Humanizm
Duże dzieci dużo wydają. Biznes zarabia na nostalgii dorosłych
17 grudnia 2024
Sojusz Północnoatlantycki można porównać do olbrzymiego tankowca na morzu – zmiana kursu takiej jednostki następuje bardzo powoli. Dlatego w przypadku rosyjskiej agresji na Ukrainę reakcja nastąpiła wolniej, niż Polska czy państwa bałtyckie oczekiwały – z Łukaszem Kulesą, zastępcą kierowniczki Biura Badań i Analiz Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych rozmawia Dariusz Rostkowski.
Dariusz Rostkowski: Po co jest NATO?
Łukasz Kulesa: Pakt Północnoatlantycki jest głównym filarem bezpieczeństwa dla Polski. Chroni nas przed zagrożeniami militarnymi i zbrojną napaścią. Tak zostało to określone w Traktacie Waszyngtońskim, podpisanym 4 kwietnia 1949 r. I tak jest do dziś.
W ramach NATO główną siłą napędową są Stany Zjednoczone, ze swoją potęgą wojskową, polityczną i gospodarczą. Ale o sile paktu stanowi także to, że grupuje wiele państw. Obecnie jesteśmy w trakcie przyjmowania do NATO Szwecji. Ostatnim krajem, który już w pełni przystąpił do sojuszu była Finlandia, a stało się to w kwietniu 2023 r. Zatem aktualna sytuacja jest taka, że mamy 31 państw, na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Wszystkie, zgodnie ze słynnym artykułem 5, są związane tymi samymi zobowiązaniami prawnymi do udzielania sobie pomocy w przypadku zbrojnej napaści. Jednocześnie warto dodać, że te państwa zobowiązały się, aby koordynować rozwój swoich sił zbrojnych i przygotowywać się do działania w czasie kryzysu czy wojny.
Patrząc na to, co się dzieje za naszą wschodnią granicą, na Ukrainie, zasadne wydaje się pytanie, czy bez NATO Polska by jeszcze istniała?
To jest pytanie z tak zwanej historii alternatywnej. Na pewno gdyby Polska nie przystąpiła do NATO w 1999 r., znalazłaby się w szarej stronie bezpieczeństwa i zapewne musielibyśmy własnymi siłami zapewnić sobie pokój, co byłoby bardzo trudne. Na pewno poszukiwalibyśmy innych formatów współpracy i innych sojuszy. Przykład Ukrainy, ale też Mołdawii i Gruzji wskazuje, że pozostawanie na zewnątrz NATO w sytuacji, gdy bezpośrednio za miedzą jest tak agresywny sąsiad jak Rosja, może skończyć się tragicznie.
Nie chcę wyprowadzać daleko idących wniosków, że bez członkostwa w NATO wojna z Rosją byłaby nieunikniona, ale jestem przekonany, że nasze członkostwo znacząco zmniejszyło takie niebezpieczeństwo. Ustabilizowało też sytuację innych państw, którym udało się do NATO przystąpić. Po latach widzimy, jak ważna była decyzja o przystąpieniu do sojuszu, a w szerszym sensie związanie się z Zachodem, w tym wstąpienie do Unii Europejskiej. Obie te organizacje są bardzo potrzebne!
Mówiąc o NATO należy pamiętać o tym, jak bardzo organizacja ta opiera się na potędze militarnej Stanów Zjednoczonych. Amerykanie mają najpotężniejszą armię świata, łożą na zbrojenia największe środki. I to wszystko działa, gdy amerykański prezydent, jak Joe Biden, prowadzi politykę prozachodnią. Ale gdy pojawia się ktoś taki jak Donald Trump, kto grozi wyjściem USA z NATO pojawia się pytanie: czy nie jest to zbyt ryzykowne, gdy największy sojusz militarny świata jest de facto przybudówką USA? W końcu działania NATO są pochodną amerykańskiej polityki zagranicznej…
– Można powiedzieć, że dominująca rola Stanów Zjednoczonych w sojuszu jest jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Błogosławieństwem, gdyż USA potrafiły skutecznie obronić Europę przed zagrożeniem sowieckim, a także… niemieckim. O tym ostatnim często się nie pamięta, ale tuż po II wojnie pierwszy sekretarz generalny NATO – Brytyjczyk Hastings Lionel Ismay tak streścił sens istnienia sojuszu: „trzymać Sowietów z daleka, Amerykanów blisko, a Niemców nisko”. Kwestie ponownej militaryzacji Niemiec i udziału tego kraju we wspólnym pakcie obronnym były w owym czasie bardzo kontrowersyjne nie tylko w straszącej niemieckim militaryzmem propagandzie komunistycznej, ale również na Zachodzie.
W takich państwach jak Francja czy Wielka Brytania istniały poważne obawy, czy nie stanowi to zarzewia przyszłej wojny. Ale udało się dobrze ułożyć relacje między państwami członkowskimi a Niemcami wewnątrz NATO – składały się na to m.in. wspólne planowanie, wspólne przygotowywanie sił zbrojnych do obrony przed zagrożeniami itp. Potencjał Niemiec, budzący początkowo obawy, wzmocnił pakt i okazał się kluczowy w okresie tzw. zimnej wojny.
NATO służyło również do tego, aby kontrolować i zmniejszać napięcia pomiędzy takimi krajami jak Grecja i Turcja – ważnymi z punktu widzenia strategicznego, pozostającymi w dobrych relacjach z Zachodem ale historycznie skonfliktowanymi. Oba te państwa zostały jednocześnie przyjęte do Paktu Północnoatlantyckiego w 1952 r.
Tak, ale te argumenty częściowo potwierdzają tezę o tym, że działania sojuszu są przedłużeniem oddziaływania Stanów Zjednoczonych. „Urządzając” pakt Amerykanie zapewniali sobie spokój, likwidowali punkty zapalne na mapie świata.
Rzeczywiście, ten aspekt działania sojuszu jest przez niektórych odbierany niejednoznacznie, a nawet negatywnie. Tutaj dochodzimy do drugiego elementu, czyli „przekleństwa” dominującej pozycji USA. Amerykanie argumentują, że to oni – m.in. dzięki odstraszaniu nuklearnemu zapewniają bezpieczeństwo, a pozostali członkowie NATO są niejako „pasażerami na gapę”, nie dokładając się wystarczająco do wspólnego budżetu.
Dyskusja na ten temat trwa już od czasów zimnej wojny. Szuka się sposobów, aby zmienić te bardzo niekorzystne proporcje wydatkowania środków i zasobów. Oczywiście: Stany Zjednoczone dokładały i dokładają do budżetu najwięcej i politycznie są najważniejszym graczem w sojuszu. Ale na mocy traktatu z 1949 r. organizacja działa na zasadzie równości i jednomyślności wszystkich członków i wcale nie jest tak, że jeżeli Amerykanie „walną w stół”, to wszystko się dzieje według ich woli. Oni muszą się liczyć z pozostałymi krajami.
Polecamy:
Teoretycznie głos Albanii, Macedonii Północnej czy Islandii jest równy głosowi USA.
Tak. Prawo międzynarodowe obowiązuje. Oczywiście strona amerykańska podnosi kwestie ponoszenia ogromnych wydatków – to ok. 3,5 proc. PKB czyli ponad 800 mld dolarów. To ponad połowa tego, co na obronę wydaje reszta państw NATO razem wziętych. Podczas prezydentury Donalda Trumpa pojawiały się pomysły wyjścia z paktu. Ale z drugiej strony należy pamiętać, że w USA przez wiele lat utrzymywała się postawa jednoznacznie pro-NATO-wska. Tamtejsze elity polityczne rozumiały, że przynależność do sojuszu przynosi wiele realnych korzyści i jest w istocie działaniem na rzecz wzmocnienia własnego potencjału.
Donald Trump był pierwszym prezydentem, który postawił sprawę na ostrzu noża, używając populistycznych argumentów o tym, że pozostałe państwa są winne USA pieniądze, gdyż nie dokładają się wystarczająco do wspólnego budżetu. Wyciągnął z tego taki wniosek, że albo inni powinni zwiększyć swoje budżety obronne albo Stany Zjednoczone rozważą dalsze pozostawanie w sojuszu. W pewnym sensie to poskutkowało: część pozostałych państw członkowskich zreflektowała się i uznała, że ponoszą wydatki na skandalicznie niskim poziomie i tej sytuacji nie da się długo utrzymać.
Które kraje płacą najmniej?
Proporcjonalnie niewiele na obronność wydają np. Włochy czy Hiszpania – to kwota rzędu 1,3 – 1,5 proc. ich PKB. Niemcy przekraczają 1,6 proc. PKB. Z drugiej strony, na czele tej listy jest Polska z ok. 4,2 proc. PKB. Zatem my nie tylko wypełniamy, ale też przekraczamy nasze zobowiązania.
Dlaczego inni płacą relatywnie mało?
Jedne państwa mówią wprost, że nie stać ich na nagłe zwiększenie wydatków na „nie swoją” obronę – bo sami nie są bezpośrednio zagrożeni. Inne traktują te wydatki jako swoistą, dobrowolną przysługę w stosunku do pozostałych państw, zatem robią tylko to, co niezbędne. Większość oczywiście widzi pogarszającą się sytuację bezpieczeństwa, wzrost zagrożeń i poniesione koszty uznaje za swego rodzaju polisę bezpieczeństwa. Część państw coraz hojniej finansuje obronność po długim okresie, kiedy tych inwestycji było bardzo mało. Reasumując: chodzi o to, aby większość krajów zachodnioeuropejskich zlikwidowała swoje opóźnienia w tej dziedzinie powstałe w ostatnich trzech dekadach.
Oprócz niskich wydatków na obronność słabością wydaje się skomplikowany system podejmowania decyzji. Jest on trochę podobny do procesu, który obowiązuje w Unii Europejskiej, trwa długo. Ale jeśli nawet członkowie NATO o czymś zdecydują, to… słynny artykuł piąty traktatu przywołujący zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” jest specyficznie interpretowany. Pomoc, którą państwa mają sobie wzajemnie udzielać może być zarówno rozumiana szeroko, jako wysłanie wojska z bronią, jak też symbolicznie, jak np. przekazanie pakietów medycznych z opatrunkami czy racji żywnościowych. Zakres pomocy zależy wyłącznie od decyzji poszczególnego kraj.
Dotychczas artykuł piąty był uruchamiany tylko raz i to nie w pełni; stało się to po ataku terrorystów na World Trade Center w Nowym Jorku w 2001 r. Państwa zdecydowały o pomocy Stanom Zjednoczonym, zanim nawet ustalono, kto odpowiada za tę zbrodnię (Al Kaida – fundamentalistyczna organizacja islamska – red.). Decyzja została podjęta następnego dnia po zamachu, zatem bardzo szybko! Nie czekano na wyniki śledztwa. Zatem trudno tu mówić o opieszałości – procedury okazały się efektywne i szybko zadziałały. W praktyce na deklaracjach pomocy się skończyło, gdyż podczas antyterrorystycznej operacji w Afganistanie Amerykanie zadziałali wraz z grupą państw, a nie jako NATO. Gdyby Stany Zjednoczone przedstawiły konkretną listę oczekiwań dotyczącą pomocy, dowiedzielibyśmy się więcej na temat tego, jak działa artykuł piąty w praktyce.
Wówczas oczekiwania generałów mogłyby zderzyć się z decyzjami polityków i ich zobowiązaniami wobec wyborców.
To oczywiste, że władze polityczne każdego z państw chcą mieć kontrolę nad strategicznymi decyzjami dotyczącymi tego „czy” i „jak” przekazać pomoc, szczególnie jeśli w grę wchodzi wysłanie własnych żołnierzy. Zderzają się tu dwa odmienne sposoby myślenia: wojskowy, gdzie kładzie się nacisk na wcześniejsze planowanie, szybkość i na maksymalny automatyzm podejmowania decyzji oraz cywilny, gdzie istotne są czynniki polityczne tzn. wzajemne ustalenia, umowy ze koalicjantami, zważenie interesów itp. Ma też znaczenie wielkość państwa. Kraje wiodące korzystają ze swej siły oddziaływania wynikającej ze swojego potencjału i starają się często wywierać nacisk na mniejsze państwa, które się wahają. Tak jest obecnie w sprawie poparcia dla przyjęcia do NATO Szwecji – odwlekające tę decyzję Węgry próbuję „coś ugrać” dla siebie.
Czy jedno państwo może zablokować działania całego Sojuszu? Prawdopodobnie, jeżeli byłaby taka konieczność, udałoby się znaleźć sposoby obejścia takich pojedynczych państw sprzeciwiających się jakiś fundamentalnej decyzji, szczególnie w przypadku kryzysu albo wojny. Mogłoby to oznaczać formalne działania poza strukturami Rady Północnoatlantyckiej. Natomiast jeżeli chodzi o procedury techniczne, to najważniejsza jest autoryzacja Rady Północnoatlantyckiej – jeśli jest zgoda na działania wojskowe, to wtedy generałowie uzyskują swobodę w podejmowaniu decyzji i mogą mobilizować armie czy też przerzucać żołnierzy w inne części glob np. na flankę wschodnią. Dyskusje cywili kończą się, zastępują je wydawane przez mundurowych rozkazy.
Wydaje się jednak, że owe struktury cywilne, analitycy NATO zawiedli lekceważąc zagrożenia ze wschodu. Nie docenili rosnącej potęgi Rosji, nie wyciągnęli wniosków z tego, co wydarzyło się w Gruzji i Mołdawii, zlekceważyli aneksję Krymu, wojnę w ukraińskich obwodach: donieckim i ługańskim. Nie dostrzegli też, że trwa wojna informacyjna, rozpowszechniane są fake-newsy, zgodne z linią propagandową Moskwy.
Należy pamiętać, że NATO jest dużą organizacją, w której ścierają się różne poglądy i w której bardzo wyraźnie zaznaczają się odmienne stanowiska w odniesieniu do poszczególnych wyzwań. Efekt jest taki że to, co jest uzgodnioną agendą działania w sojuszu, jest w jakimś stopniu kompromisem. W tym przypadku mieliśmy do czynienia ze zdecydowanym podkreślaniem zagrożenia ze strony Rosji, artykułowanym przez Polskę, kraje bałtyckie, wspierała tę postawę też Wielka Brytania.
Wspominaliśmy o rosnącym potencjale wojskowym Rosji, o działaniach w cyberprzestrzeni – w końcu już na początku XXI w. doszło do pierwszych poważnych ataków informatycznych np. na Estonię. Ta postawa zderzała się z ówczesną polityką niemiecką, francuską, ale również ze stanowiskiem Stanów Zjednoczonych, które poszukiwały wciąż drogi dialogu i porozumienia z Rosją. Kraje te uważały, że dyplomacja jest i może być skuteczniejsza niż wzrost potencjału wojskowego NATO i polityka odstraszania.
Długo to trwało.
Dopiero rok 2014 zaczął zmieniać tę percepcję. Ale znowu: był to bardzo powolny proces. Tak wielką organizację jak NATO można porównać do olbrzymiego tankowca na morzu – zmiana kursu takiej jednostki następuje bardzo powoli. I w tym wypadku działo się to znacznie wolniej, niż Polska czy państwa bałtyckie oczekiwały. Dopiero wtedy zapadły pierwsze decyzje, dotyczące rozmieszczenia dodatkowych sił sojuszu na wschodniej flance. Były to zresztą dość skromne siły, mające symbolicznie odstraszyć Rosję i nie wystarczyłyby do tego, aby przeciwstawić się agresji.
W tamtym czasie zaczęły się też rozmowy o tym, aby powrócić do planowania obronnego. Przez lata NATO nie miało planów obronnych dotyczących swojej wschodniej flanki. Nastąpił powrót do dyskusji na temat tego, jak powinny wyglądać siły, które rzeczywiście byłyby w stanie walczyć i zwyciężyć z siłami rosyjskimi, ponieważ przez co najmniej 10 lat głównym zadaniem wojsk państw sojuszniczych było prowadzenie misji w Afganistanie. A były to zadania realizowane w innych warunkach, gdzie przeciwnikami, byli talibowie, a nie uzbrojona po zęby zawodowa armia agresora.
Można zatem powiedzieć, że w sprawach zagrożenia ze wschodu NATO dość długo błądziło.
W dużym stopniu tak. Dlatego trzeba było dokonać poważnych zmian, w tym zwiększenia uzbrojenia i liczebności sił. Z punktu widzenia Polski transformacja była zbyt późna i zbyt wolna. Ale z czasem nasze argumenty trafiały do przekonania sojuszników. Częściowo narzuciliśmy swoją percepcję bezpieczeństwa i swój program działania.
Tak, ale dla przykładu Włosi widzą wciąż większe zagrożenie związane z tysiącami imigrantów przypływających na Lampedusę, a nieco lekceważą kwestię ukraińską.
Na tym właśnie polega problem z rozumieniem misji NATO. Organizacja powinna wypełniać oczekiwania wszystkich państw członkowskich, przynajmniej częściowo. Trudno by było wrócić – nawet jeśli byśmy tego bardzo chcieli w stu procentach – do misji zimnowojennej obrony wtedy przez Związkiem Sowieckim, a teraz przed Rosją. Musimy patrzeć szerzej i widzieć też zagrożenia dla tych sojuszników z południa, których dotykają poważne problemy w obszarze Morza Śródziemnego i Afryki Północnej.
Powinniśmy patrzeć w NATO również w stronę Chin i Indii, a także Pacyfiku, bo to co się dzieje tam ma wpływ na bezpieczeństwo w obszarze euroatlantyckim. Należy obserwować zagrożenia, wynikające z rozwoju technologii.
Ale cały czas zastanawia mnie: czy to się nie dzieje zbyt wolno, czy reakcje nie są spóźnione?
Podobnie jak większość dużych organizacji NATO wykazywało się bardzo dużym konserwatyzmem, obawą przed dokonywaniem gwałtownych zmian. Część państw członkowskich, szczególnie przed 2022 r. rokiem, wyrażało obawę, że jeżeli sojusz wzmocnił swój potencjał odstraszania i obrony, to dalsze zbrojenia mogą być uważane za awanturnictwo. Słowem: może to być uważane za niepotrzebne eskalowanie sytuacji w stosunku do Rosji. Dlatego NATO tak długo trzymało się pewnych ograniczeń wynikających z Aktu Stanowiącego z 1997 r. (Russia – NATO Founding Act – red.) jeżeli chodzi o rozmieszczenie wojsk na wschodniej flance.
Zachód spotykał się z Rosjanami w ramach Rady NATO – Rosja, choć z tych spotkań właściwie niewiele wynikało. Niestety dopiero wstrząs wywołany pierwszą inwazją rosyjską w 2014 roku i kolejną w 2022 roku stał się impulsem który spowodował, że zaszły zdecydowane zmiany w podejściu do agresora, jakim jest Rosja.
Jak – w szerszym sensie – NATO powinno podchodzić do zagrożeń, które nie dotyczą bezpośrednio członków sojuszu, ale zagrażają stabilizacji na świecie?
Perspektywa NATO w tej kwestii zmieniała się. Wspomnieliśmy już, że NATO angażowało się w Afganistanie, a przecież kraj ten nie graniczy z żadnym członkiem paktu. Kwestia ta formalnie nie jest określona przez słynny artykuł piąty. W latach 90. XX w. wielu polityków powtarzało, że NATO ma do wyboru: wyjść poza ten obszar traktatowy, czyli chroniony przez artykuł piąty albo… pakować manatki. Ten pogląd trochę wynikał z założenia, że w środku Europy są państwa, które są lub za chwilę będą członkami paktu i nie grozi im poważne zagrożenie wojskowe. Rosja była wtedy słaba i nie obawiano się zagrożenia z jej strony. Natomiast niepokojące, tragiczne rzeczy działy się w bezpośrednim sąsiedztwie, na pierwszym planie były Bałkany. Dlatego liderzy słusznie (wtedy) uznali, że misja stabilizowania sytuacji poza obszarem traktatowym musi być dodana do misji pierwotnej, czyli bezpośredniej obrony członków sojuszu.
Zostało to potwierdzone formalnie?
Tak. Do tej pierwszej misji – obrony i odstraszania dodano też misje reagowania kryzysowego i tworzenia bardziej kooperatywnego porządku międzynarodowego. Doszły zatem relacje z Rosją i innymi państwami, powstałymi po rozpadzie Związku Sowieckiego. Pojawiło się bardziej globalne spojrzenie. Pierwszą wojną, w którą zaangażował się pakt, był konflikt w Kosowie w 1999 roku.
Do dziś interwencja ta budzi – łagodnie mówiąc – kontrowersje.
Nie jestem dyplomatą. Nie powiem, że gdziekolwiek NATO się zaangażowało, tam osiągało sukces. Było raczej przeciwnie: lista interwencji, które, zakończyły się dużym znakiem zapytania albo porażką, jak w przypadku Afganistanu, jest długa.
Dlaczego tak się działo?
W pewnym sensie wynikało to z tego, że sojusz wtedy uznawał, że główna misja obrony zbiorowej nie jest już taka ważna. Bezpieczeństwo samych państw członkowskich było dość pewne. NATO-wskie dokumenty z lat 90. zawierają stwierdzenia, że trudno sobie wyobrazić dużą wojnę w Europie. Dlatego sojusz z większym przekonaniem zaczął angażować się w inne konflikty. Panowało wówczas założenie, że pokój można zaprowadzić tylko i wyłącznie poprzez interwencje zbrojne. Uważano, że można za pomocą środków wojskowych rozwiązać bardzo skomplikowane konflikty i kryzysy. Ale to też doprowadziło do sytuacji, kiedy niektórzy zaczęli traktować NATO jako żandarma światowego porządku, którego można wysłać w różne mniej lub bardziej zapalne rejony. I to zepchnęło na dalszy plan główną misję – obronę państw członkowskich.
Zatem obecnie mamy do czynienia z powrotem do korzeni.
Tak. Wracamy do traktatu waszyngtońskiego. Negatywne doświadczenia interwencji z ostatnich dekad sprawiły, że wróciło mniej idealistyczne, a bardziej realistyczne myślenie. Znowu NATO skupia się na swoim podstawowym zadaniu.
Podsumowując: jak by ocenił pan ostatnie kilka dekad sojuszu? Jakie były najważniejsze porażki? Ale też sukcesy.
Patrząc na wojny interwencyjne, to lista porażek Zachodu byłaby dość długa: Libia, Irak, Afganistan itd. Natomiast gdy się zagłębiamy w szczegóły, to pamiętajmy, że pilnowanie światowego porządku nie było nigdy głównym celem działania czy istnienia sojuszu. A np. Irak w ogóle nie był wojną sojuszu, tylko części państw członkowskich. Na przykład Francja bardzo od tych działań odcinała. Jeżeli NATO było tam zaangażowane, to dopiero potem, w postaci misji szkoleniowej dla sił irackich. Z kolei Afganistan jest przykładem zbytniego rozciągnięcia sił sojuszu na obszar, który z punktu widzenia większości członków miał znaczenie drugo czy trzeciorzędne.
Mieliśmy do czynienia z operacją, którą kontynuowano korzystając z bardzo różnych, często bardzo naciąganych uzasadnień. Najpierw zaczęliśmy od walki z terroryzmem. W którymś momencie podnosiło się argument, że chodzi o spokój społeczny Afganistanu. O to, żeby kobiety mogły chodzić na uniwersytety. Część tych uzasadnień zmieniała się, ale nie przemawiała do opinii publicznej w coraz większej liczbie państw NATO. Kraje sojuszu chciały przekazać odpowiedzialność za Afganistan siłom lokalnym, ale ten proces zakończył się porażką. Zabrakło chyba refleksji na temat istotności Afganistanu dla sojuszu i adekwatności użytych tam środków: koszty i straty były zbyt duże dla poszczególnych państw członkowskich, ale zaangażowanie było też zbyt małe, żeby zapewnić bezpieczeństwo i stabilność w Afganistanie.
W takim razie gdzie te pozytywy?
Przede wszystkim nie zapominajmy o tym, że główną funkcją sojuszu jest zapewnienie obrony i ochrony swoich członków przed agresją zbrojną i napaścią. I jak na razie dzięki potencjałowi odstraszania sojuszu ta misja jest wykonywana, każdego dnia. Oczywiście: mieliśmy do czynienia z pewnymi działaniami hybrydowymi i wojną informacyjną, ale rosyjskie czołgi nie poszły na Tallin! Ani na Warszawę czy Suwałki!
Wydaje mi się, że sojusz wywiązuje się dobrze ze swojej głównej misji. I to jest sukces.
A co stanie się dalej z NATO, po prawdopodobnym wstąpieniu Szwecji?
Właśnie – cała polityka rozszerzania paktu to też sukces. Oczywiście ona jest krytykowana przez Rosję, również przez niektórych ekspertów, jako główny powód nieszczęść w Europie. Ale z perspektywy takiego państwa jak Polska, która wyszła z tej szary bezpieczeństwa i jest chroniona przez NATO, bilans jest zdecydowanie pozytywny.
Rozszerzenie sojuszu w ogóle oznaczało powiększenie obszarów stabilności i bezpieczeństwa. A postawa Finlandii i Szwecji jest znamienna. Kraje te długo pozostawały poza NATO, ale gdy sytuacja bezpieczeństwa wokół nich zmieniła się na niekorzyść stwierdziły, że członkostwo w pakcie jest najlepszym rozwiązaniem. Jest zatem „popyt na NATO”. Gdyby sojusz był organizacją, która idzie od porażki do porażki, to nie byłoby kolejki chętnych.
A co z Ukrainą, Gruzją, Mołdawią?
Obecnie mamy do czynienia sytuacją, gdzie Ukraina, ale też część popierających ją państw uważa, że im szybciej ten kraj przystąpi do NATO, tym lepiej. Argumentują, że będzie to również sposób, żeby odstraszyć Rosję od kolejnych ataków. Ale część sojuszników, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, jest dużo bardziej ostrożna i jeżeli w ogóle myśli o członkostwie Ukrainy, to raczej po zakończeniu tej aktywnej fazy wojny.
A jaka jest pana opinia?
Ukraina jest głównym elementem, jeżeli chodzi o przyszłość bezpieczeństwa w Europie, a także o przyszłe rozszerzenia sojuszu. Osobiście uważam, że jej obecność w NATO to jest najlepsze obecnie rozwiązanie. Jako sojusz próbowaliśmy już budować bezpieczeństwo i europejski ład wspólnie z Rosją jako partnerem. Ale to się nie udało! Rosja nie była i nie jest zainteresowana współpracą. Moskwa chciałaby urządzić system bezpieczeństwa w Europie na swoich zasadach, to znaczy zapewnienia jej pełnej swobody w tym, co może robić w najbliższym sąsiedztwie, nie tylko na Ukrainie, ale też w krajach bałtyckich, Finlandii, Polsce itd.
Rosjanie chcieliby, aby powstał taki pas ziemi niczyjej, odgradzający ich od zachodu. To jest dla nas absolutnie nie do przyjęcia! Europejska wizja bezpieczeństwa, obejmująca niepodległą Ukrainę i rosyjskie koncepcje są całkowicie rozbieżne. Czy tego chcemy czy nie, kolejne lata to będzie jednak próba raczej ułożenia systemu bezpieczeństwa europejskiego bez Rosji, uniknięcia wojny raczej poprzez odstraszanie Rosji, niż poprzez dialog i współpracę.
A dla odstraszania udział Ukrainy w NATO byłby zdecydowanie korzystny. To byłby też taki zdecydowany, jednoznaczny sygnał, że Ukraina również wychodzi z szarej strefy bezpieczeństwa i wchodzi jako pełnoprawny członek do NATO i Unii Europejskiej. Mówiąc górnolotnie: do rodziny europejskiej. Bo Europa to nie tylko organizacje międzynarodowe, to są również kontakty na różnych szczeblach, między ludźmi ze wszystkich państw członkowskich.
I wreszcie dla mnie ważna kwestia: członkostwo jest, a przynajmniej powinno być, gwarancją utrzymywania pewnych standardów dotyczących demokracji i praw człowieka.
Czy dla Polski członkostwo Ukrainy w NATO rzeczywiście byłoby korzystne?
Państwo takie jak Polska nie może udawać, że Ukrainy nie ma. Nie możemy się odgrodzić murem. Więc umocowanie Ukrainy, jeżeli chodzi o system bezpieczeństwa, razem z resztą państwa europejskich będzie dla Polski korzystne.
Propozycji i koncepcji jest bardzo dużo. Tak naprawdę opcja NATO-wska jest opcją najlepiej rozpoznaną. Już ją ćwiczyliśmy i jest też prawdopodobnie najtańsza. Jakąś alternatywą jest to, że wszyscy mamy się zbroić indywidualnie, a Ukraińcy powinny przedstawić absolutnie swoje państwo na funkcjonowanie tylko wojenne. Ale to jest opcja droższa i dla Ukrainy być może samobójcza. Jeżeli działamy wspólnie jako państwa NATO, to ten ciężar wydatków jest rozłożony bardziej równomiernie.
Przy okazji warto pamiętać, że przynależność do najważniejszych organizacji międzynarodowych daje ochronę dla różnego rodzaju inwestycji, dla rozwoju państwa. To jest też sygnał dla inwestorów zagranicznych, dla rynków finansowych, że to jest miejsce, w którym można spokojnie działać. Ten aspekt będzie bardzo ważny w procesie odbudowy Ukrainy i integracji z UE. Wspominaliśmy o Albanii – ten kraj, podobnie jak Słowenia czy Macedonia Północna bardzo poważnie traktował ten argument – pozytywnego wpływu członkostwa na rozwój gospodarczy. Przynależność do NATO zdecydowanie poprawia klimat rozmów z inwestorami zagranicznymi. I to jest też część tej siły przyciągania sojuszu, która jest składową jego – w mojej opinii – sukcesu.
Zobacz więcej: