Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Rankingi są kolejnym świadectwem patologii, która cechuje polską edukację. Nie tylko niewiele mówią o jakości i przede wszystkim charakterze liceum czy technikum, ale często po prostu wprowadzają w błąd
Wielki strach krąży po korytarzach polskich liceów i techników – strach przed wynikami rankingów, które oceniają szkoły. Oto nadszedł czas rozliczeń: kto daje radę, a kto nie?
Oczywiście ignorowanie rankingów jest strategią – z perspektywy szkół – błędną. Abstrahując od kwestii prestiżu, jest to rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Im wyżej szkoła ląduje w rankingach, tym lepsi absolwenci szkół podstawowych (kiedyś – gimnazjów) wezmą udział w kolejnej rekrutacji. Dzieci z większym potencjałem zapewnią szkole lepsze wyniki, a co za tym idzie – placówka utrzyma się wysoko w zestawieniach. Jeżeli w nich spadnie, mniej ambitnych uczniów wybierze ją w kolejnych latach. Wtedy poziom leci w dół. Z drugiej strony, dla młodych ludzi rankingi są wskazówką, często jedyną, do których szkół warto aplikować, a do których nie. Na ich podstawie zapada decyzja, która ma zaważyć na kilku kolejnych latach życia absolwentów podstawówek.
Oczywiście jest to schemat szalenie uproszczony, bo sukces szkoły zależy nie tylko od poziomu jej uczniów. Trudno jednak zaprzeczyć, że ze zdolną młodzieżą pracuje się łatwiej, zaś ta słabsza, aby osiągnąć podobne wyniki, wymaga o wiele więcej wysiłku, na który przepracowani nauczyciele często nie mają ani czasu, ani sił. Co za tym idzie, rankingi bardzo często mogą zaważyć na istnieniu szkoły. I jest to sytuacja absurdalna, bo nie tylko gremia układające zestawienia liceów czy techników, ale również żadna inna instytucja nie powinna mieć aż takiej władzy nad losem placówki.
Rzecz jasna, na rankingi są sposoby. Wystarczy przyjrzeć się materiałom opisującym metodologię niedawno opublikowanego jednego z najpopularniejszych zestawień w Polsce. W rankingu „Perspektyw” szkoły oceniane są na podstawie wyników ich uczniów osiągniętych podczas matury podstawowej i rozszerzonej oraz sukcesów na olimpiadach przedmiotowych. Nietrudno jednak zauważyć, że kryteria dotyczące matur są dosyć niejasne: dużo tu ogólników i skrótów myślowych, z których można wysnuwać różnorakie wnioski. Przykładowo, czytamy, że „wyliczona została wartość średnia ogólnopolska z poszczególnych przedmiotów”, zaś „wynik średni procentowy został odniesiony do wartości ogólnopolskiej” – co pozostaje na kłopotliwym poziomie matematycznej ogólności, ponieważ nie wiadomo, na jakiej zasadzie i na podstawie jakich danych wyliczano średnią, jak również w jaki sposób wyniki odnosiły się do siebie. Jasno natomiast określone są zasady, według których bierze się pod uwagę wyniki z olimpiad, a szczególnie ta, według której wskaźnik odnosi się do liczby uczniów w szkole.
Do czego to prowadzi? Do powstawania słynnych „kuźni olimpijczyków”, czyli szkół, w których uczeń niebiorący udziału w olimpiadzie jest uczniem drugiej kategorii. W takich placówkach na konkursy zgarnia się z łapanki: młodzi piszą test kwalifikacyjny i każdy, kto osiągnie odpowiedni wynik, ma brać udział w olimpiadzie. Oczywiście, teoretycznie nie musi, w praktyce – pod wpływem autorytetu nauczyciela i szkoły sprzeciw jest nad wyraz rzadki. Gdy już do tego dojdzie, osobom przechodzącym do kolejnych etapów konkursów poświęca się zaskakująco wiele uwagi, zaczynając od zajęć dodatkowych, przez specjalne traktowanie na innych lekcjach, aż po kurioza z rodzaju lekcji profilowanych pod olimpijczyków, prowadzonych w trakcie normalnych, przedmiotowych godzin lekcyjnych. Nie wspominając o tym, że w wielu liceach i technikach olimpijczycy otrzymują od dyrekcji nieokreślone statutami „wolne” na przygotowanie, potrafiące trwać nawet miesiąc.
Pozostali uczniowie radzą sobie, jak mogą. Jak już wspominałem, są to zazwyczaj dzieci ambitne, mające duże możliwości i uzupełniają oni puste miejsca pozostawione przez szkołę we własnym zakresie: poprzez korepetycje, lektury uzupełniające czy koła samokształcenia. W efekcie również wskaźniki maturalne tych szkół pozostają bardzo wysokie: wilk jest syty i owca cała. Pytanie jednak, na ile taka szkoła spełnia swoje zadanie?
Gorsze niż sztuczne naginanie rankingów olimpiadami są wskaźniki, których zestawienia nie biorą pod uwagę. Jest to choćby jakość nauczania mierzona nie wynikiem maturalnym, ale poziomem kultury nauczania i przekazu wiedzy, czego nie ujmie żadne zestawienie. Nierzadko wymarzona szkoła absolwenta podstawówki okazuje się instytucją, w której dziecko spotyka się na każdym kroku z niewidzialnymi ścianami niezrozumienia i brakiem empatii. Instytucją, dla której liczy się jedynie bezduszna liczba – wynik matury. Prowadzi to zazwyczaj do osłabienia naturalnego potencjału ucznia i – w najlepszym wypadku – zabicia w nim pasji nauki. Ta może, ale nie musi, odrodzić się w nim dopiero na studiach, gdy zniknie presja osiągania wyników za wszelką cenę.
Podobnie rzecz ma się z tym, co określa się jako atmosfera szkoły. W niektórych placówkach panuje żelazny statutowy rygor, w innych spotykamy klimat bardziej liberalny, pozwalający uczniom realizować ich indywidualizm. Nierzadko widywałem uczniów potrzebujących nad sobą rządów silnej ręki, którzy przychodzili do szkoły, w której pozostawiano im za dużo swobody, aby mogli się rozwinąć. I odwrotnie, takich, którzy trafiali do liceum gotowi zmieniać świat, a opuszczali je jako kukiełki, za pomocą dotkliwych kar i sankcji nauczone siedzieć cicho i pokornie, z horyzontami ograniczonymi granicami szkolnego regulaminu.
W teorii polskie szkoły są apolityczne: jest to piramidalna i oderwana od rzeczywistości bzdura. W praktyce istnieją licea bardziej konserwatywne, liberalne, lewicowe. Czasem dochodzi do sytuacji, w której dziecko trafia do placówki, która co prawda osiąga doskonałe wyniki rankingowe, ale w najmniejszym stopniu nie realizuje jego potrzeb socjalizacyjnych. Okazuje się bowiem, że znalazło się w środowisku mu nieprzychylnym z uwagi na poglądy, w jakich zostało wychowane i jakie nauczyło się przyjmować za swoje. W takiej sytuacji często nie ma innego wyjścia, jak zamykać się coraz bardziej w sobie, albo upodobnić się do osób, między które trafiło.
Wszystkich tych informacji nie znajdziemy w rankingach. Nic dziwnego: trudno je ująć metodologicznie na podstawie garści cyferek, którą jest ranking szkół średnich. W tej chwili należy je zdobywać w kuluarach, za pośrednictwem poczty pantoflowej i plotek, które – jak można się domyślić – nie są najlepszym kryterium wyboru szkoły.
Rankingi są kolejnym świadectwem patologii, która cechuje polską edukację. Na ich podstawie młodzi ludzie dokonują decyzji, którą szkołę średnią wybrać: tymczasem nie informują one o prawie niczym. Nie tylko niewiele mówią o jakości i przede wszystkim charakterze liceum czy technikum, ale często po prostu wprowadzają w błąd. Prowadzą też do „punktozy” i maniakalnego śrubowania sztucznych wyników, co jest obecnie jednym z największych problemów cechujących nasz system edukacyjnych.
Szkoła to miejsce, które dla ucznia jest drugim domem i w którym ma się on przede wszystkim czuć dobrze i uczyć. Określenie jej za pomocą długich tabel wypełnionych cyframi, oznacza dokładnie to, czego powinniśmy unikać za wszelką cenę: sprowadzenie tego ucznia, żywej, myślącej i czującej istoty, do jednej z cyferek. Sensowny opis szkoły jest możliwy – ale na pewno nie w tej formie.