Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Zieleń w mieście ma nie tylko ładnie wyglądać, ale ma też być miejscem relaksu i obcowania z naturą. Dzięki parkom, skwerom i trawnikom mamy poczuć się lepiej w betonowej dżungli. Dlaczego więc prawie za każdym razem, gdy wchodzę na trawnik, towarzyszy mi dziwne poczucie winy? Jeszcze kilka lat temu w polskim prawie istniał zapis, który deptanie trawnika kwalifikował jako wykroczenie podlegające karze grzywny do 1000 zł. W 2010 r. złagodzono przepisy, ale nadal jakoś niewielu […]
Jeszcze kilka lat temu w polskim prawie istniał zapis, który deptanie trawnika kwalifikował jako wykroczenie podlegające karze grzywny do 1000 zł. W 2010 r. złagodzono przepisy, ale nadal jakoś niewielu Polaków bez skrępowania wchodzi na trawnik, bo tak naprawdę nie wie, czy może. To przeczucie jak najbardziej słuszne. Chociaż państwo nie zakazuje nam już deptania po trawie, może to zrobić jednostka zarządzająca danym terenem: władze miasta, parku, spółdzielni mieszkaniowej.
Dokładny zapis mówi, że karze podlega ten, kto „na terenach przeznaczonych do użytku publicznego depcze trawnik lub zieleniec w miejscach innych, niż wyznaczone dla celów rekreacji przez właściwego zarządcę terenu”. No i teraz skąd mamy wiedzieć, czy dany teren został wyznaczony „do celów rekreacji”, czy nie? Czy jeśli nigdzie nie widać tabliczki „Nie deptać zieleni”, możemy traktować to jako przyzwolenie? A może wręcz odwrotnie: wara od trawnika, jeśli nie ma znaków jasno wskazujących, że ten właśnie kawałek trawy został udostępniony do użytku?
„Zgodnie z brzmieniem przepisu, jeśli zarządca zdecyduje się oddać swoje tereny do użytku rekreacyjnego, powinny one być opisane w uchwałach lub zarządzeniach oraz prawidłowo oznakowane” – odpowiada prawniczka Alicja Paszkowska. „Chodzi o to, by każdy miał świadomość zezwolenia na korzystanie z pasa zieleni bez obawy o karę grzywny lub naganę. Jeśli nie widzimy oznakowania »Teren rekreacyjny«, nie mamy wstępu na trawę” – podkreśla.
A więc w praktyce niewiele się zmieniło, bo zarządzający terenami nie są skłonni do wpuszczania ludzi na swoje wypielęgnowane trawniki. Nadal większość uważa, że zieleń miejska jest do patrzenia, a nie chodzenia, siadania czy – broń Boże – zabawy.
Gdańsk. Park Oliwski. Awantury o trawnik zdarzają się tu regularnie. Zanim w 2014 r. udostępniono zwiedzającym fragment parku, na którym można sobie rozłożyć koc i usiąść, teren obejmował całkowity zakaz wchodzenia na trawę. Przy bramach wejściowych nadal wiszą tablice informujące, że nie można schodzić z wyznaczonych ścieżek, a psy mają zakaz wstępu.
Władze tłumaczą, że to zabytek, który trzeba chronić. Kiedy w 2012 r. podczas festiwalu Mozartiana ucierpiały parkowe trawniki, radni z Oliwy wystosowali rozpaczliwy apel do miasta, by doprowadzić organizatorów imprezy do porządku, a słuchaczom koncertów natychmiast zakazać wejścia na trawę.
Są jednak miejsca, gdzie publiczność wydarzeń pod chmurką jest mile widziana. W Łazienkach Królewskich, również zabytkowym parku, odbywają się regularnie Koncerty Chopinowskie. Miejsc siedzących zawsze brakuje, więc ludzie rozsiadają się na pobliskich trawnikach. Jest to okoliczność na tyle wyjątkowa, że została wyszczególniona przez władze parku w regulaminie.
Na co dzień w Łazienkach wydzielone są strefy do odpoczynku oraz miejsca, gdzie można rozłożyć się na trawie, ale „tylko na własną odpowiedzialność”. Reszta trawników nie została udostępniona odwiedzającym. Szczegółowa mapa opublikowana jest na stronie, jednak w samym parku brakuje tabliczek informujących, gdzie można swobodnie usiąść.
„Nigdy nie słyszałam o tych strefach” – mówi Wanda, 26-latka mieszkająca w Warszawie. „W Łazienkach, poza koncertami, nikt nie siada na trawie. Chociaż zazwyczaj mało przejmuję się takimi zakazami, to tam jest taka podniosła atmosfera, że też bym nie usiadła” – żartuje.
Odpowiednie oznaczenia to prosty sposób, by nawet miejsca, które mają wartość historyczną, uczynić przyjaznym miejscem wypoczynku. W paryskich parkach, np. w Ogrodach Luksemburskich, można zobaczyć dwa rodzaje tabliczek: „Pelouse autorisée”, co oznacza, że odwiedzający mogą swobodnie korzystać z danego trawnika, i „Pelouse au repos”, która sygnalizuje, że w tym momencie obowiązuje zakaz wstępu, bo trawa odpoczywa po kilku tygodniach „pracy” jako miejsce do piknikowania. Wówczas można sobie usiąść na innym trawniku – oznaczonym odpowiednią tabliczką. W ten sposób zieleń utrzymywana jest w dobrym stanie, a ludzie zawsze mają gdzie odpocząć.
Kraków. Kompleks biurowy, jakich wiele w tym mieście. Sporo pracowników dojeżdża tramwajem, przystanek znajduje się tuż obok. Żeby dojść do jednego z budynków, w których znajdują się biura, trzeba się cofnąć i obejść naokoło ten stojący najbliżej przystanku. Tak prowadzi wytyczona ścieżka. Jest jednak krótsza droga – przez trawnik. A na trawniku wbita tabliczka: „Nie deptać trawy”.
To praktyka w naszym kraju niemal notoryczna. Ścieżki wytyczane są tak, żeby układały się w ładny kształt, a nie żeby służyły tym, którzy po nich chodzą. Kiedy ludzie wydepczą sobie wygodniejszą drogę, grozi im się palcem i stawia znak przypominający, do kogo należy decyzja o tym, którędy mają się poruszać. Mało kto rozumie, że nikt nie chodzi przez trawnik z czystej złośliwości – robimy to, bo wytyczone przez projektantów ścieżki nie pokrywają się z najbardziej naturalnymi trajektoriami ruchu pieszych.
Trajektorie te, czyli desire lines, powinny determinować układ ścieżek w przestrzeni publicznej. Jednym z przykładów zastosowania takiego podejścia jest McCormick Tribune Campus Center na terenie Illinois Institute of Technology. Miało ono zostać zbudowane pośrodku istniejącego kampusu, więc holenderski architekt Rem Koolhaas przeprowadził badania ruchu studentów na tym obszarze i wykonał projekt tak, by nie ingerować w dotychczasowe szlaki komunikacyjne.
Jeśli przez teren prowadziła droga z sal wykładowych do akademików, to po zakończeniu prac można było przejść przez centrum dokładnie tą samą trasą. Im grubsza była desire line (czyli im więcej osób z niej korzystało), tym szersze zaprojektowano przejście.
Wydaje się, że projektowanie zorientowane na użytkownika to w Polsce wciąż jednak rzadkość – przynajmniej jeśli chodzi o wytyczanie ścieżek dla pieszych. A zarządcy terenu niechętnie przyznają się do błędu. Raczej trudno spotkać się z sytuacją, że wydeptana przez trawnik droga zostaje w końcu wybrukowana, aby można było spokojnie z niej korzystać.
Michael Bond, podsumowując w 2017 r. konferencję Conscious Cities, zauważył jednak, że poruszanie się na przekór arbitralnie (i absurdalnie) wyznaczonym trasom to sposób na udomowienie przestrzeni miasta. Desire lines są „znakiem masowej rebelii przeciwko szlakom wymyślonym przez architektów i planistów” – pisze. Wydeptując skróty przez trawnik, sprawiamy, że przestrzeń staje się mniej obca, nadajemy jej swój własny charakter. Architektka i neurobiolożka Ruth Dalton nazywa takie skróty szlakami społecznymi (ang. social trails).
Dzięki nim wiemy, że przed nami tą drogą podążyli inni i czujemy się częścią wspólnoty, która kształtuje przestrzeń, w jakiej przyszło nam żyć. Miasto, gdzie ludzie nie chcą wchodzić na trawę, tylko trzymają się wyznaczonych ścieżek, to miasto bez tożsamości.
Problem zaczyna się w momencie, kiedy poczucie wspólnoty pozwala nam czuć się zbyt swobodnie. Wróćmy na chwilę do Parku Oliwskiego. Kilka lat po aferze z Mozartianą do władz Gdańska spłynęła kolejna petycja. Gdy zimą 2016 r. zorganizowano w parku pokazy świątecznych iluminacji, 100 tys. osób odwiedzających zadeptało trawę w ogrodzie francuskim, wchodząc na teren ekspozycji, żeby… robić sobie zdjęcia ze światełkami.
Właściwie trudno się dziwić, że sygnatariusze petycji żądali zaprzestania organizacji masowych imprez na terenie parku, bo ludzie, którzy zdewastowali trawnik w Oliwie, złamali regulamin parku i spowodowali straty o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Ale ci sami ludzie na co dzień lawirują też między tabliczkami „Nie deptać trawy” i zastanawiają się, po co ktoś zrobił klomb na trasie, którą zazwyczaj chodzili do sklepu. Czują, że nie mają wpływu na to, jak wygląda ich otoczenie i w jaki sposób mogą z niego korzystać – bo zasady albo są niejasne, albo opresyjne. To budzi poczucie, że przestrzeń, w której żyją, nie jest ich przestrzenią. Łatwo wtedy ulec instynktowi stadnemu.
Nie jest tak, że Polacy nie chcą szanować zieleni. Chcą, ale samo wbijanie do głowy rymowanki „szanuj zieleń, boś nie jeleń” jest najgorszym sposobem na osiągnięcie celu. W dalszej perspektywie nie niesie za sobą nic poza niechęcią do jednego z wielu bezsensownych zakazów. Naprawdę powinniśmy zacząć się martwić nie wtedy, gdy mieszkańcy będą skracać sobie drogę przez trawniki, ale kiedy przestaną to robić.