Czym jest antyoświecenie? To zerwanie z wolnością słowa i usuwanie różnorodności poglądów

Wykładanie pluszem kolejnych warstw naszej rzeczywistości trwa w najlepsze. Rozwojowi pozytywnych projektów emancypacyjnych zaczęło towarzyszyć narzucanie określonego języka, a także wygładzanie ostrza krytyki w publicznym dyskursie – nawet za cenę wolności słowa. A przecież nie do tego nawoływali nas oświeceniowi filozofowie.

Krótki esej Immanuela Kanta Czym jest oświecenie? (1784) to prawdopodobnie najważniejszy tekst filozofii nowożytnej. Słynna fraza:

Oświecenie jest wyjściem z niepełnoletności, w którą człowiek popadł z własnej winy

definiuje tytułowe zjawisko jako tożsame z dorosłością, braniem odpowiedzialności za swoje postępowanie i poglądy. Kto tego nie robi, popada jakby we wtórne dzieciństwo. Wraca, wedle słów Kanta, do „kojca dla niemowląt”, gdzie trzymają go wygoda i brak samodzielności, możliwość zdania się we wszystkim na innych.

Oświeceniu Kant przeciwstawia także „dzwoneczki błazeńskie wiecznie trwającej niepełnoletności”, jak nazywa wszystko, co zakłóca racjonalną refleksję nad światem. Esej kończy on wezwaniem Horacego Sapere aude, co oznacza: „odważ się być mądry/a”. Zdaniem Kanta mamy obowiązek używania rozumu nawet wtedy, gdy grożą nam za to sankcje karne lub potępienie przez ogół. To nic, że zewsząd rozbrzmiewa wezwanie, by nie myśleć, tylko wierzyć (religii), wykonywać rozkazy (władzy) i płacić (państwu). Nasz najważniejszy obowiązek jako ludzi polega na samodzielnym myśleniu, czyli:

posługiwaniu się własnym rozumem bez obcego kierownictwa.

Fundamenty etyki: intencja i refleksja nad skutkami czynów

Podobne refleksje znajdziemy u Johna Stuarta Milla w późniejszym o 85 lat eseju O wolności (1859). Kant i Mill wychodzą od innych założeń etycznych. Kant wymagał racjonalnej refleksji zachodzącej przed czynem, czyli uważał, że etyka działa na polu intencji. Czyn jest właściwy, gdy spełnia dwa imperatywy moralne: by zasada czynu mogła stać się zasadą rzeczywistości i by traktować każdego człowieka, w tym siebie, zawsze jako cel, nigdy tylko jako środek. Mill z kolei był utylitarystą, czyli zakładał refleksję dotyczącą przewidywanych skutków czynu.

Według angielskiego filozofa czyn jest moralnie właściwy, gdy niesie jak najwięcej szczęścia dla jak największej liczby ludzi, co dotyczy także możliwie jak największej redukcji cierpienia. W przeciwieństwie do wcześniejszych utylitarystów Mill zakładał, że rodzaje szczęścia różnią się nie tylko natężeniem czy częstotliwością, ale także jakością. Osobisty rozwój i poszukiwanie prawdy należą do jego „wysokojakościowych” rodzajów, dlatego

lepiej być niezadowolonym Sokratesem niż zadowolonym głupcem; lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią.

Wolność i rozum

Refleksje zawarte w eseju O wolności odnoszą się właśnie do tego wymiaru utylitaryzmu. Mill pisze w nim między innymi, że

temu, kto pozwala światu lub najbliższemu otoczeniu ułożyć plan jego życia za niego, potrzebna jest tylko małpia zdolność naśladowania.

Dopiero podejmując indywidualne wybory, poznajemy, na czym polega etyka. Zdaniem filozofa świat wiele traci na tym, że

istnieje mnóstwo obiecujących intelektów połączonych z lękliwymi charakterami, które nie mają odwagi pójść za jakimś śmiałym, ożywczym i niezależnym biegiem myśli, by nie doprowadził on ich do czegoś, co by miało pozór niereligijności lub niemoralności.

Jednak upieranie się przy samodzielnie wypracowanej opinii może mieć także negatywne konsekwencje. Otóż „ten, kto zna tylko swoje własne stanowisko w jakiejś sprawie, nie zna jej dokładnie”. Co zatem jest polecane przez tego myśliciela jako rozwijające dla jednostki i społeczeństwa? Dokładnie to samo, co u Kanta:

czynienie powszechnego, publicznego użytku ze swojego rozumu.

Czyli nie tylko posiadanie swojego zdania, ale także uczestnictwo w dyskusjach, gdy ma się w nich coś do powiedzenia lub gdy posiada się argumenty przeciwko zdaniu obowiązującemu.

Wolność słowa i wolność poglądów

Zarówno Kant, jak i Mill za niebezpieczne ujednolicenie uważali przede wszystkim poglądy narzucane przez państwo i religię. Wynikało to stąd, że opinia publiczna wyglądała w wiekach XVIII i XIX zupełnie inaczej niż dziś. Za poglądy naruszające obowiązujący konsensus uważane były na przykład ateizm czy feminizm, głoszone przez Milla, a także kosmopolityzm, wyrażany przez Kanta.

Filozofom nie chodziło o narzucenie tych idei, tylko o możliwość ich wyrażenia – o wolność słowa. Dzisiejsze „dzwoneczki błazeńskie” zamieniają czyny ze słowami, nakazując stosowanie do słów tego, co jest słuszne jedynie w odniesieniu do czynów. Słowa mogą się mylić i nawet powinny, jeśli mamy nauczyć się myśleć i dyskutować, czyny natomiast powinny być słuszne, bo ich skutki, w przeciwieństwie do słów, są nieodwracalne – co się stało, to się nie odstanie.

Gdyby zastosować tę zamianę do kantyzmu, nie można by było powiedzieć niczego, co nie mogłoby stać się powszechnie obowiązującym prawem, natomiast utylitaryzm oparty na tej zamianie musiałby zabraniać poglądów, które sprawiają przykrość dużej grupie ludzi.

Polecamy: Cenzurowanie klasyki literackiej. Poprawnościowy terror czy etyczne zobowiązanie?

Słowa, które krzywdzą

Dzisiejsza etyka, stojąca w sprzeczności z wolnością słowa, zakłada specyficzny rodzaj równości – równość uznania. Pewne tożsamości powinny być szczególnie bronione przed słowami, które mogą je zranić, wywołując reminiscencje złego traktowania z przeszłości. Do tych tożsamości należą mieszkańcy byłych krajów skolonizowanych, mniejszości etniczne oraz religijne w Ameryce i Europie, a także kobiety, szczególnie te nierealizujące stereotypowych patriarchalnych scenariuszy. Do tego dodaje się osoby transpłciowe, które przed drugą połową XX wieku w ogóle nie były rozpoznawane, więc trudno powiedzieć, że były krzywdzone pogardliwymi słowami.

Jak uniknąć niewłaściwych słów w stosunku do pierwszej z tych grup? Rzecz jasna, unikając twierdzeń typu, że ludzie o jakimś pochodzeniu lub wyznaniu są podludźmi. To jednak nie wystarczy i należy wystrzegać się jakichkolwiek określeń odnoszących się do czyjegoś pochodzenia lub wiary. „Pozycja kobiet w krajach islamu jest krzywdząca”, „czarni mężczyźni w Stanach Zjednoczonych często są osadzani w więzieniu”, „w krajach Dalekiego Wschodu dzietność jest bardzo niska” – to twierdzenia, które uchodzą za stereotypowe, mimo że są zgodne ze stanem faktycznym.

Wolność słowa w potrzasku
Wolność słowa, której dzisiaj brakuje, to podstawa emancypacji. Fot. MART PRODUCTION / Pexels

Słowa a czyny (to nie to samo)

Traktowanie słów jak czynów zrównuje takie sformułowania z czymś w rodzaju nieprzyjęcia kogoś do pracy ze względu na religię lub etniczność, a nawet z nawoływaniem do przemocy wobec niego. W związku z tym nie można powiedzieć nawet komplementu odnoszącego się do odmienności etnicznej – typu „lubię arabską kuchnię” albo „włosy afro są przyjemne w dotyku” – by nie urazić stróżów nowej moralności, którzy są najczęściej… biali i zamożni. Większość ludzi z wymienionych mniejszości nie chce być chroniona za pomocą cenzury, zależy im natomiast na wolności słowa dla… siebie.

Dokładnie to samo dotyczy kobiet. Wszystkie jesteśmy zmęczone seksizmem, jaki od czasów naszego dzieciństwa – niezależnie jak dawno miało ono miejsce – sączył się z kultury wysokiej i niskiej, a także z rozmów przy stole i w trakcie zdarzeń towarzyskich. Wyśmiewanie kobiet i sprowadzanie płci żeńskiej do atrakcyjności fizycznej powinno odejść do lamusa i spocząć tam na zawsze obok teorii o spiskach żydowskich i niewolniczej naturze czarnoskórych. Jednak nie znaczy to, że kobiety nie różnią się od mężczyzn lub że nie można używać słowa „kobieta” w kontekście dymorfizmu płciowego gatunku homo sapiens, czyli najważniejszego, realnego podziału ludzi na kobiety i mężczyzn.

Wolność słowa a nowa cenzura

Nowa cenzura jednak właśnie tego żąda. Zmierza ona do takiej formy wspólnego języka, w którym wszyscy będziemy neutralnymi „osobami”, a nie staromodnymi „kobietami” i „mężczyznami”. Tu także to głównie kobiety, w tym feministki, przeciwstawiają się postulowanej neutralności. Dla feminizmu, jak i w ogóle dla realistycznego oglądu świata, kobiecość jest przede wszystkim nie krzywdzącą konstrukcją społeczną, lecz materialną rzeczywistością. Można na nią nałożyć pogardliwe stereotypy, a nawet ją do nich sprowadzić. Można jednak po prostu opisywać ją adekwatnie, jako jedną z dwóch równoważnych form istnienia człowieczeństwa.

Rozumienie transpłciowości jako uciskanej tożsamości, którą krzywdzi wszelka wzmianka o biologicznej naturze płci, to dalszy ciąg tej wymuszonej ślepoty na płeć. Znajduje ona wyraz w mówieniu o wszystkich „osoba”, zaś w przypadku kobiet – „osoba z czymś” lub „osoba w jakimś stanie” („z macicą”, „menstruująca”). Mężczyźni nie są w „inkluzywnej” nowomowie prawie nigdy opisywani za pomocą prostaty czy roli pełnionej w zapłodnieniu.

Gdy człowiek płci męskiej identyfikuje się jako kobieta, jesteśmy zmuszani mówić o nim per „kobieta” i „ona”, a nie „osoba z czymś” czy nawet „osoba trans”. Kto tak nie mówi, zostaje oskarżony o „nienawiść do osób trans”, a czasem wręcz o „sprzeciwianie się ich istnieniu”. Jak w takich okolicznościach postępować? Jeśli traktujemy „zaimkowanie” jako uprzejmość, możemy mówić do osób trans tak, jak sobie życzą. Natomiast jeśli mamy na myśli ścisłe odnoszenie się do faktów, nie powinniśmy tak mówić, gdyż jest to z nimi niezgodne. W tym miejscu dokładnie widać słabość tej etyki, która polega na tym, że realizacja tego, co uważa ona za dobro, jest sprzeczna z prawdą.

Polecamy: Oglądnij interesujące materiały wideo na naszym kanale na YouTube!

Antyoświeceniowa etyka paradoksów

Mill krytykuje w eseju O wolności pewien szczególny paradoks wiktoriańskiego prawa, jakim był zakaz zeznawania w sądzie przez ateistów. Zakładano bowiem, że ludzie, którzy nie przysięgają na świętą księgę, nie mają powodu mówić prawdy, gdyż nie boją się pośmiertnej kary za krzywoprzysięstwo. W ten sposób angielskie sądy zmuszały niewierzących do skłamania, że są wierzący, by w ogóle mogli złożyć (prawdziwe?) zeznania. Tu mamy coś bardzo podobnego. Po to, byśmy byli wiarygodni jako osoby „inkluzywne”, czyli w ogóle godne tego, żeby brać udział w dyskusji w gronie ludzi oświeconych, musimy kłamać, że płeć nie ma znaczenia dla bycia kobietą lub mężczyzną. Czyż nie jest to najlepszy przykład antyoświecenia, „dzwoneczków błazeńskich”, które każą nam traktować jako wymóg moralny mówienie nieprawdy?

Co więcej, „inkluzywna” etyka lubi powoływać się na różnorodność, której rzekomo zaprzecza „esencjalizm” płci, wywodzący ją z biologii, a nie ze stereotypów czy tego, jak ktoś się identyfikuje. Zabraniając zdania przeciwnego do przyjętego, nawet gdyby było ono absurdalne – a w tym przypadku ewidentnie absurdalne jest to przyjęte! – zaprzecza się różnorodności, a nie ją wyraża. W tym kontekście warto przywołać chyba zawsze aktualne zdanie Milla, iż

ludzkość szybko staje się niezdolna do pojmowania różnorodności, jeśli przez jakiś czas odzwyczaiła się od jej widoku.

Całkowita swoboda (do wyrażania przyjętych opinii)

Na koniec warta omówienia jest jeszcze jedna kwestia. Osoby krytykujące „inkluzywną” cenzurę oskarżane są często nie tylko o „nienawiść” do grup, o których nic złego nie powiedziały, ale także o ironię czy kpinę. Ja sama spotykam się z takim zarzutem nieustannie, zazwyczaj w kontekście dyskusji z oponentami, którzy sądzą, że nie muszą stosować się do żadnych zasad, ponieważ, po pierwsze, mają rację, a po drugie, zwalczają poglądy niegodne istnienia. Dla nich też mam cytat z Milla, który doskonale stosuje się do obecnego stanu dyskusji:

Potępianie broni używanej w gwałtownej dyskusji – mianowicie obelg, sarkazmu, przycinków osobistych itp. – budziłoby większą sympatię, gdyby kiedykolwiek proponowano zakazać obu stronom jej używania; lecz pragnie się tylko ograniczyć posługiwanie się nią przeciw opinii panującej; ten, kto jej używa przeciwko opinii mniejszościowej, nie tylko nie spotyka się z ogólną dezaprobatą, lecz uzyska prawdopodobnie pochwałę za rzetelną gorliwość i szlachetne oburzenie. Największą krzywdę wyrządza jednak ta broń wtedy, gdy jest skierowana przeciw ludziom stosunkowo bezbronnym; a nieuczciwa korzyść, jaką można wyciągnąć z tego sposobu popierania opinii, przypada niemal wyłącznie w udziale przyjętym opiniom. Najgorszym wykroczeniem tego rodzaju, jakie można popełnić w polemice, jest piętnowanie zwolenników opinii przeciwnej jako ludzi złych i niemoralnych. Ci, którzy wyznają niepopularne opinie, są szczególnie narażeni na taką potwarz, ponieważ są na ogół nieliczni i pozbawieni wpływu i nikt poza nimi o sprawiedliwość dla nich się nie upomina.

Jako jedna z tych nielicznych i pozbawionych wpływu nonkonformistów, pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy chcieliby mnie wykluczyć z dyskusji!


Polecamy:

Może Cię także zainteresować: Piękni, zdrowi, nieaktywni – młodzi ludzie na całym świecie przestają szukać pracy

Opublikowano przez

dr Katarzyna Szumlewicz

Autorka


Dr pedagogiki, mgr filozofii. Autorka książek „Emancypacja przez wychowanie” (Sopot 2011) oraz „Miłość i ekonomia w literackich biografiach kobiet” (Warszawa 2017). Pracuje jako adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim. Feministka drugiej fali, humanistka o ścisłym umyśle, osoba uczulona na nonsens we wszystkich jego przejawach.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.