Nauka
Homo sapiens i tajemniczy gatunek człowieka. Mamy jego geny
01 grudnia 2024
„Jeśli ktoś ma uratować świat, będą to kobiety. Myślę, że zbyt długo nie były dopuszczane do głosu, polityki i biznesu"- mówi Areta Szpura, ekoaktywistka
KAROLINA ANNA KUTA: Dlaczego odeszłaś z poprzedniej pracy – firmy Local Heroes, której byłaś współzałożycielką? Odnosiłyście przecież spore sukcesy.
ARETA SZPURA*: Zaczęło się od mojego braku świadomości i wiedzy o przemyśle modowym na świecie. Nie wiedziałam, jak produkowane są ubrania, ile wynosi koszt środowiskowy. Obejrzałam film dokumentalny The True Cost (dokument Andrew Morgana o fast fashion – red.) i przez prawie cały seans płakałam. Potem zderzyłam się ze ścianą – zobaczyłam kolejne filmy, przeczytałam książki. Dowiedziałam się, w jakich warunkach pracują ludzie w fabrykach ubrań, że w Azji kolor sezonu – z powodu chemikaliów – można wyczytać z barwy rzek. Nikomu na tym nie zależy, bo fabryki nie są w USA czy Europie, ale daleko od nas – „gdzieś tam”.
Dowiedziałam się, ile tysięcy litrów wody trzeba zużyć na produkcję jednej koszulki. Przeraziła mnie taka bezmyślność i niesprawiedliwość, tym bardziej że większości ubrań nie potrzebujemy. Ostatnio byłam w sortowni, gdzie lądują rzeczy zabrane z koszów Polskiego Czerwonego Krzyża. Obrabia się tam kilka ton ubrań dziennie. Myślę, że gdybyśmy dzisiaj zamknęli wszystkie fabryki, ubrań wystarczyłoby nam na długo, tyle już ich wyprodukowaliśmy.
Jak sama radzisz sobie z niekupowaniem ubrań? Przecież żyłaś modą.
Staram się unikać centrów handlowych i sytuacji, gdzie mogłabym się natknąć na „niesamowitą okazję, której nie mogę się oprzeć”. Ale przede wszystkim wiem, co mam w szafie, często robię porządki, dbam o swoje rzeczy. Jeżeli przyjdzie mi ochota na coś nowego, szukam w lumpeksach, na Bazarze Miejskim albo wymieniam się ubraniami ze znajomymi. Dodatkowo coraz mniej uwagi przywiązuję do rzeczy, które posiadam. To bardzo ułatwia sprawę.
Czy myślisz, że filozofia less waste uderza bardziej w kobiety? Bo przecież sobie czegoś jednak odmawiamy – przestałyśmy kupować nowe ubrania, ograniczamy kosmetyki. Ostatnio spotkałam się z opinią, że za to, co zrobiliśmy Ziemi, można obwiniać patriarchalizm. Takie zdanie wygłaszał mężczyzna.
Kobiety w większości domów są odpowiedzialne za zakupy spożywcze czy środki czystości częściej niż mężczyźni. Sporo decyzji związanych z życiem w duchu less waste na co dzień może zależeć od kobiet. To duża odpowiedzialność.
Z kolei mężczyźni kierują większością firm i stoją na czele państw, które – kosztem środowiska i zdrowia milionów ludzi – dążą do zysku i kontroli. Często decydującą rolę odgrywa męskie ego. Oczywiście generalizuję, ale jeśli popatrzymy na statystyki, taką mamy sytuację.
Również uogólniając, kobiety są bardziej wrażliwe, mają instynkt macierzyński. To wynika z historii, sytuacji społecznej, ról, w które przez lata byliśmy wtłaczani. Kobiety za długo nie były dopuszczane do głosu, polityki czy biznesu. Nikt nie liczył się z ich zdaniem i w końcu doszliśmy tu, gdzie jesteśmy – na próg katastrofy klimatycznej, koniec świata, który znamy.
Jeśli ktoś ma uratować świat, będą to kobiety.
Spotkałam się ostatnio z opinią, że bez zmian systemowych nasze starania w ogóle nie mają sensu, że chodzi tylko o uspokojenie własnych sumień i poprawę samopoczucia.
System nie jest w stanie od razu podłapać zachodzących zmian. Szybciej poczujemy to jako jednostki – będziemy chcieli coś zmienić w swoim życiu czy najbliższym otoczeniu. Nie możemy czekać z założonymi rękami, aż coś przewróci się na górze, zrobi to za nas ktoś inny. Każda rewolucja zaczyna się od dołu, od jednostki. Tak samo jak firmy zależą od konsumentów.
Znam całą masę przykładów. Kolejne firmy wprowadzają coraz bardziej ekologiczną politykę, plastik z recyklingu, szklane opakowania, prowadzą proekologiczne akcje PR-owe. Zmiany klimatu wywołane działaniem człowieka to już poważnie traktowany temat, a nie kwestia czyjejś zachcianki. Firmy czują na karku oddech klienta. Na przykład wielka sieć sklepów wprowadziła opcję kupowania produktów sypkich na wagę, co było rezultatem nacisku konsumentów, którzy zmienili swoje działania i potrzeby. Oczywiście niezbędne są zmiany systemowe, ale jeśli już jesteśmy świadomi – to dlaczego mamy nie pomóc?
Ale gdy idę do sklepu ze swoją siatką czy woreczkami, a ktoś pakuje jedną bułkę w dwie foliówki, łatwo stracić wiarę. Co mam robić? Upominać?
Ja cały czas uczę się dbać o swoją energię. To znaczy, mam ograniczoną dawkę na każdy dzień – jeśli czuję, że mam siłę, by z kimś porozmawiać i podyskutować w sklepie czy restauracji z plastikowymi słomkami, robię to. Jeśli nie mam energii, odpuszczam.
Przeżyłam okres, gdy upominałam wszystkich naokoło. Nauczyłam się, że trzeba robić to bardzo umiejętnie. Najpierw zastanowić się, czy mamy na to siłę, a dopiero później starać się znaleźć odpowiedni sposób. Do każdego trafiają inne argumenty. Warto pokazywać alternatywy, np. woreczki z firanek zamiast foliówek. Ktoś może pomyśleć: „Fajny pomysł, ja też to zmienię”. To lepsze niż wytykanie błędów. Wtedy ludzie po prostu zamykają się na inne opcje.
Mam możliwość spojrzenia na tę walkę z innego punktu widzenia – małego miasteczka, skąd pochodzę, nie Warszawy. Czy nie myślisz, że w stolicy żyjemy w ekologicznej bańce? Na przykład mamy komfort, by wybierać miejsca bez plastikowych sztućców czy słomek, podczas gdy wiele osób w ogóle nie ma takiego pola do podejmowania decyzji.
Każdy ma własną bańkę – odwiedzane miejsca, liczba znajomych i spraw do załatwienia. Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy mają inną sytuację w życiu, rzeczy, o których mówię, mogą być wybrykiem czy wymysłem. Rozumiem, że nie mają czasu ani siły, by chodzić do pięciu różnych sklepów, gdzie kupią jedzenie bez plastikowych opakowań.
Ale będąc w naszej bańce – jeśli wybieramy się na kawę, dlaczego nie wesprzeć miejsca, które ma ekologiczne produkty, unika plastiku czy angażuje się w zielone akcje? To dla mnie dollar voting (ang. głosowanie pieniędzmi). Jeśli już jesteśmy konsumentami na rynku, głosujmy za firmami, które coś zmieniają. Poza tym osoby w małych miastach często są bliżej natury i żyją bardziej ekologicznie, szanują to, co mają.
Do tego też nie jestem przekonana. Rozmawiałam ostatnio z dziewczynami z małych miejscowości, które starają się walczyć ze zmianami klimatu. Wydaje się, że często konsumpcjonizm w małych miejscowościach jest jeszcze silniejszy. Plastik i nowe rzeczy oznaczają tam wyższy status społeczny, a używane torby czy ubrania kojarzą się z komuną. Działania proekologiczne są uznawane za fanaberię, a dziewczyny wyzywane od „dziwaczek” i „ekoterrorystek”.
Pamiętajmy, że kilka lat temu tak było w całym kraju. Chciałabym im powiedzieć, żeby się trzymały i nie rezygnowały. Nie każda ciocia czy babcia są do przekonania. Osoby ze starszego pokolenia naprawdę już dużo przeszły, więc wykorzystanie naszej energii, żeby je zmienić, może nie być efektywne.
Przykładem są relacje z moją babcią. Rodzice, podobnie jak ja, od kilku lat nie jedzą mięsa. Na początku babcia była zszokowana i przerażona. Teraz widzi, że cały czas żyjemy. A poza tym czujemy się lepiej, nie chorujemy, odstawiliśmy leki. Kiedy przywożę jej sernik jaglany czy ser z nerkowców, patrzy z ciekawością. Ona po prostu nie miała pojęcia, że można robić takie rzeczy. Dla niej ciągle liczy się „kanapka z szynką”, co powinniśmy rozumieć; szynka była dla jej pokolenia towarem często nieosiągalnym.
W wywiadzie dla magazynu „Vogue” powiedziałaś, że po wizycie w ekobutiku w USA zdałaś sobie sprawę, że ekologiczny styl życia może być bardzo estetyczny i instagramowy. Myślisz, że to dobra droga? Znowu ocieramy się o konsumpcjonizm…
Na pewno niejedyna droga, ale to był wtedy mój świat – ten komercyjny znałam bardzo dobrze. Zdałam sobie sprawę, że jeśli uda nam się połączyć coś, co jest „trendy”, i naszą wiadomość – to można ją łatwiej przekazać. Warto spróbować przeformować ciężkie informacje na bardziej lekkostrawne.
Oczywiście boję się, że konsumpcjonizm zmienia się w ekokonsumpcjonizm. Ciągle mamy ten sam system i zasady – jesteśmy konsumentami, kupujemy kolejne rzeczy. Tylko że teraz wolimy, by miały certyfikaty „bio” i „eko”. Kluczowe jest, by zdać sobie kiedyś sprawę, że my tak naprawdę nie potrzebujemy tylu rzeczy.
Przez wszechobecną dyskusję: „Co jest częścią działań marketingowych, a kiedy zaczyna się świadomość?” boję się też przepalenia tematu. Za jakiś czas słowo „ekologiczne” będzie nam wychodziło uszami. Boję się, że się znieczulimy, przestaniemy na nie w ogóle reagować.
Boisz się też katastrofy klimatycznej?
To cała karuzela uczuć. Są dni, kiedy dużo czasu spędzam w mediach społecznościowych. Wiadomo, że najgorsze wiadomości najlepiej się klikają. Czytam, że do nieodwracalnych zmian nie zostało nam wcale 12 lat, ale tylko 18 miesięcy. Krzyczą do mnie nagłówki o roztapiających się lodowcach. Natłok złych informacji powoduje depresję klimatyczną. W takich dniach muszę włożyć sporo wysiłku, żeby przywrócić samą siebie do pionu. To praca sama ze sobą.
Jestem na pozycji, gdzie naprawdę wiem: „jest źle”. Wiedza, że jest jeszcze gorzej, nic nie pomoże. Raczej pochłonie mój czas i energię na zamartwianie się.
Szwedzka aktywistka Greta Thunberg powiedziała, że chce, byśmy wszyscy czuli strach. Uważasz, że to uczucie nie jest potrzebne?
Jeśli mówimy o aktywistach czy ludziach świadomych tematu, panika nie pomoże. Jest często paraliżująca. Kiedy dostaję dużo złych informacji, jest mi ciężko. Bardzo łatwo mogłabym doprowadzić do momentu, w którym stwierdziłabym, że nie muszę nic robić. Bo przecież nic nie zmienię.
Moją drogą jest połączenie wkurzenia i optymizmu. Usłyszałam ostatnio, że niestety nie jesteśmy w momencie, w którym możemy jakiś system podtrzymać. Nie mamy już czego podtrzymywać – zniszczyliśmy planetę, wycisnęliśmy z niej wszystko i teraz trzeba ją ratować. Tkwimy w tej sytuacji, nie znajdując rozwiązań problemów. Może musimy trochę wznieść się ponad to wszystko i spróbować zupełnie innych, czasem szalonych pomysłów?
Potrzebujemy szalonych pomysłów na szczycie czy baby steps (ang. małe kroczki – red.), których znaczenie podkreślasz w swojej książce?
Musimy użyć wszystkich możliwych środków. Podstawą jest dla mnie współpraca. Ewidentnie kapitalistyczne i indywidualne podejście nie działa. Jeżeli naprawdę chcielibyśmy uratować świat, musielibyśmy wypracować nowe modele, tzn. nauczyć się współpracy. Przypomnieć sobie, że żyjemy wszyscy razem. To jest nowe myślenie także dla mnie, ale interes mamy wspólny.
Każdy z nas powinien angażować się w politykę, niekoniecznie zasiąść w parlamencie, choć w sumie… dlaczego nie? Przez większość życia miałam poczucie, że polityka mnie nie interesuje, jest tam zła energia. Właśnie dlatego, że sporo sensownie myślących ludzi tak uważa, wysokie stanowiska przejmują pozostali. Do niedawna ekologia w ogóle nie interesowała społeczeństwa. Nikt nie patrzył w tej kwestii władzy na ręce, politycy robili, co chcieli. Jeśli będziemy cały czas myśleć „my” i „oni”, to nigdzie nie zajdziemy. Jesteśmy tylko my i musimy mieć gdzie żyć.
*Areta Szpura – ekoaktywistka, współzałożycielka marki modowej Local Heroes, autorka książki Jak uratować świat. Czyli co dobrego możesz zrobić dla planety