Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
„Chciałam pokazać, jak wyglądał 4 czerwca nie z perspektywy sztabów wyborczych w Warszawie, ale we wspomnieniach mieszkańców mniejszych miejscowości” - mówi Aleksandra Boćkowska o reportażu Można wybierać
Boćkowska w swojej książce historię pierwszych częściowo wolnych wyborów z 4 czerwca 1989 r. opiera na wspomnieniach. W jednym miejscy zbiera głosy ludzi, którzy tego dnia szli do urn w Zielonej Górze, Dębicy czy Świnoujściu – z dala od zgiełku stolicy i kamer telewizji państwowej.
Chce przekonać się, jak narodziny wolnego kraju wyglądały nie w oczach warszawskich czy gdańskich działaczy Solidarności i PZPR, lecz tych, których ominęła wielka historia, którym przeszkadzały być może puste półki w sklepach, ale którzy – przynajmniej we własnych wspomnieniach – niespecjalnie cierpieli pod komunistycznym reżimem.
Bohaterowie opowiadają o swoich nadziejach i obawach w obliczu przemian ustrojowych. Notują uwagi dotyczące sytuacji politycznej tuż obok cen warzyw, mięsa i rajstop. Wspominają, że wierzyli w Solidarność, że w dniu wyborów towarzyszyła im ogromna radość. Mówią też, że przeczuwali od razu, że dopuszczenie opozycji do władzy nie oznacza dla Polski (i dla nich samych) nic dobrego. Albo nie pamiętają nic.
Okazuje się bowiem, że w codziennej krzątaninie, w pędzie zachodzących wówczas zmian, dzień 4 czerwca 1989 – jak podsumowuje autorka jeden z rozdziałów książki – „nie miał kiedy zatrzymać się w kadrze”. Zielona Góra bardziej niż wyborami żyła w tamtym czasie Festiwalem Piosenki Radzieckiej (wyniki wyborów ogłoszono na trzeciej stronie lokalnego dziennika). Jednej z bohaterek, zajętej przeprowadzką i trudnościami związanymi z wyposażeniem nowego mieszkania, dzień wyborów umknął zupełnie, nie wspomniała o nim nawet w korespondencji do męża przebywającego w RFN.
„To oczywiście naukowo udowodnione, że to (przejście od komunizmu do demokracji – red.) było płynne i trwało mniej więcej dekadę, ale wydawało mi się, że jednak ten dzień jest szalenie symboliczny. I chciałabym w sumie, żeby był symboliczny” – mówi Boćkowska, gdy rozmawiamy w Gdańsku podczas pierwszego dnia Święta Wolności i Solidarności zorganizowanego z okazji 30. rocznicy wyborów.
Wiadomo, że czas transformacji nie dla wszystkich okazał się łaskawy. Ostatni rozdział książki to mozaika notatek z dzienników bohaterów Boćkowskiej. Radość ze zwycięstwa politycznego miesza się w nich z narzekaniem na szalejącą inflację, utratę miejsc pracy i inne skutki reformy Balcerowicza.
Wyczekane „można wybierać”, 4 czerwca przyjmowane wręcz euforycznie, pod koniec roku brzmi już jak przymus – raczej w kontekście wyborów życiowych niż politycznych. Osoby, których losy śledzi Boćkowska, stają przed wyborami, do których po latach komuny nie były przygotowane – czy i jak założyć własny biznes, jak zatroszczyć się o przyszłość własnej rodziny, ale także jakie miejsce zająć na scenie politycznej.
Historia wielkiej rocznicy opisana w reportażu Można wybierać staje się historią z bardzo długim postscriptum, z którego nie wszyscy wyszli zwycięsko – i mowa tu nie tylko o tych „zwykłych ludziach”, których cierpliwie wysłuchała autorka, ale przecież także o politykach, takich jak Tadeusz Mazowiecki.
Jednak na pytanie, czy 4 czerwca 1989 r. był początkiem toczącej się do dziś wojny polsko-polskiej, dziennikarka odpowiada: „Nie jesteśmy bardziej podzieleni niż wtedy. (…) Ten podział jest bardzo głęboki na górze, wręcz nie do zasypania, ale nie jest tak poważny na dole, jak by to się mogło wydawać”.
Dominika Kardaś, Łukasz Grzesiczak