mieliśmy jakiejś wielkiej kasy, do dzisiaj nie mamy. Z sypiącej się szkoły zrobiliśmy piękny dom, dużo rzeczy się dzieje wokół, odwiedza nas wielu gości. Z tego powodu wiele osób jest przekonanych, że mamy gdzieś ukryte nie wiadomo jakie źródła pieniędzy. Nie mamy żadnych. Utrzymujemy się z pracy własnych rąk i z opatrzności, Żyjemy z miesiąca na miesiąc. Takie życie jest wielkim wyzwaniem, ale i piękną przygodą.
Tworzycie rękodzieło, ikony, ceramikę, oprawiacie obrazy – potem to sprzedajecie. Na czym jeszcze polega praca w Domu Betlejem?
Oprócz rękodzieła jest jeszcze praca związana z utrzymaniem domu, renowacjami, remontami, gotowaniem, sprzątaniem. Jest kuchnia, którą mieszkańcy prowadzą. No i opieka nad zwierzętami. Mamy alpaki, owce, osły, kuce, kangury. Trzymamy je przez sezon zimowy i wczesną wiosnę w przydomowej zagrodzie, a wiosną przewozimy na łąki, gdzie są rzadkie gatunki traw, i nasze zwierzęta pracują tam jako żywe kosiarki. To wspólny projekt z gminą Jaworzno, która nam płaci za wypas. Na pastwisku jest bacówka, latem odprawiamy tam niedzielne msze, organizujemy koncerty, spotkania, ogniska.
Ile osób mieszka w Domu Betlejem?
Maksymalnie 20 osób. Tyle mamy miejsc w pokojach i tyle można ogarnąć, zachowując bliskie, personalne relacje. Plus pracownicy i wolontariusze. Ale przez dom przewija się wielu ludzi. Bywa, że kilkuset tygodniowo…
Kupiliście nowy, drugi budynek. Po co?
Nazywamy go roboczo „Domem przy Długiej 12”. Coraz więcej osób nas odwiedza przy różnych okazjach. A nie chcemy, żeby mieszkańcy Betlejem mieli poczucie, że mieszkają w kościele, kawiarni albo domu kultury. Na parterze przy Długiej zaprojektowaliśmy stylową kawiarnię, do której też będą mogli przychodzić wszyscy. Będzie miała charakter społeczny, integracyjny.
Natomiast 1. i 2. piętro przy Długiej to będą pokoje gościnne. Dla wolontariuszy, którzy będą chcieli z nami w wakacje zamieszkać, dla chętnych na rekolekcje, dla uczestników kursu w pracowni ceramiki, dla rodzin naszych stałych mieszkańców.
To ważne, żeby oni mieli możliwość nawiązania kontaktu z rodziną, żeby np. dzieci mogły przyjechać, zobaczyć, że tata nie mieszka w jakimś przytułku biedy, tylko w ciekawym, fajnym miejscu. I żeby mogli z tym tatą spędzić trochę czasu.
Jednocześnie będzie to też swoiste dzieło sztuki, bo fasada ma być utrzymana w stylu Hundertwassera.
Tak, to prawda. To prawdopodobnie pierwszy dom w Polsce inspirowany w całości jego twórczością. Nasza przygoda z Hundertwasserem zaczęła się siedem lat temu. Betlejem, w którym mieszkamy, ma wiele pomieszczeń wykonanych w jego stylu. W sprawie nowego domu nawiązaliśmy kontakt z Peterem Pelikanem, który był głównym architektem Hundertwassera, mieszka w Wiedniu, ma 77 lat. On nas przekierował do biura Asymetria 44 w Krakowie. Właściciel Andrzej Lipski i jego żona Małgorzata Kubica z wielkim zaangażowaniem włączyli się w projektowanie. To, co zaprojektowali, wygląda imponująco.
Czy mieszkańcy Domu Betlejem są jakoś formalnie zatrudnieni?
Dopiero w ubiegłym roku założyliśmy spółkę z o.o., by móc formalnie zatrudniać osoby, które są dłużej w Betlejem, przeszły terapię, zachowują abstynencję, są zaangażowane. Dostaliśmy dofinansowanie na doposażenie czterech stanowisk pracy. Zakupiliśmy całą linię do oprawiania obrazów, drugi piec do wypału ceramiki, laser do wycinania, piły motorowe i narzędzia ogrodnicze. Cały czas się rozwijamy.
Czy są jeszcze we wspólnocie ludzie, którzy byli w niej na samym początku, 23 lata temu?
Generalnie jest rotacja. Ale mamy tzw. rezydentów, czyli osoby, które podjęły decyzję, że chcą mieszkać we wspólnocie. Dwóch takich naszych weteranów to Kaziu i Andrzej. To jest ich dom. Na to kładziemy nacisk: żeby to nie był ośrodek, tylko dom, i staramy się w miarę możliwości budować takie relacje, które dom przypominają. Oczywiście prawdziwego rodzinnego domu to nigdy nie zastąpi, ale staramy się, żeby było w nim jak najmniej instytucji.
Czy są ludzie, którym odmawiacie pomocy?
Staramy się pomagać wszystkim, którzy przychodzą, nie odsyłać z kwitkiem, nawet jeśli kogoś nie jesteśmy w stanie przyjąć, bo brak miejsca. Ale jeśli ktoś już tu mieszkał i znowu się rozpił, to warunkiem powrotu do wspólnoty jest przejście terapii. Natomiast to wcale nie znaczy, że my tracimy z nim kontakt. Może do nas przychodzić, włączyć się w pracę, którą wykonujemy, może przychodzić na posiłki, jeśli tę pracę u nas wykonuje. Codziennie rano wydajemy pieczywo i warzywa ludziom, którzy u nas nie mieszkają, ale potrzebują pomocy.
Warunkiem przyjęcia do Domu Betlejem na stałe – jeśli mamy miejsce – jest zachowanie abstynencji i podjęcie u nas pracy. W pierwszym roku ma ona charakter terapeutyczny, nie jest zarobkowa. Ale dajemy wyraźny komunikat: „Słuchaj, stary, przyjmiemy cię, ale ty jesteś facetem i musisz coś z siebie dać”.
Czyli pomagać należy tylko tym ludziom, którzy oddają coś z siebie?
Myślę, że pomaganie bez wymagania to ślepa uliczka.
Mówi się: nie dawaj biednym ryby, tylko daj im wędkę i naucz łowić.
Miałem taką pogadankę, podczas której powiedziałem chłopakom: „Nie będziemy wam dawać ryby, tylko bierzcie wędkę do ręki, zacznijcie łowić”. Jeden z nich powiedział: „Ale dla kogo mam łowić?”. I to było dla mnie jedno z ważnych odkryć, olśnień. Często próbujemy rozwiązywać problemy ludzi, zapewniając im socjal i pracę. Oczywiście to bardzo ważne. Ale pytanie o sens – „Dla kogo mam łowić?” – również jest kluczowe.
Czy to jest właśnie definicja sensu? To, że ludzie czują się komuś potrzebni?
Dla mnie sens jest prosty. Jeżeli sensem jest miłość, to taka miłość, którą przeżywamy w relacji, czyli jestem kochany i kocham. Biorę i daję. Często człowiek tak się zachowuje, jakby nic nie potrzebował: „Ja tu tylko będę rozdawał”. To jest ideał nieprawdziwy. Podobnie w drugą stronę: biedni powinni też dawać, nie tylko brać. Im więcej im damy za nic, tym większe będzie się w nich budziło poczucie pogardy, a nie wdzięczności. Wdzięczność się budzi wtedy, kiedy człowiek odkrywa dar – że może coś wartościowego komuś sam ofiarować.
Czyli dobro źle czynione może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.
Absolutnie tak. Pomaganie jest rzeczą niebezpieczną, zwłaszcza jeśli się to robi w sposób niemądry. Dorośli ludzie, którzy są zdrowi, mają ręce, nogi i coś potrafią, powinni pracować. Przyjmowanie pomocy za friko jest niehonorowe.
Mieliśmy tu gościa, który nie miał nóg. Czyścił ikony. Mieszkał na 1. piętrze. Zrobił sobie drewniane podstawki z rzemykami na ręce, dzięki którym schodził po schodach. To był ogromny wysiłek, miał ponad 60 lat. Kiedy proponowaliśmy, że go zniesiemy, rzucał na nas gromy. Jak ktoś do mnie przychodził i mówił, że nie jest w stanie pracować, mówiłem: „Powiedz to temu gościowi”.
Mamy takie hasło: zróbmy taki dom, żebyśmy byli z niego dumni. Żeby ludzie, którzy nie znają naszej historii, przyjeżdżając tutaj, nawet nie domyślali się, że to dom dla bezdomnych.
Chcieliśmy stworzyć środowisko, a nie getto dla bezdomnych o podwyższonym standardzie. Problem z bezdomnością to nie jest problem przede wszystkim ekonomiczny czy socjalny, ale problem więzi, relacji.
Jak toczą się losy mieszkańców domu po wyjściu?
Różnie. Niektórzy układają sobie życie, inni wracają na ulicę. Część wyjeżdża za granicę. Mało kto wraca do rodzinnego domu. I to jest zasadniczy problem w ich usamodzielnianiu się. Bo z bezdomności nie wychodzi się gdzieś, ale zawsze do kogoś.
Sprawdza się taki model, że dawni mieszkańcy usamodzielniają się, ale zostają w Jaworznie albo okolicy, bo mają tu znajomych, których poznali w Betlejem. Mają bazę, do której mogą wrócić.
Czyli wychodzą z bezdomności do kogoś.
Tak, mają znajomych, których poznali w tym środowisku. Często gna się ludzi biednych do psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów, robi im się kolejne sesje, a oni o wiele bardziej od psychoterapii potrzebują przyjaciół. Oczywiście potrzebują też pomocy specjalistów, ale kontakt z nimi nie rozwiąże wszystkich problemów.
Nie kończymy studiów z przyjacielstwa.
W „Małym Księciu” jest ten temat: ludzie są samotni, bo nie mają przyjaciół. Mają pieniądze, ale niestety nie ma sklepów z przyjaciółmi.
Tworzymy w Domu Betlejem środowisko, które sprzyja tworzeniu przyjaźni i kontaktom. Dlatego dom powinien być ładny, estetyczny, pociągający, żeby tu chętnie ludzie wracali. Mamy msze w niedzielę, przychodzi po sto osób. A w każdy piątek dzieci przychodzą na spotkanie biblijne zakończone zajęciami plastycznymi.
Czyli angażujecie też lokalną społeczność?
Tak, nasze betlejemskie środowisko liczy ok. 200 ludzi. Przychodzą na koncerty czy inne wydarzenia okolicznościowe. Po tych imprezach zapraszamy na kawę, herbatę. Nasi mieszkańcy ją przygotowują, podają i przy tym poznają się z ludźmi. Jedni i drudzy nie są już dla siebie anonimowi. Dzieci, które tu przychodzą na zajęcia z ceramiki czy zajęcia szkolne, widzą, że panowie bezdomni to nie są potwory. Że oni potrafią robić różne rzeczy. Poznają ich historie; słuchają, jak się robi ikony, czyści deskę, froteruje. Mieszkańcy pokazują, jak to robić, prowadzą warsztaty. Więc to miejsce jest też miejscem edukacyjnym i integracyjnym, ale integracja dokonuje się w naturalnych okolicznościach.
Czyli pełnicie coraz ważniejszą rolę społeczną w Jaworznie. Jaki jest stosunek władz do was? I czy uważa ksiądz, że państwo się wywiązuje ze swojej roli w opiece nad bezdomnymi?
Pojęcie państwa jest szerokie. Jestem zwolennikiem działania lokalnego, dla mnie państwo się wyraża w konkretnych strukturach i mogę powiedzieć o współpracy z państwem w wymiarze lokalnym. Mamy dobre doświadczenia w mieście. Trzeba pamiętać, że dom dostaliśmy od lokalnych władz. To była szkoła publiczna, została przekazana za symboliczną złotówkę, jako ruina, ale to też był jakiś majątek.
Tak zwane pieniądze państwowe, z budżetu gminy, to 5 proc. naszego rocznego budżetu. Szału nie ma. W zasadzie można powiedzieć, że bylibyśmy w stanie sobie bez tych pieniędzy jakoś poradzić. Jednak państwo ma obowiązek wspierać stowarzyszenia, które realizują społeczne cele. To są relacje oparte na obopólnej korzyści, a nie jednostronnym finansowaniu. Współpracujemy z miastem w różnych wspólnych działaniach (bacówka, koncerty, działalność artystyczna). Jest nieźle. A czy państwo wywiązuje się ze swojej roli w opiece nad bezdomnymi? Mam w tym temacie sporo zastrzeżeń. Z drugiej strony, niektóre stowarzyszenia cierpią na chorobę, która się nazywa „grantoza” – uzależnienie od grantów i darowizn.
Podobno planujecie upamiętnienie jednego z mieszkańców Betlejem pomnikiem?
25 maja odsłaniamy pomnik Włodka odlany z brązu w skali jeden do jednego według świetnego projektu Konrada Kocha, rzeźbiarza po krakowskiej ASP. Włodek mieszkał u nas siedem lat, zmarł dwa lata temu. Zanim do nas przyszedł, prowadził pijacką melinę, która spłonęła, bo ktoś zaprószył ogień. Miał też wypadek, w którym stracił nogę. W Betlejem przeszedł przemianę. Znali go wszyscy w okolicy. Codziennie rano, niezależnie od pogody, wychodził na Długą i starannie ją zamiatał. Był bardzo pogodnym człowiekiem, serdecznie witał się z każdym, kto przechodził ulicą. Ilekroć przejeżdżał samochód Google z kamerami, żeby zaktualizować Google Maps, tyle razy Włodek załapywał się w kadrze. Dlatego nazywaliśmy go „człowiekiem z Google Maps”.
Chcemy też ustanowić nagrodę, która się będzie nazywać „włodki” – miniatury tego pomnika. Będziemy wręczać je osobom z drugiego planu, nieznanym, zwyczajnym. Chcemy, żeby pomnik i nagroda stały się inspiracją dla wszystkich przegranych, skazywanych na porażkę. Żeby stały się nadzieją, że zawsze można się podnieść.
ks. Mirosław Tosza – od 25 lat w stanie duchownym, z czego przez 23 lata kieruje i opiekuje się Wspólnotą. Wraz z mieszkańcami domu realizuje „Projekt Hundertwasser”: rewitalizację budynku oraz dobudowę kawiarni w stylu austriackiego artysty Friedensreicha Hundertwassera. Wspólnota Betlejem utrzymuje się z pracy własnych rąk: mieszkańcy tworzą rękodzieło, które można zakupić na stronie internetowej Betlejem. ks. Tosza promuje pomoc, polegającą na budowaniu relacji potrzebujących z lokalną społecznością oraz angażowaniu ich w pracę