Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
„Najwyższy czas zdać się na młode pokolenie Polaków i Żydów, by przepracowywać obustronne traumy. W innym przypadku nie mamy szans pójść do przodu” - mówi Karolina Przewrocka-Aderet
ANNA WILCZYŃSKA: W swojej książce piszesz o Polanim. Kim oni są?
KAROLINA PRZEWROCKA-ADERET*: Polanim to po hebrajsku Polacy, a określenie to w Izraelu odnosi się do Żydów, którzy w różnych okresach przyjeżdżali tu z Polski. Za każdym razem, gdy z Izraela przyjeżdżała kolejna alija, czyli migracja, jej uczestników nazywało się w zależności od kraju, z którego przybyli. Jest to pewien paradoks, bo ci migranci w krajach urodzenia często byli wykluczani ze względu na pochodzenie. A gdy już dotarli do kraju, w którym nie musieli ukrywać swojej tożsamości, nagle słyszeli, jak inni Żydzi mówią o nich per Polacy, Francuzi, Rosjanie.
Ale to nazewnictwo, choć może się wydawać wykluczające, często miało też wymiar plemienny, który podtrzymywali sami uczestnicy poszczególnych migracji. Na przykład dla Polanim było ważne, by ich dzieci zawierały małżeństwa tylko z innymi Polanim, a jeśli nie, to z Aszkenazyjczykami. Niektórzy świadomie pielęgnowali język, kulturę polską, chodzili do polskich księgarń i wynajdywali „polskie” miejsca spotkań.
Czy bywało tak, że etykieta Polanim ciążyła migrantom?
Przez pierwsze lata istnienia Państwa Izrael zdecydowanie nie. Wtedy bycie Polanim czy w ogóle Żydem z Europy – w przeciwieństwie do Mizrachim, Żydów bliskowschodnich, którzy zaczęli napływać nieco później – oznaczało nobilitację wynikającą z przynależności do grupy założycieli i głównych budowniczych kraju. Gwarantowało pozycję w społeczeństwie. To doprowadziło później do wielu konfliktów ze wspomnianą grupą Mizrachim – zresztą te animozje nadal występują w Izraelu.
Natomiast dzisiaj na Polanim patrzy się z przymrużeniem oka, pewnie przez liczbę stereotypów, które są tak popularne, że wręcz weszły do narodowej mitologii. Gdy z kimś się spotykam i mówię, że jestem z Polski, zawsze słyszę tę samą odpowiedź: „My tu wszyscy jesteśmy z Polski”. I faktycznie spora część obywateli Izraela ma polskie korzenie. Dlatego współcześnie określenie Polanim ma przede wszystkim sentymentalny wydźwięk – wiąże się z krajem pochodzenia dziadka, wspomnieniami z dzieciństwa lub zabawnymi stereotypami i żartami.
Dziś w dalszym ciągu Polacy migrują do Izraela. To już nie Polanim? To już nie ta sama migracja?
Współcześnie Polacy migrują do Izraela, bo na przykład odnaleźli zapomniane żydowskie korzenie w rodzinie albo chcą spróbować szczęścia w nowym kraju, a dzięki żydowskiemu pochodzeniu mają taką możliwość. Inni dokonali konwersji, jeszcze inni wyjeżdżają, ponieważ się zakochali. Trudno te motywacje i okoliczności wyjazdów porównać z tamtymi sprzed lat. Starsze pokolenia w różnych okresach wyjeżdżały z Polski z przymusu i definitywnie. Przechowywały w sobie żal, ale też sentyment do kraju, do którego wrócić nie można. Dla nich drzwi się zamknęły, klamka zapadła.
Dziś ta emigracja jest zupełnie inna. Ci z migrantów, którym na przykład nie spodoba się klimat lub sytuacja polityczna, nie uda się założyć rodziny czy znaleźć pracy, mogą wrócić do Polski w każdej chwili. Dziś taka zmiana to nie jest już wielka rzecz i doświadczenie, które zmienia całe życie. I jest to zmiana dobrowolna.
Pokolenie Polanim nieuchronnie odchodzi?
Niestety tak. Ale też zostawia po sobie rzeczy, czasem całe wielkie biblioteki po polsku, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Te biblioteki często w całości lądują na śmietnikach. Dlatego pisząc książkę o Polanim, chciałam, żeby ich historie gdzieś przetrwały, bo już zaraz nie będzie miał kto ich opowiedzieć, a wszystkie pamiątki po Polanim wylądują na śmietniku historii. Z drugiej strony wraz z tymi ludźmi odchodzą też kultywowane przez starsze pokolenie urazy związane z Polską i Polakami. Odchodzi źródło transgeneracyjnych traum, które starsi migranci z Polski przenosili w kolejne pokolenia.
Ta relacja Polanim z Polską dla niektórych była prawie schizofreniczna albo przypominała syndrom sztokholmski.
Tak, widać to po rozmowach z Polanim, które zawarłam w książce. Wyłaniają się z nich dwa przeplatające się modele stosunku do Polski – sentyment za polskością, językiem, polską kulturą, za krajobrazem i ziemią, ale też żal, a czasem otwarta awersja do ludzi – do Polaków, którzy wytykali palcami, wykluczali, czasem rozgrabiali majątek i którzy ostatecznie wyrzucili Żydów z kraju.
Wątek traumy związanej z Polską w książce pojawia się wielokrotnie. Z jednej strony to trauma Holokaustu, a z drugiej – trauma wygnania. Piszesz: „Producenci leków przeciwlękowych i antydepresantów znajdują w Izraelu spory rynek zbytu. Trauma ocalałych z Zagłady jest transgeneracyjna”. Oraz: „Nieprzepracowana trauma przejdzie na kolejne pokolenia”.
Tych traum tkwi w Izraelczykach wiele, Zagłada jest tylko jedną z nich. Ogromnym źródłem wewnętrznych napięć jest sytuacja w regionie – przecież wojna może tu wybuchnąć w każdej chwili. Wiele osób żyje w strachu o swoje bezpieczeństwo, w poczuciu presji, że nieustannie muszą się bronić, że nie wiadomo, co będzie jutro. Schizofreniczna wydaje mi się ta izraelska rzeczywistość – życie w słonecznym, kolorowym kraju, w ułudzie bezpieczeństwa – bo pod Żelazną Kopułą. Ale jest to ułuda burzona okazjonalnie przez zaostrzenia konfliktu, fale ataków nożowników i świadomość tego, co dzieje się za murem. Bo z moich obserwacji wynika, że świadomość względnie bezpiecznego i dostatniego życia, gdy jednocześnie na Zachodnim Brzegu i w Gazie dzieją się rzeczy straszne, powoduje silne wewnętrzne napięcie i poczucie winy przynajmniej u części społeczeństwa.
Natomiast duża porcja tych traum pochodzi z przeszłości. Są rzeczy, których kolejne pokolenia nie przepracowały, bo istniały domy, w których o drugiej wojnie światowej nie wolno było mówić. To się mocno odbiło na następnych generacjach. Gdy np. ktoś po latach się dowiaduje, że jego rodzice cudem ocaleli z pogromu, gdy w zbiorach odnajduje archiwalne zdjęcia, dokumenty, czyta relacje świadków, gdy oko w oko staje z okrucieństwem, którego doświadczyli najbliżsi mu ludzie, to narasta w nim wściekłość. I ból, bo będąc dorosłym człowiekiem, uświadamia sobie wreszcie, skąd wzięło się w jego rodzinnym domu to okropne milczenie, czasem bardzo trudne i powodujące chłodne relacje z rodzicami.
Ale tej wściekłości i bólu nie da się już skonfrontować, bo nie ma z kim. Rodzice odeszli, nie ma z kim porozmawiać. Tamtych Polaków, którzy krzywdzili, też już nie ma. A trauma i wściekłość pozostają. O tych odczuciach opowiedziała mi kobieta, którą poznałam kilka lat temu przy okazji pracy nad inną książką. Tak, zdecydowanie psychologowie mają w Izraelu pełne ręce roboty.
Wśród zwykłych, nieuwikłanych w politykę Izraelczyków żyje obraz Polaka antysemity?
Tak, to niestety istniejący stereotyp, okazjonalnie przybierający na sile przy okazji polsko-izraelskich afer politycznych. Takich jak ta w ubiegłym roku, wokół projektu ustawy o IPN. Bo jeśli w świat idzie informacja, że nasz rząd zabrania mówić o tych Polakach, którzy przyłożyli rękę do Zagłady, dla Izraelczyków znaczy to, że Polska jednak ma coś na sumieniu, ma się kogo wstydzić. Że to, co dziadek lub babcia opowiadali kiedyś o Polsce, to jednak prawda.
Izraelczycy są bardzo wrażliwi na punkcie swojej historii, nie da się ich przekonać do innej wizji, uprzednio negując lub deprecjonując ich własne doświadczenia. Co jednak ważne, nie oskarżają oni współczesnych Polaków o dawne winy. Ale mają żal, jeśli spotykają się z zaprzeczaniem albo próbą ich wypierania. Odbierają to bardzo osobiście, także jako zbeszczeszczenie pamięci ofiar i zmarłych, a pamięć o nich jest w Izraelu bardzo ważna.
Myślisz, że w drugą stronę to działa tak samo?
Że w Polsce przekazujemy sobie przez pokolenia uprzedzenia do Żydów? Z pewnością! Bo jak inaczej wyjaśnić te uprzedzenia, biorąc pod uwagę to, jaka garstka Żydów ostała się w Polsce? Sądzę, że osoby, które wypisują i wypowiadają antysemickie hasła, nie znają ani jednego Żyda osobiście. Albo nie wiedzą, że znają, bo przecież trudno policzyć, ilu Polaków ma żydowskie korzenie i wcale o tym nie wiedzą. Między Polakami i Żydami nie ma dziś regularnego, bezpośredniego kontaktu, a jednak uprzedzenia są żywe, więc te traumy muszą pochodzić z innego źródła – z pamięci pokoleń, odbijającej się w przekazach rodzinnych, dyskursie społecznym, stereotypach, a nawet języku.
Tym dziedziczonym traumom zawdzięczamy trudne współczesne relacje Polski i Izraela? A może wytwarzamy sobie własne, nowe uprzedzenia?
Stare traumy wciąż nam ciążą i odbijają się na naszych relacjach na wielu płaszczyznach. Widzimy to w wypowiedziach polityków, w prowadzonej przez nich polityce historycznej, w komentarzach medialnych, w stanie potocznej wiedzy Polaków i Izraelczyków. Najwyższy czas zdać się na młode pokolenie Polaków i Żydów, zacząć spokojnie, rzeczowo i otwarcie rozmawiać, i w ten sposób przepracowywać obustronne traumy. Tylko wtedy będziemy w stanie dojść do nieobarczonych żywymi emocjami relacji polsko-izraelskich. Musimy dać szansę młodym ludziom, by się spotykali, i dać szansę sobie nawzajem, by się poznać.
Warto tworzyć i wspierać inicjatywy lokalne, wymiany uczniów, studentów, wspólne projekty społeczne, wizyty studyjne. Takie rzeczy już się dzieją w obu krajach, bo tworzą je wspaniali ludzie zaangażowani na rzecz dialogu całym sercem. O tym się nie mówi, bo dobro jest mało medialne, ale to działa. Zmianę nastawienia widać szczególnie w spotykających się uczniach z Polski i Izraela, którzy szybko odkrywają, że mają wspólny świat, prowadzą rozmowy o muzyce, o telefonach i Instagramach [śmiech]. Przekonują się, że więcej ich łączy, niż dzieli. My, Polacy i Izraelczycy, mamy masę wspólnych cech. A także wspólne wady!
Jakie to są wady?
Na przykład to, że z jednej strony mamy silne poczucie narodowej dumy, a z drugiej – ciągłe poczucie bycia ofiarami. To, że nie chcemy pamiętać, iż byliśmy lub jesteśmy także sprawcami przemocy wobec innych narodów. W świadomości narodowej przechowujemy te elementy historii, które są nam wygodne. Skutki naszego „wybielania pamięci” widzimy potem w naszych rodzinach. Bo wiadomo, że nikt nie chce przekazywać kolejnym pokoleniom historii o tym, że kogoś skrzywdziliśmy, wypędziliśmy, traktowaliśmy jak człowieka drugiej kategorii. Dlatego wybielamy nasze historie rodzinne, a co za tym idzie – także nasze historie narodowe. No i to, że wykorzystujemy naszą tragiczną historię do osiągania celów politycznych.
A co by się stało, gdybyśmy przyznali, że jednak w naszej historii – historii Polski i historii Izraela – były czarne karty?
Nic. Najwyżej zabolałaby nas duma. Choć to wydaje się naturalne, że w każdym kraju żyją – obok ludzi dobrych i cnotliwych – również osoby, które kierują się własnym interesem lub strachem, a także ludzie mali i podli. Marzenie o tym, że jakiś naród jest wyłącznie narodem ofiar i bohaterów, jest dziecinne. Umiejętność otwartego rozmawiania o tym, co nas boli, akceptowania wszystkich kart naszej historii – tych dobrych i złych – jest jakąś miarą dojrzałości. Nie zaburza niczyjego obrazu, wręcz przeciwnie – pomaga się ułożyć z tym, co trudne, zaakceptować siebie całościowo. Jeśli nie pogodzimy się z tym, że nasza przeszłość bywała różna, to nie mamy szans pójść do przodu w tych relacjach za 10 lat.
Uda nam się przynajmniej zacząć przepracowywać te polsko-żydowskie czy polsko-izraelskie traumy w ciągu najbliższych 10 lat?
Myślę, że to jest możliwe i że częściowo wydarzy się to naturalnie. W momencie gdy przychodzą nowe pokolenia, sprawy z przeszłości przestają być tak emocjonalnie poruszające jak wcześniej. Choć to smutna konstatacja, prawdą jest, że gdy pokolenie Polanim odejdzie, jego urazy odejdą wraz z nim. A my, żyjący, musimy się poznać na nowo. Bo współcześni Izraelczycy nic o nas nie wiedzą, a my nic nie wiemy o nich. To pokazały ostatnie polsko-izraelskie afery. Regularnie wychodzi w nich, z jaką ignorancją traktujemy się nawzajem. Jak bardzo się nie rozumiemy, właśnie dlatego, że się nie znamy.
Chciałabym, żebyśmy za 10 lat nauczyli się traktować zupełnie normalnie i umieli się zdystansować do własnej wizji historii. Żeby słowa „Polak” i „Żyd” wypowiedziane w obu językach nie niosły ze sobą tak negatywnego ładunku emocjonalnego. Nie znaczy to, że mamy zapomnieć o swojej przeszłości, ale znaleźć dla niej właściwe miejsce.
Sama tak głęboko siedzę w temacie polsko-izraelskim, że jestem zaskoczona, gdy spotykam osoby, które żyją poza tymi silnymi emocjami. Lubię takie spotkania, bo sprowadzają mnie na ziemię. To najczęściej ludzie, których z Polską lub Izraelem łączą jakieś interesy, wspólny biznes. Spotkałam ostatnio Izraelczyka, który w Warszawie prowadzi kawiarnię. Zapytałam go, jak sobie radzi z tymi podszytymi historią politycznymi przepychankami między naszymi krajami. On zdziwił się, machnął ręką i powiedział: „Parzę kawę, przejmuję się tym, czy jest wystarczająco dobra, żyję codziennymi sprawami. Polityka mnie nie interesuje, nie dotyka”.
Inna sytuacja sprzed lat: izraelski znajomy, którego rodzina ma firmę i handluje z Polską, przyjechał do Warszawy i wynajął pokój na terenie byłego getta. Ja z głową nabitą Holokaustem upewniam się: „Ale ty wiesz, gdzie śpisz?!”. A on zdziwiony, w ogóle o tym nie pomyślał, że oto wynajął pokój na wielkim żydowskim cmentarzu. Tak też najwyraźniej można żyć.
Interesom historia nigdy nie przeszkadzała.
Więc może musimy robić ich więcej [śmiech]? To jest dowód na to, że w niektórych rodzinach traumy same idą w niepamięć, gdy jest okazja do budowania nowych relacji. Wniosek? Trzeba w nie inwestować! Może trzeba się też po prostu pogodzić z tym, że nie zawsze w Izraelu będą nas uwielbiać czy dobrze o nas mówić.
Trochę za dużo ze sobą przeszliśmy, za dużo było już tych rozwodów Żydów i Polaków, żeby to był wciąż piękny, romantyczny związek. Jak stare małżeństwo po przejściach nie mamy już przed sobą nic do ukrycia. Znamy swoje brudy. A jednocześnie łączy nas potężna, nierozerwalna relacja ciągnąca się od 1000 lat. Z iloma innymi narodami taką mamy?
Wydaje mi się też, że istnieje jakaś konieczna granica naszego przejmowania się tym, jak nas widzą inni. Owszem, powinniśmy dbać o nasz wizerunek za granicą, ale warto po prostu zaakceptować to, że nie zawsze wszyscy będą nas kochać. Zamiast obsesyjnie poprawiać czyjąś wiedzę o zaszłościach historycznych, może lepiej inaczej skanalizować energię i po prostu robić swoje. Są inne sposoby na to, by pokazywać się światu z dobrej strony. Ostatecznie poza wzajemnymi relacjami nad sobą też warto pracować.
*Karolina Przewrocka-Aderet – dziennikarka, korespondentka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela. Interesuje się dialogiem polsko- i chrześcijańsko-żydowskim, historią Żydów aszkenazyjskich i współczesnymi obliczami Izraela, zwłaszcza w perspektywie kulturalno-społecznej. Autorka książki Polanim. Z Polski do Izraela.