Nauka
Skutki medytacji mogą budzić lęk. „Czujesz skrajne przerażenie”
01 marca 2025
Decydując się na wyjazd z Polski na stałe, nie myślimy o negatywnych konsekwencjach tego postanowienia, które dotkną całą rodzinę. Podekscytowani nowym życiem w innym kraju widzimy wszystko w różowych barwach. Co jednak, jeśli nasza decyzja sprawi, że dzieci na zawsze odetną się od swoich korzeni?
Na imigranta, który przybył do nowego kraju, czekają dwa wyzwania. Przede wszystkim musi on zintegrować się ze społecznością, która go przyjmuje, ale nie może też zatracić siebie i swoich korzeni. Nawet jeśli ktoś bardzo chce zapomnieć o kraju swojego pochodzenia, to nie jest w stanie od razu przyswoić nowej kultury. Uczy się jej, nie tylko nowego języka, ale także zwyczajów i historii. A wszystko to – czy chce, czy nie – z perspektywy społeczeństwa i języka, w którym został wychowany. Można to zauważyć choćby w licznych porównaniach do swojej ojczyzny, jakich używają Polacy żyjący za granicą. Przykładem mogą być stwierdzenia typu: „U nas są szkoły na wyższym poziomie” (czytaj: szkoły polskie, a nie angielskie), albo: „Nasze pomidory są lepsze w smaku niż tutejsze, nie mówiąc już o chlebie”. Bardzo trudno jest pozbyć się swoich korzeni kulturowych – o ile w ogóle jest to możliwe.
Co innego teoria, a co innego praktyka. Teoretycznie nie da się zmienić czy wymazać kraju pochodzenia, ale praktycznie można to uczynić już swoim dzieciom, i to bez większego wysiłku. Na emigracji żyje coraz więcej polskich rodzin, w których zanika chęć utrzymania więzi z krajem przodków. Nie możemy oczywiście generalizować, bo wśród Polonii znajdziemy wielu ludzi, dla których pielęgnowanie tego połączenia jest bardzo ważne. Tym razem przyjrzymy się tym, którzy tego nie potrzebują.
Palenie za sobą mostów pamięci to wiara w to, że to, co nowe, jest lepsze od tego, co stare. Uciekając od jednej grupy etnicznej, chcemy niejako natychmiast wskoczyć do nowej, co często przypomina skok na główkę do płytkiego basenu. Zmiana tożsamości etnicznej jest oznaką akulturacji. Opiera się ona na subiektywnym poczuciu przynależności do grupy kulturowej na podstawie dostrzegania w sobie określonych cech społecznych. Mówiąc w skrócie: czy posiadając obywatelstwo brytyjskie i posługując się językiem angielskim, możemy już nazywać siebie Brytyjczykiem? Wielu Polaków uważa, że tak.
Dużo mówi o tym praca Sandra Bozzola, Christiana Costamagny i Luisy Fontany pt. Europejskie tożsamości, migracja i integracja, opublikowana w piśmie Człowiek i Społeczeństwo. Możemy w niej przeczytać między innymi o tym, że emigranci stoją przed ważnym wyborem. Mogą się integrować, zachowując przy tym własną kulturę, mogą się asymilować, czyli porzucić kulturę własnego kraju na rzecz kraju przyjmującego, ale mogą też się separować. Ta ostatnia postawa oznacza zachowywanie wyłącznie własnej kultury, przy odrzuceniu kultury kraju, do którego się przeprowadzili.
Polecamy: Kiedyś to była zima. Dlaczego tęsknimy za zimą naszego dzieciństwa
Polskie społeczności w Wielkiej Brytanii, zwłaszcza skupione w małych miejscowościach, organizują się na podobieństwo systemu gett, oscylujących w kierunku separacji. Polakom pozostającym w ojczyźnie trudno zrozumieć chociażby fakt, że ktoś żyje od dziesięciu lat w Anglii i nie zna angielskiego. A co więcej – język ten nie jest mu do niczego potrzebny. Okazuje się, że jest to możliwe. Gdy ktoś funkcjonuje w obrębie małej społeczności, to chodzi do polskich lekarzy, kupuje w polskich sklepach. Owszem, pracuje w angielskiej fabryce, ale z polską załogą, gdzie znajomość angielskiego nie jest wymagana. A po powrocie do angielskiego domu ogląda polską telewizję. Taki Polak nie ma okazji, by nauczyć się nowego języka czy lokalnej kultury, zwłaszcza gdy nie ma dzieci. W przypadku rodzin z dziećmi sytuacja wygląda inaczej, bo młode pokolenie uczęszcza do angielskich szkół i siłą rzeczy przynosi do domu angielską kulturę i angielski język.
Wiele emigracyjnych rodzin zdaje sobie sprawę z tego, że ciąży na nich obowiązek zachowania tradycji, zwłaszcza dla najmłodszego pokolenia. Co zrobić jednak, kiedy życie bywa tak ciężkie, że nie ma się kto tym zająć? Za granicą brakuje dziadków i dalszych członków rodziny, którzy mogliby zadbać o zachowanie ciągłości obyczajów. Młode polskie rodziny pracują zmianowo: ojciec chodzi na nocki, a matka idzie do pracy, kiedy mąż wraca do domu, by nie tylko odpocząć, ale także przypilnować dzieci. W takiej sytuacji rodzina spędza wspólny czas tylko w weekendy. I to pod warunkiem, że rodzice są w stanie odmówić sobotnio-niedzielnych zmian, które są płatne podwójnie, co jest bardzo kuszące.
Przeczytaj także ten artykuł: Chaos w Rumunii. „Zatrzymanie Georgescu nie było bezpodstawne”.
Polskie dzieci mieszkające za granicą pozbawione są nie tylko – jakże ważnego – codziennego kontaktu ze starszym pokoleniem własnej rodziny, ale także udziału w znanych w ojczyźnie uroczystościach. Polska ma piękną i długą tradycję hucznego obchodzenia świąt kościelnych, które nie mają odzwierciedlenia w świętach brytyjskich. Przykładem jest chociażby Boże Narodzenie. Szaleństwo zakupów i ubieranie choinki to jedyne, co łączy oba kraje. W Wielkiej Brytanii nie obchodzi się Wigilii, nie chodzi się na pasterkę i nie śpiewa kolęd. Nikt nie dzieli się opłatkiem i nie ma dodatkowego nakrycia dla wędrowca. Nie ma tu Środy Popielcowej, Święta Trzech Króli ani Bożego Ciała, dyngusa czy celebracji Wszystkich Świętych. Wszystkie te uroczyste dni należą do naszego dziedzictwa i są celebrowane nawet przez osoby niechodzące do kościoła. Tradycję przekazali nam starsi członkowie rodziny. Dzieci za granicą (w tym dzieci emigrantów w UK) nie dostają takich przekazów i wystarczy jedna generacja, by o tym dziedzictwie bezpowrotnie zapomnieć.
Najmłodsze polskie pokolenie traci kontakt z tradycją także poprzez brak uczestnictwa w rodzinnych uroczystościach, takich jak wesela, chrzciny, komunie czy nawet pogrzeby. O ile na te weselsze, które planowane są z dużym wyprzedzeniem, można się przygotować i ostatecznie pojechać całą rodziną, o tyle wydarzenia wypadające niespodziewanie są trudne do zorganizowania. W grę wchodzi bowiem lot samolotem. Pracodawca brytyjski nie powinien nam odmówić zgody na wyjazd na pogrzeb, jeśli chodzi o kogoś z najbliższej rodziny. Prawda jest jednak taka, że pracownikowi w tej sytuacji przysługuje jeden dzień wolny, a nikt nie poleci na tak krótko. Trzeba więc brać urlop i kupić bilet lotniczy w ostatniej chwili, bez względu na koszt, który zazwyczaj jest wysoki.
Warto przy tej okazji zauważyć, że dzieci przy takim wyjeździe najczęściej w ogóle nie są brane pod uwagę. Zazwyczaj tłumaczy się to faktem, że są za małe, by brać udział w wydarzeniu, które nie należy do wesołych. Ponadto dzieci emigrantów w UK muszą chodzić do szkoły, a nie jest łatwo uzyskać zgodę dyrektora placówki na opuszczenie lekcji, zwłaszcza na kilka dni. Skutek jest taki, że dorośli w emigracyjnych rodzinach nigdy (lub bardzo rzadko) nie biorą udziału w tradycyjnym pochówku w Polsce. A przecież pogrzeb to też tradycja, która odróżnia nas od innych narodów. Zwyczaj przynoszenia kwiatów czy wieńców niekoniecznie obowiązuje za granicą. Nawet w samej Polsce zależnie od regionu są różne zwyczaje pożegnania ciała. Wszystko to należy do naszej spuścizny kulturowej przekazywanej z pokolenia na pokolenie, o której trudno mówić na emigracji.
Na szczęście Polacy ratują się, zakładając polskie parafie czy szkoły sobotnie, ale mogą one powstawać tylko tam, gdzie jest nas sporo. W mniejszych zbiorowiskach i miejscowościach nie ma na to szans.
Dlatego tak ważne jest, by nie odbierać najmłodszemu pokoleniu możliwości partycypowania w tradycyjnych uroczystościach, zarówno narodowych, jak i rodzinnych. Dla dzieci wyjazdy do Polski zawsze są magiczne i pełne tajemniczych potraw i obrządków. Dorośli dzielą się na tych, którzy kultywują tradycję, z której są dumni, oraz na tych drugich, którzy nie widząc jej sensu, starają się od niej odciąć i zapomnieć. Postawy takie zauważamy nie tylko wśród emigrantów, ale też w Polsce.
Może Cię także zainteresować: Rodzicielstwo z depresją jest piekielnie trudne. Ale efekty zaskakują