Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Z dr Magdaleną Archacką, mamą, dziekanem kierunku pedagogika na Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi rozmawia Krystyna Romanowska.
Zgodnie z decyzją ONZ 15 maja każdego roku obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Rodzin. Z tej okazji zachęcamy Państwa do przeczytania szeregu materiałów poruszających kwestie rodzin we współczesnym świecie.
Krystyna Romanowska: Od ilu dzieci mówimy o „wielodzietności”?
Magdalena Archacka: Przed II wojną światową wielodzietność oznaczała posiadanie co najmniej sześciorga dzieci. Dzisiaj należy sądzić, że rodzina wielodzietna liczy się od trojga dzieci w górę (tak wynika z programów skierowanych do tzw. dużych rodzin). Nie mamy jasnego określenia, ani też jednej definicji rodziny wielodzietnej. Najczęściej jednak jest to troje lub czworo dzieci, w zależności od tego, czy sięgamy po literaturę z zakresu socjologii, demografii, psychologii czy ekonomii.
Prawdę powiedziawszy nie pamiętam w naszym życiu społecznym pozytywnych reakcji na rodziny z liczbą dzieci powyżej dwóch (trójka jest jeszcze akceptowana), choć wśród moich znajomych mam sporo rodzin właśnie z trójką, czwórką dzieci świadomie zaplanowanych.
Poszukiwałam badań naukowych zajmujących się problematyką rodzin wielodzietnych i zauważyłam, że nawet te narracje są pełne stereotypów i redukujące. Czyli jeśli w dyskursie codzienności spotykamy się z określeniami: „beneficjenci 800+”, „dziecioroby”, „patologia”, „na garnuszku mopsu”, to w publikacjach wybrzmiewa zagrożenie „niekontrolowaną prokreacją”, „dysfunkcyjnością”, „ubóstwem”, „niskim kapitałem kulturowym i ekonomicznym”, rodziną znajdującą się w kryzysie mieszkaniowym.
Oczywiście fakt, że korelacja wymienionych problemów z wielodzietnością jest znikoma, ponieważ w takiej samej sytuacji, np. mieszkaniowej czy ekonomicznej, są w ogóle rodziny i młodzi ludzie w Polsce. Jednak wszystkie te dyskursy alarmują: rodzinom wielodzietnym należy się przyglądać z daleko idącą rezerwą.
Podstawę buduje pewna kultura podejrzliwości wobec wielodzietnych: po co im to? ile zarabiają miesięcznie na tym 800+? Oczywiście „niepracująca” mama budzi niesmak, bo przecież, jak powszechnie wiadomo, opieka nad czwórką dzieci, nie jest żadną pracą. Przedziwne, że mamy w pogardzie ludzi wychowujących kilkoro dzieci uważając ich za nieodpowiedzialnych, podczas gdy praca w rodzinie wielodzietnej jest nacechowana samoorganizacją, samodyscypliną i odpowiedzialnością.
Zauważmy, co się dzieje w odbiorze społecznym – jeżeli jakiś problem (np. depresja nastolatka) wydarza się w rodzinie z jednym dzieckiem, wszyscy nagle chcą pośpieszyć z pomocą, bo problem depresji jest ważny i medialny. Tymczasem depresja np. najstarszej dziewczynki w rodzinie wielodzietnej pociągnie za sobą od razu negatywnie nacechowane diagnozy: nikt nie ma dla niej czasu, a ona na pewno przejmuje obowiązki rodziców w rodzinie z niskim kapitałem kulturowym. Tak jakby problemy wynikały z samej wielodzietności, natomiast innym należy bacznie się przyjrzeć, by odkryć ich źródła.
Jak doszło do tego, że wielodzietność kojarzy nam się źle i ciągle mamy przed oczami te nieszczęsne rodziny robotnicze czy chłopskie z bosonogimi dziećmi. W końcu od tego czasu minęło już trochę lat…
Na tę nowoczesną niechęć do rodzin wielodzietnych, które wcale nie muszą wynikać z „niekontrolowanej prokreacji”, tylko być świadomą decyzją, wpływa zindywidualizowana kultura, w której żyjemy. Samorealizacja, samopoznanie, autodiagnoza – to są pojęcia i wartości, na które w obowiązującym dyskursie powinniśmy się powoływać. Matka piątki dzieci ma małą szansę na samorealizację w momencie, gdy dzieci są małe i potrzebują nieustannej opieki. Kultura narcyzmu i skrajnego indywidualizmu, kultura „ja” i konsumpcji tego, co można zdobyć, kultura kreatywności i nieustannego szczęścia w życiu, ma się nijak do wspólnoty wielodzietnej rodziny.
Wspólnotowe myślenie zawsze wykroczy poza samorealizację, bo dzieci mają swoje potrzeby.
Poza tym dochód dzieli się na pięć, sześć i więcej osób, dlatego konsumpcja indywidualna jest ograniczona. Skupienie na sobie i dążenie do maksymalizacji konsumpcji widać w marketingowych obrazkach i reklamach: tam nie ma rodzin z trójką dzieci. A z czwórką – broń Boże! Takiej patologii nie mogą pokazać swoim klientom!
To w sumie dziwne, bo większej rodzinie można sprzedać więcej produktów.
Ale skoro myślimy o wielodzietnych jak o biedakach – nikt nie sprzeda im co roku drogiego auta i wakacji w tropikach! Nie ma bilbordów zachęcających do wyjazdu na urlop dla rodzin z czwórką dzieci. Nasze myślenie jest kształtowane przez dyskurs medialny. Wynotowałam więc sobie, co donoszą o wielodzietnych media. Otóż nie widziałam ostatnio w maintstreamie żadnej prezentacji takiej rodziny. Gdzieś tam dawno temu pojawiała się często rodzina Justyny Steczkowskiej, ale już o niej zapomniano. Rodzina wielodzietna – w opinii mediów głównego nurtu – po prostu nie jest nastawiona na sukces życiowy. A ta z jednym dzieckiem – jest!
Do tego zaczynam dostrzegać nastawienie na budowanie relacji partnerskich, gdzie rodzice myślą przede wszystkim o sobie i swoim związku. Dzieci przesuwają się na drugie miejsce. Podkreślmy: to partner jest ważniejszy od dziecka, czyli „ja i samorealizacja” wraz z moim drugim „ja i jego samorealizacją” tworzą rodzinę.
Zauważmy też, że w rodzinie z jednym dzieckiem matka ma prawo do samorealizacji (dbania o swoje potrzeby, wygląd, rozrywki), ale w rodzinie wielodzietnej – już nie. Także dzieci w takiej rodzinie mają jakieś obowiązki domowe, a to już oznacza – to bardzo modne w poppedagogice oraz poppsychologii – że są poddawane parentyfikacji i pracują nad siły. A już te same postawy rodziców jednego dziecka stanowią wyraz dbania o dobrostan rodziny i wkład w świadome wychowanie.
Zauważmy, że w ogóle macierzyństwo przyjęło ostatnio formułę cierpienia, jest wielkim rozczarowaniem. Macierzyństwo nie wygląda jak z bilbordu reklamującego rodzinny wypad za miasto. Media zbudowały nam obraz szczęśliwej rodziny, szczęśliwego małżeństwa, romantycznej miłości, a my nieustannie nasze życie próbujemy dostosować do tych idealnych obrazów. I okazuje się, że się nie da.
Ministerstwo wprowadza programy dla rodzin wielodzietnych, czyli jednak chce takim rodzinom pomagać.
Ja bardzo krytycznie oceniam ostatnie posunięcia rządu Koalicji Obywatelskiej. Widoczne jest, że nie chodzi o umożliwienie wyboru kobiecie, tylko o zaspokojenie rynku pracy. Mamy więc 1700 tzw. babciowego. Można też oddać dziecko do żłobka lub przedszkola i rodzina otrzyma wówczas ok. 1500 zł dofinansowania. A mamy decydujące się zostać w domu dostaną 500 zł na otarcie łez. To ja się pytam: czy jest to program stworzony w trosce rodzinę, dziecko i mamę, czy nastawiony na szybkie wypchnięcie kobiet do pracy? Wybór jest tak naprawdę pozorny, a w dodatku w jawny sposób dyskryminujący rodziny wielodzietne, w których jedno z rodziców musi pozostać w domu, choćby po to, by odprowadzać i przyprowadzać dzieci do i z przedszkola.
Czy jest szansa na to, żeby odczarować nasze spojrzenie na rodziny z dużą liczbą dzieci?
Jedna z moich studentek właśnie pisze na ten temat pracę dyplomową, a problematyką rodzin wielodzietnych zajmuje się niewiele osób. I to będzie bardzo dobra praca, którą opublikujemy. Z pewną przykrością stwierdzę, że zmiana myślenia o dzieciach, rodzinie, macierzyństwie, nie działa na zasadzie odczarowania. Nasza kultura nazywa się „JA” i nie realizuje się w myśleniu wspólnotowym. Czy są szanse na zmianę? Z pewnością na naszej pedagogice staramy się wykraczać poza stereotypy.
Magdalena Archacka – doktor nauk społecznych, pedagożka specjalizująca się w filozofii edukacji, pedagogice rodzinnej i doradztwie psychologiczno-pedagogicznym. Studia pedagogiczne i doktoranckie ukończyła w Dolnośląskiej Szkole Wyższej we Wrocławiu, tam też obroniła pracę doktorską pod tytułem Praktyki władzy, wolności i oporu we współczesnej polskiej szkole. Doświadczenie zawodowe zdobywała w Akademii WSB w Dąbrowie Górniczej, na Uniwersytecie Śląskim i Uczelni Korczaka w Katowicach. Interesuje się filozofią, pedagogiką konserwatywną i krytyczną.
Polecamy: