Czy luka demograficzna to kolejna dystopia na temat naszej planety?

Jeszcze na przełomie wieków w środowisku naukowym panował konsensus – niekontrolowany wzrost populacji to tykająca bomba, która zagraża ekosystemowi. Dziś coraz większa liczba badaczy przełamuje tę narrację, kładąc nacisk na rosnącą liczbę bezdzietnych kobiet i najniższe statystyki urodzeń po II wojnie światowej.

Obecny współczynnik dzietności półkuli północnej nie zapewnia zastępowalności pokoleń, co w perspektywie kilkudziesięciu lat może doprowadzić do licznych problemów, a w konsekwencji przeorganizowania struktury społecznej.

Ilu ludzi może żyć na Ziemi?

Pod koniec lat 60. XX wieku świat zamieszkuje ok. 3,5 mld ludzi. Po okresie wielkiego głodu populacja Chin eksploduje. Państwo Środka rośnie w tempie 2,7 proc., co przekłada się na ok. 20 mln narodzin każdego roku. Jeszcze wyższe wskaźniki wzrostu populacji notują kraje Bliskiego Wschodu, Afryki oraz Ameryki Południowej. Demografowie przewidują lata wyżu demograficznego, jednocześnie zastanawiając się, czy ekosystem naszej planety wytrzyma nadchodzące zmiany. W odpowiedzi na światowy trend demograficzny w 1968 roku ukazuje się przełomowa książka zatytułowana „The Population Bomb”. Jej autorami jest małżeństwo biologów, Paul i Anne Howland Ehrlich.

Kluczowa teza książki dotyczy zagrożeń wynikających z rosnącej populacji oraz towarzyszącej temu nadmiernej konsumpcji. Według autorów niekontrolowany wzrost liczby ludności prowadzi naszą cywilizację do granic, po których przekroczeniu grozi nam globalny głód oraz zatrucie środowiska, a w konsekwencji szóste masowe wymieranie różnorodności biologicznej.

W pewnym sensie jest to uwspółcześniona teoria zasobów, której autorem jest XVII-wieczny angielski filozof Thomas Malthus. Istotą jego koncepcji jest różnica między dwoma fundamentami określającymi życie ludzkiej populacji: samoregulującą się siłą demograficznej ekspansji oraz ograniczeniami, które nakłada na społeczeństwo wytwarzanie pożywienia. W skrócie produkcja żywności zawsze pozostaje w tyle za rosnącym w tempie wykładniczym pragnieniem gospodarczego wzrostu. Dziś, po znaczących osiągnięciach w dziedzinie uprawy, problemem nie jest brak pożywienia, ale szkody środowiskowe, które towarzyszą masowej uprawie warzyw oraz hodowli zwierząt.

Książka „The Population Bomb” stała się biblią dla wielu  organizacji ekologicznych, a jej fragmenty bez trudu odnajdziemy w licealnych podręcznikach. Ponadto szerokie grono naukowców podobnie postrzega populacyjne zagrożenie. Na początku lat 90. XX wieku ukazał się dokument zatytułowany: „Naukowcy świata ostrzegają ludzkość” („World Scientists’ Warning to Humanity: A Second Notice”), który podpisało ponad 1700 czołowych naukowców świata, w tym ponad połowa wszystkich żyjących ówcześnie laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie nauki. W ostrzeżeniu czytamy:

Człowiek i środowisko naturalne są na kursie kolizyjnym. Działalność człowieka wyrządza dotkliwe i często nieodwracalne szkody w środowisku”. W dalszej części dokumentu podjęto problem demografii: „Rozmiar zagrożenia związana jest przede wszystkim z liczebnością populacji ludzkiej oraz zużyciem zasobów per capita. Produkcja odpadów i degradacja środowiska są przyspieszane przez wzrost populacji […] Wraz z dalszym jego rozwojem wzrasta również potencjał nieodwracalnych zmian o niewyobrażalnych rozmiarach.

„World Scientists’ Warning to Humanity: A Second Notice”

Mimo że dziś na ziemi żyje 7,8 mld osób, czyli ponad dwa razy więcej od czasu ukazania się w księgarniach „The Population Bomb”, w mediach głównego nurtu coraz rzadziej słychać dystopijne narracje o przeludnieniu – ich miejsce zastąpiły informacje o postępującej depopulacji, bezdzietności, czy też rosnącej luce demograficznej (ang. birthgap).

Luka demograficzna w perspektywie najbliższych 30 lat może doprowadzić do m.in. załamania się systemu emerytalnego i zdrowotnego. Trudno przejść obojętnie obok ostatnich raportów Głównego Urzędu Statystycznego, który informuje, że w 2022 roku urodziło się w Polsce jedynie 305 tys. dzieci, co jest najgorszym wynikiem w historii prowadzonych pomiarów. Konsekwencją jest wyjątkowo niski współczynnik dzietności, czyli miara określająca przeciętną liczbę narodzin w ciągu całego okresu rozrodczego kobiety (15–49 lat). Wartość wskaźnika  plasująca się pomiędzy 2,10 a 2,15 zapewnia prostą zastępowalność pokoleń. W praktyce oznacza to, że rodzice muszą mieć średnio dwójkę dzieci, aby populacja danego kraju się nie zmniejszała. Współczynnik dzietności dla Polski wynosi 1,46, natomiast średnia dla europejskiego społeczeństwa to 1,49. Organizacja Narodów Zjednoczonych przewiduje, że ludzka populacja może zmniejszyć się nawet o połowę do końca tego stulecia. Problem kurczenia się populacji widoczny jest szczególnie w takich krajach jak Japonia oraz Korea Południowa.

Problemy z demografią to probierz kondycji społecznej

Niezwykle trudno wskazać główny czynnik spadku dzietności. Niepokojący trend przypisuje się zjawiskom charakterystycznym dla krajów wysoko rozwiniętych. Chodzi tutaj głównie o działania zwiększające równość między przedstawicielami płci oraz lęk związany z posiadaniem dzieci, który skłania młode pary do opóźniania decyzji o pierwszym dziecku. Amerykański dziennikarz, Derek Thompson na łamach „The Atlantic” nazywa to liberalną „pętlą zagłady”, czyli zjawiskiem łączącym trzy trendy: niski wskaźnik urodzeń, wzrost ksenofobicznej polityki wobec imigrantów oraz osłabienie polityki socjalnej. Według autora problemy te oddziałują na siebie, gdyż bogate kraje o niskiej dzietności z reguły prowadzą otwartą politykę migracyjną, aby zwiększyć zasób siły roboczej. Natomiast wzrastająca liczba migrantów jest dobrą pożywką dla ksenofobii, a ta z kolei zagraża prowadzeniu egalitarnych polityk społecznych.

Postępowi politycy głównych powodów spadku dzietności upatrują w słabej polityce socjalnej, niestabilnej sytuacji na rynku pracy oraz braku programu mieszkaniowego skierowanej do młodych rodziców. Natomiast konserwatywni publicyści odpowiedzialność za bezdzietność cedują na kwestie kulturowo-społeczne, na czele z osłabieniem trwałości małżeńskiej, rozpadem więzi pokoleniowych oraz atomizacji społecznej. Wydaje się, że najrozsądniejszym rozwiązaniem dla krajów dotkniętych problemem bezdzietności jest prowadzenie wielowymiarowej polityki, która w swoim koszyku postulatów obejmuje zarówno kwestie materialne, jak i kulturowe. Choć paradoksalnie to kraje o najsłabszej polityce prorodzinnej w Europie, jak Rumunia, notują najwyższe wskaźniki dzietności. Władze tego kraju od 2010 roku pozostają w ogonie, jeśli chodzi o udział wydatków socjalnych w produkcie krajowym brutto

Co ciekawe, badania opinii publicznej prowadzone w wielu krajach wskazują, że młodzi ludzie planują potomstwo. W badaniach Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS) w 2022 roku zaledwie 7 proc. ankietowanych nie zamierza posiadać dziecka, zaś 46 proc. chciałoby mieć ich dwoje. Faktyczny odsetek kobiet bezdzietnych w Polsce wynosi obecnie ok. 25 proc. i jest jednym z najwyższych w Europie. Sprzeczność ta została już ochrzczona przez kanadyjskiego psychologa klinicznego i gwiazdę konserwatywnej publicystki, Jordana Petersona, „mimowolną bezdzietnością”, czyli zjawiskiem mającym być kobiecym odpowiednikiem męskiego „mimowolnego celibatu” (ang. incel).

Jakie konsekwencje niesie ze sobą spadek populacji?

Media bardzo chętnie epatują obrazami pustych kołysek, opuszczonych domów oraz samotnością emerytów. Sprawę ratowania sytuacji demograficznej postanowiła wziąć w swoje ręce firma spożywcza Kraft Heinz, produkująca m.in. żywności dla niemowląt. Oprócz krótkiego dystopijnego mockumentu, w którym obserwujemy narodziny ostatniego Włocha, firma Kraft Heinz powołała do życia projekt „Adamo 2050”. W ramach akcji zbierane są podpisy pod apelem wzywającym do zmiany przepisów wspierających rodzicielstwo. Jak na razie podobne inicjatywy prowadzono również w Japonii, Chinach i Singapurze, jednak nie przyniosły one efektów.

W 2021 roku Stephen J. Shaw, amerykański inżynier informatyk oraz badacz danych, zrealizował film dokumentalny „Birthgap – Childless World” oraz powołał do życia organizację, której statutowym celem jest: „wspieranie globalnej społeczności w kryzysie bezdzietności”. Autor największy nacisk kładzie na zestawienia liczby osób z pokolenia obecnych 50-latków oraz aktualnych statystyk urodzeń. Podejście to pomaga lepiej zobrazować problem, który czeka ludzkość za ok. 20 lat. Obecne pokolenie 50-latków w krajach takich jak Włochy i Japonia jest ponad dwukrotnie liczniejsze niż liczba rodzących się dzieci. Utrzymanie się takiego trendu może doprowadzić do załamania systemu emerytalnego. Niski przyrost naturalny to również kurczenie się ekonomicznego tortu do podziału, co w dłuższej perspektywie przekłada się na konsolidację bogactwa.

Starzenie się społeczeństwa może być szczególnie dotkliwe dla krajów o średnich dochodach. W przeszłości, gdy narody uprzemysłowione stawały się coraz bogatsze, siła robocza rosła szybciej niż liczba osób niepracujących, zapewniając tzw. „dywidendę demograficzną”. Dziś dla państw takich jak Polska spadek liczby osób w wieku produkcyjnym wskazuje, że okres „dywidendy” się kończy, a jej efekty z pewnością odczuje gospodarka.

Czy powinniśmy przejmować się spadkiem dzietności?

Od problemu kurczącej się populacji w krajach rozwiniętych nie sposób uciec, gdyż dotyczy on naszej wspólnej przyszłości i dobrobytu, który pragniemy sobie zapewnić. Jednak warto zastanowić się, czy obecny stan dzietności nie jest spowodowany wyłącznie wydłużeniem się wieku, w którym kobieta decyduje się na pierwsze dziecko. Jednak jeśli trend spadku liczby narodzin zostanie z nami na dłużej, to oczywiste jest, że czekają nas zmiany. Ale czy jedynie na gorsze?

Pozytywny scenariusz to porzucenie nadmiarowej konsumpcji i idei nieograniczonego wzrostu, a w zamian – skupienie się na poprawie jakości życia. Zamiast opierać się wyłącznie PKB, narody mogłyby dążyć do poprawy wskaźnika rozwoju społecznego (Human Development Index, HDI), który uwzględnia również oczekiwaną długość życia i dostęp do edukacji.

Ponadto niższa liczba osób w wieku produkcyjnym powoduje redukcję bezrobocia i poprawia pozycję pracownika w relacjach z pracodawcą. Pełne zatrudnienie zapewnia dochód i możliwość godnego życia nawet osobom o niskich kwalifikacjach zawodowych.

Dystopijne narracje o opuszczonych miastach i pustych oddziałach położniczych to wątpliwy sposób na prowadzenie efektywnej debaty. Zamiast tego warto skupić się na rozwiązaniach, które zawarte są w szeroko rozumianej polityce społecznej. Być może niektóre z nich wydają się odległe i nierealne jak bezwarunkowy dochód podstawowy, jednakże w perspektywie nadchodzących zmian mogą okazać się nieocenionym narzędziem.

Źródła:

Opublikowano przez

Mateusz Schuler

Autor


Dziennikarz, filozof, Ślůnzok. Autor artykułów poświęconych filozofii techniki oraz etyce środowiskowej. Zainteresowany historią kapitalizmu oraz alternatywnymi ruchami politycznymi. W przeszłości prowadzący audycję radiową z muzyką eksperymentalną w tle. Mieszka w Katowicach.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.