Humanizm
Duże dzieci dużo wydają. Biznes zarabia na nostalgii dorosłych
17 grudnia 2024
Znika świat, w którym wychowywali się ludzie kilkadziesiąt lat temu. Wiele osób deklaruje z tego powodu żal i przywiązanie do natury, jednak z drugiej strony ich działania i aspiracje przeczą słowom. To swoista biologiczna schizofrenia, albo biofobia, która często kończy się bezsensownym z ekologicznego punktu widzenia „protezowaniem natury”, napędzającym biznes. O tych nieoczywistych problemach i naszych sprzecznych w sobie oczekiwaniach rozmawiamy z architektką krajobrazu i przyrodniczką Małgorzatą Piszczek*.
Krystyna Romanowska: Kilka lat temu wróciłam do wsi, w której spędziłam dzieciństwo. Nie poznałam okolicy. Zniknęły miedze, zagajniki, bagna, nie ma już polnych kwiatów, bo nie ma łąk.
Małgorzata Piszczek: Na naszych oczach właśnie odchodzi obraz świata, w którym wychowała się cześć 40-, 50-latków. Łąki, na których się kiedyś zbierało bukiety polnych kwiatów, dziś są silnie nawożone azotem i szybko koszone – żadne inne byliny niż trawy nie mają szansy zakwitnąć i się rozmnożyć. Zakrzewione, zarośnięte miedze są likwidowane, przeszkadzają maszynom rolniczym. Zagajniki są wycinane pod zabudowę, a mokradła, śródpolne oczka wodne wysychają osuszane przez regulację rowami melioracyjnymi.
Jednocześnie fora internetowe są pełne fotografii nieistniejących już „wiejskich sielskich krajobrazów”. Z czym mamy do czynienia?
Szczególnie wiosną, kiedy ogarnia nas wszystkich sezonowa radość z powodu kończącej się zimy, widzimy w mediach społecznościowych wiejskie dróżki, pola z makami i chabrami, bagna, drzewa rosnące na polach.
I to jest w jakiś sposób wzruszające, że ludzie właśnie w taki sposób dają upust poczuciu deficytu natury. Ale jest druga strona tego zachwytu dawną wsią. W moim przekonaniu ludzie, którzy tak wzdychają do tych krajobrazów, nie chcieliby mieszkać w domu, do którego nie ma doprowadzonej asfaltowej drogi albo światłowodu. Jest bardzo wiele osób deklarujących miłość do przyrody i natury, byle ta natura utrzymywała się w ryzach.
Żadnych więc uciążliwości: komarów, os, pszczół, kretów i zaskrońców. Nie mówiąc o pająkach, które nie mają prawa wchodzić przez otwarte okna. Każdy dzisiaj chce mieć dom sąsiadujący ze ścianą lasu. Gdyby wszyscy zrealizowali takie marzenia – zabrakłoby lasów lub wyglądałyby one jak parki.
Polecamy: Zmiana klimatu, plastikowe słomki i hipokryzja
Jak nazwać taką postawę? Biologiczną schizofrenią?
To z jednej strony biofobia – strach przed naturą. A z drugiej strony nieumiejętność zaakceptowania tego, że naturę należy przyjmować w pakiecie: wprawdzie jest piękna, dzika, wolna, ale czasami bywa niewygodna, trująca i gryząca.
Taką postawą charakteryzują się osoby, które „za dzieciaka” dotknęły natury naskórkowo. Są okazjonalnymi admiratorami natury. Pamiętają z dzieciństwa tylko dobre rzeczy. Nie zaznały szczypawek wchodzących do uszu, nie czuły poparzonych pokrzywą łydek i nie spały na kłującym sianie. Nie „nażyły się” w przyrodzie. Nie mówię, że to źle. Nie każdy miał okazję tego doświadczyć, ale taka postawa ma ograniczenia. I konsekwencje.
Jakie?
Takie osoby są bardzo podatne na wszelkiego rodzaju „protezowanie natury”. Na przykład zakładają łąki kwietne i nabijają kieszenie tym, którzy taki bezsensowny i niemający wiele wspólnego z dbaniem o ekosystem biznes wymyślili. Budują domki dla owadów, w których owady nigdy nie zamieszkają. Będą chcieli mieć w domach zielone ściany z martwych porostów zebranych w Skandynawii.
Na takich sentymentach skrzydła mogą rozwijać tzw. „narratorzy dzikości”, bo dzikość się świetnie sprzedaje.
Polecamy: Biznes pod szyldem ekologii. Idea, którą kupił rynek
Kim są owi „narratorzy dzikości”?
Budują swoją popularność ze specyficznej emfazy, z jaką opowiadają o przyrodzie. Dużo takich ludzi ujawniło się po pandemii, kiedy nagle dostrzegli jakąś przyrodę obok siebie. To świetnie, że bronią lokalnych ekosystemów. Natomiast pojawienie się ich jest znaczące, ponieważ kreują się na przyrodników, chociaż jeszcze trzy lata temu przyroda ich nie interesowała. Jest to symptomatyczne, zabawne, a jednocześnie w narracji mocno nadmiarowe. Ale jeżeli dzięki tej emfazie ktoś zainteresuje się naturą dokoła – może warto czasem posłuchać tych „narratorów dzikości”?
Wracając do krajobrazu, czy tak się musiało stać? Dlaczego łąki, zagajniki, bagna, miedze, musiały zniknąć?
Krajobraz, w jakim żyjemy, jakiego doświadczamy, jest dziełem człowieka i w naszej części świata jest głównie krajobrazem rolniczym, agrarnym. To, co się z nim stało, to kwestia przeobrażeń w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat. W związku ze zmianami, które zaszły w świecie i w Europie, nastąpiła optymalizacja upraw i nie opłaca się mieć małego gospodarstwa bez dopłat. Grunty orne zostały scalone.
Wielkoobszarowym rolnikom zawadza wszystko, co zmniejsza produktywność ziemi. Przeszkadzają więc miedze, bo przecież grunty stworzyły jedność. Maszyny rolnicze nie mogą się obrócić z opryskiwaczem o szerokich ramionach, dlatego trzeba wyciąć w zakrzewienia na miedzach. Pola zaczynają przypominać jednolitą powierzchnię pokrytą roślinami uprawnymi. Rolnicy, w większości nastawieni na maksymalny zysk, lekceważą ważność na przykład zadrzewień śródpolnych, które są oazą bioróżnorodności, czy siedlisk ptaków, które chronią uprawy przed szkodnikami. Drzewa na skraju pól są wycinane, bo… rzucają cień, a argumenty, że chronią przed burzami pyłowymi, przed wysychaniem, nie są dla rolników istotne.
Zmianę krajobrazu na jednostajny i monokulturowy widać wyraźnie w Wielkopolsce – gdzie zawsze był głód ziemi. Widać to też na Pomorzu, gdzie wcześniej były PGR-y, a teraz rolnicy mają wykupione ogromne areały.
Jest w tej ogromnej nieuchronnej zmianie przestrzeni wielki smutek odchodzenia, bo oto przemija ten nasz osobisty świat, którego nie obejrzą i nie poczują już nasze dzieci i wnuki. W książce „Ewolucja w miejskiej dżungli” Schilthuizen Menno, holenderski biolog ewolucyjny pisze o tym, jak chodząc po terenach pod swoim miastem, wspomina dziadka, dla którego ta sama przestrzeń wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Dziadek zbierał na łąkach storczyki i kosił trawę. Ja, idąc po moim wrocławskim osiedlu, pamiętam działkę rolną i lipy, które na niej rosły. Nie ma po nich śladu. Na łąkach wielkopolskich, a dokładniej na rubieżach Dolnego Śląska, w miejscu, gdzie rzeka Orla wpada do Baryczy, zawsze były podmokłe łąki pełne kaczeńców i gniazd czajek. Łąki są, ale woda zniknęła z krajobrazu, zniknęły wiosenne podtopienia, a co za tym idzie cały tamtejszy naturalny ekosystem
Każdy chce sobie życie ułatwić, ale wspólny dla nas jest sentyment do tego, co nazywamy dziką przyrodą…
Jasne, kiedy uprawiamy jogging, to instynktownie szukamy zieleni, a nie biegamy po asfalcie. Lubimy łąki, lubimy popatrzeć na ładny las, ale pod jednym warunkiem taki las powinien być… przejrzysty. Bez podszytu, martwego drewna, krzewów. Takie z nas dzieci sawanny. Mam nadzieję, że będziemy się uczyć przyrody, żeby chronić jej prawdziwą dzikość, naturę. I że będziemy wciąż do niej tęsknić, że ta nostalgia dotknie każde pokolenie i zostanie z nami na zawsze.
Polecamy: Bezpieczeństwo ekologiczne. Biopolityka to warunek naszego przetrwania
* Małgorzata Piszczek – przyrodniczka, architektka krajobrazu, edukatorka przyrodnicza. Projektuje, urządza i pielęgnuje ogrody. Działa społecznie na rzecz miejskiej przyrody i klimatu w ramach różnych inicjatyw. Prowadzi szkolenia na temat adaptacji miast do zmiany klimatu dla samorządów, organizacji pozarządowych i aktywistów oraz przyrodnicze spacery edukacyjne dla mieszkańców Wrocławia.
Dowiedz się więcej: