Nauka
Homo sapiens i tajemniczy gatunek człowieka. Mamy jego geny
01 grudnia 2024
W 1969 roku dotarliśmy na Księżyc. 50 lat po tym przełomowym wydarzeniu ludzkość jest w lepszej formie, niż mogliśmy przypuszczać
„Gdybyśmy wydawali gazetę raz na 50 lat, co byśmy w niej umieścili?” – zastanawia się Mark Rice-Oxley na łamach brytyjskiego „Guardiana”. Jego rozważania pozwoliły mi zapomnieć na chwilę o naszych przewinieniach wobec świata. Choć nagłówki gazet straszą nas katastroficznymi wiadomościami, przez pół wieku dokonaliśmy „wielkiego skoku” w rozwoju naszej cywilizacji.
W zalewie głupoty, prasowej perwersji i atakujących nas nagłówków o kolejnym „dramacie”, „horrorze” i „tragedii”, powinniśmy znaleźć więcej spokoju. Rozepchać się z nim między szpaltami i zamiast bić na alarm, wyjątkowo zignorować wszystkie bad newsy. Pozwólmy sobie na odrobinę pychy i napiszmy, że „dziś udało nam się nie zawieść poprzedniego pokolenia”.
Gdybyśmy chcieli streścić te 50 lat dzielące nas od lądowania na Księżycu i pokazać je człowiekowi podróżującemu w czasie, przybyłemu z 1969 r., czy nie wybralibyśmy największych dokonań? Recept na leki dla wcześniej nieuleczalnych chorób, najlepiej sprawdzonych rozwiązań walki z rakiem, streszczenia najważniejszych osiągnięć nauki, projektów cennych wynalazków (jak laptop, smartfon czy drony), informacji o efektywnych systemach nauczania i ustawach, które zwiększyły jakość życia obywateli.
Zapewne spróbowalibyśmy ostrzec mieszkańców planety z 1969 roku przed największymi zagrożeniami: katastrofą elektrowni jądrowej w Czarnobylu, ludobójstwem w Rwandzie czy zamachem na World Trade Centre. W jubileuszowym wydaniu półwiecznego periodyku znalazłyby się też prośby: o szybkie działanie w sprawie klimatu, czy porady: jak zakończyć Zimną Wojnę i zjednoczyć Europę.
Jasne. Nie powinniśmy tworzyć iluzji, oszukiwać się, że lepiej świata nie mogliśmy urządzić. Popełniliśmy błędy. Ale właśnie zaczynamy je naprawiać. Wykorzystujemy globalizację do szerszej integracji. Zawiązujemy coraz więcej sojuszy dla wcześniej bagatelizowanych spraw. Ostatnio ruszyła Europejska Wspólnota Zielonych Miast, która pozwoli samorządom działać na rzecz klimatu bez udziału wiodących polityków, wiecznie skupionych na sondażach poparcia dla partii.
Dostrzegliśmy konsekwencje nadprodukcji plastiku, a kolejne państwa przyłączają się do „antyplastikowej ligi” (ostatnio do krajów UE dołączyła także Kanada). Prawdopodobnie będziemy świadkami efektu ekologicznego domina. Niewątpliwie wzrasta poczucie odpowiedzialności wśród państw rozwiniętych za katastrofalne skutki intensywnego rozwoju cywilizacji.
Być może kolejne kraje dojdą do wniosku, że dalsze wyniszczanie ziemskiego ekosystemu zagraża całej ludzkości. Na nas przypada epoka decyzji – prawdopodobnie żadne pokolenie nie będzie mogło nadrobić strat, które wciąż generujemy. Mamy jednak szansę nadrobić zaległości. W tym świetle walka o neutralność klimatyczną naprawdę ma sens. Może i nie zasługujemy na medal, ale nie poszło nam tak źle, jak wynika to z panicznie przekazywanych wiadomości.
20 lipca 1969 r., dwóch mężczyzn stoi na Księżycu. Tym samym dokonują oni symbolicznego rozpoczęcia nowej ery. O czym myśli Neil Armstrong, kiedy spogląda na Błękitną Planetę? Czy czuje się Amerykaninem, czy po prostu człowiekiem? Możemy sobie wyobrazić, że jest dumny ze swojego „świata”. Do tego momentu doprowadziły go poszukiwania i próby tysięcy, jeśli nie milionów naukowców na przestrzeni wieków.
Galileusz, Kopernik, Newton – kawałek po kawałku budowali pomost do wszechświata, po którym przeszedł autor słynnego zdania: „To mały krok dla człowieka, lecz wielki skok dla ludzkości”. Przypatrując się Ziemi, z tej jedynie-sobie-znanej perspektywy, musiał wierzyć w potęgę ludzkiego umysłu. Przyjrzyjmy się światu, na który patrzył pierwszy człowiek na Księżycu.
W 1969 r. Ziemia pogrążona jest w absurdzie zimnej wojny. Na żelaznej kurtynie nie widać ani jednej rdzawej rysy. Wydaje się, że przetrwa ona jeszcze tysiące lat – zupełnie jak ZSRR. Komunizm szaleje w wielu krajach, łamiąc podstawowe prawa człowieka, niszcząc marzenia i wielkie talenty, odbierając godność, a wielokrotnie także życie. W Chinach trwa Wielka Rewolucja Kulturalna Mao Zedonga, która doprowadzi najludniejszy kraj świata do ruiny, wywoła katastrofy ekologiczne, skrajny głód i zabije miliony Chińczyków.
Czechy, po nieudanym zrywie Praskiej Wiosny, stają się wielkim politycznym więzieniem, z rozbudowanym systemem represji. Na południu Stanów Zjednoczonych segregacja rasowa trwa w najlepsze – choć pięć lat wcześniej wprowadzono równouprawnienie. Zresztą Ameryka właśnie przegrywa wyczerpującą wojnę w Wietnamie. Jej przeciwnicy, zwani hipisami, walczą o wyzwolenie z imadła konserwatywnego modelu życia.
Na południu także nie brakuje napięć. Honduras i Salwador ogarnia wojna futbolowa. Afryka, w dobie dekolonizacji, po raz kolejny w historii – spływa krwią. Wkrótce rządy w Ugandzie przejmie bezlitosny dyktator Idi Amin. Bliski Wschód kipi po niedawnej sześciodniowej wojnie izraelsko-arabskiej. Wywołane nią konflikty geopolityczne do dziś dzielą mieszkańców tamtego regionu i stanowią źródło olbrzymiej nienawiści etniczno-wyznaniowej.
W 1969 r. na świecie nie ma żadnego szacunku dla mniejszości. Polska przed rokiem ochoczo wyprosiła Żydów, a homoseksualistom na całym globie grożą elektrowstrząsy, więzienie, a w wielu przypadkach kara śmierci. Japonia i Szwecja sterylizują obywateli odstających od normy – niepełnosprawnych czy chorych psychicznie.
Doprawdy, świat, na który patrzy Neil Armstrong, nie jest kolorowy. Raczej beznadziejny. Pełno w nim ludzkiego okrucieństwa, oprawców i ofiar, politycznych więzień, gułagów i obozów reedukacyjnych. Rok 1969 to prawdziwa dystopia. Gdybym wtedy miał oceniać, jak to wszystko się skończy, zostałbym na Księżycu w obawie przed III wojną światową czy też jądrową apokalipsą.
„Wielkiego skoku dla ludzkości” mieliśmy dopiero dokonać. Czy Neil mógł sobie wyobrażać, że to wszystko dąży do „w-miarę-pomyślnego-rozwiązania”? Prawdopodobnie tak. Wychował się w dobrobycie Stanach Zjednoczonych. Być może wydawało mu się, że dokonamy większych czynów. Zaledwie 30 lat wcześniej nie istniało nawet dobrze rozwinięte lotnictwo cywilne. A w 1969 r. – dotarliśmy na Księżyc.
Pięć lat od zdobycia Księżyca moja mama rozpocznie edukację. Na zajęciach z plastyki dostanie zadanie – narysować, jak będzie wyglądać świat w 2000 r. „Wydawało nam się, że będzie wyglądać jak z powieści science fiction. Narysowałam ruchome ulice, na których stały samochody, a to drogi jechały” – opowiadała mi, gdy wchodziliśmy w nowe milenium. Ruchomych ulic nie było, za to ja, w wieku 10 lat, pierwszy raz w życiu widzę ruchome schody.
Czy zawiedliśmy tych, którzy liczyli na więcej? Niekoniecznie. Nadrobiliśmy tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Dzięki upadkowi żelaznej kurtyny kosmiczny wyścig przestał być potrzebny komórkom propagandy mocarstw. Miliardy, które pochłonęłaby ekspansja człowieka w Układzie Słonecznym, przeznaczyliśmy na rozwój technologii, która dziś służy „zwykłemu” człowiekowi.
Ostatnio ponownie obejrzałem Blade Runner (pol. Łowca Androidów) z 1982 r. Akcja filmu umieszczona jest w 2019 r. Postapokaliptyczne wyobrażenie naszej cywilizacji pełne jest refleksji nad kondycją ludzkości. W tym świecie największą wartością są zwierzęta, ponieważ ich populacja wyginęła w wyniku działalności człowieka.
Reżyser Ridley Scott przewidział w naszej epoce latające samochody oraz wielkie telewizory i przenośne komputery z wypukłym ekranem. Philip Dick, autor książki, która posłużyła za scenariusz do filmu, tworzy obraz rozwiniętej cywilizacji z konfliktem radziecko-amerykańskim w tle. Niektórych granic umysłu po prostu nie da się przeskoczyć. Oba przykłady dobrze pokazują, jak coś niewyobrażalnego staje się rzeczywistością.
Od latających aut, symbolu zaawansowanej cywilizacji, też jesteśmy całkiem niedaleko. Pierwsze z nich pomyślnie przeszły testy (m.in. niemiecki Lilium Jet, słowacki AeroMobil czy amerykański TF-X) i wkrótce pojawią się w miastach. Są elektryczne i nie produkują spalin. Trwają też intensywne przygotowania do wykorzystania dronów w powietrznej przestrzeni metropolii. W ciągu kilku lat „podniebni kurierzy” dostarczą nam jedzenie na wynos, a także pomogą policji patrolować ulice.
Jednak największego „skoku” dokonaliśmy w mniej namacalnych dziedzinach. Nasze dążenia do lepszego zrozumienia drugiego człowieka dały początek erze względnego pokoju. W kontrze do kondycji świata z 1969 r. staliśmy się mistrzami empatii i wyznawcami wzajemnego szacunku.
Nie jestem ślepy. Kryzys migracyjny odsłonił nasze prawdziwe oblicze i upiorną część ludzkiej natury. Mimo to żyjemy w epoce praw mniejszości. Owszem, jeszcze dużo zostało do zrobienia, lecz zmiany zaszły daleko i wydają się nieuniknione.
Niech dowodem na potwierdzenie tych słów będzie fakt, że w tym roku obchodzimy jeszcze jeden jubileusz. 50 lat temu środowisko mniejszości seksualnych postawiło się policji w trakcie zamieszek w nowojorskim klubie Stonewall Inn. 8 czerwca 1969 r. – to data uznawana za początek wyzwolenia „tęczowej społeczności”.
Dla wielu z nas walka jeszcze się nie skończyła. Jednak nie należy tracić nadziei. Historia pokazuje, że każdy, nawet największy sprzeciw konserwatywnych środowisk wcześniej czy później upadał na rzecz nowoczesnych i liberalnych rozwiązań.
Dokonaliśmy niezwykłych postępów w walce z ubóstwem i umieralnością dzieci. Każdego dnia 250 tys. osób wychodzi ze skrajnej nędzy. Od dnia pierwszego lądowania na Księżycu światowa gospodarka wzrosła ponad trzydzieści razy. Nigdy przedtem liczba ludzi mających pracę nie była tak duża jak teraz (choć na pewno znaczenie ma tu fakt, że przez 50 lat przybyło nas na planecie).
Mimo kryzysów politycznych, populistów, skrajnej prawicy, języka nienawiści – demokracja wciąż wygrywa, jako system najmniej zagrażający jednostce. We wszystkich wyborach w 2019 r. głosowało więcej osób niż kiedykolwiek wcześniej.
Hipisi, którzy 50 lat temu pojechali na Woodstock, pragnęli wolności. Dziś cieszymy się nią w wielu krajach. Spora część z nich zniosła obowiązkową służbę wojskową, co stanowiło główny postulat Dzieci Kwiatów.
Dla hipisów, dążących do zachowania relacji człowieka z naturą, ważny byłby fakt, że od 1969 r. nauczyliśmy się wykorzystywać energię Słońca, Księżyca i wiatru. W tym czasie znacznie poprawiła się sytuacja kobiet, choć przy obecnym tempie zmian społeczne równouprawnienie osiągniemy dopiero za 108 lat.
W 2019 r. świat otrząsa się z największych konfliktów zbrojnych ostatnich lat. Według Światowego Wskaźnika Pokoju stabilizuje się sytuacja w Syrii, Iraku i na Ukrainie. Pod względem wojen wyszliśmy na prostą. Pierwszy raz od 2013 r.
Być może teraz rzeczywiście przyszedł czas na wspólne działania w celu ochrony klimatu, zakończenie plastikowej oligarchii, rozwiązanie rosnących w siłę brunatnych nacjonalizmów, a nawet pierwszy lot załogowy na Marsa, który stał się realny, odkąd usprawniliśmy drukarkę 3D – wynalazek Charlesa Hulla.
Nie jestem naiwny. Bilans zysków i strat nie jest dobry dla przyszłych pokoleń. Lista naszych grzechów jest spora. Przede wszystkim wytarliśmy definicję prawdy. W dobie fake newsów, postprawdy, wyborczych kłamstw i internetowych manipulacji – straciliśmy zaufanie do siebie nawzajem. I to prawdopodobnie jedna z największych zbrodni naszego pokolenia, tuż obok hańbiącej nas liczby głodujących osób, podczas gdy codziennie tony jedzenia lądują w koszach na śmieci.
Politycznie podążamy w stronę ślepych autorytaryzmów. Chiny i Rosja dążą do punktu wyjścia z okresu zimnej wojny – Chiny odłączyły „krajowy” internet od sieci globalnej, a Rosja ma to zrobić w przyszłym roku. Izolacja zapewnia przywódcom i partiom całkowitą kontrolę nad obywatelami. Charyzmatyczni prezydenci-tyrani stawiają nowe żelazne kurtyny. Serwują poddanym ideologiczną papkę, trującą ich umysły. Musimy uważać, by nie podzielić ich losu.
Oczywiście są jeszcze Donald Trump, ONR i Jarosław Kaczyński. Ale czy nadal będziemy pisać o nich za 50 lat? Ile wersów poświęcimy im w wydaniu tej jednej gazety z półwieczną relacją? Obawiam się, że zero. Czy w takim razie warto tracić nerwy na doniesienia o współczesnych „dramatach”?
Dlatego dziś każdy z nas powinien otrzymać zadanie, z którym zmagała się moja mama na lekcjach plastyki. Narysujmy świat w 2069 r. Jak będzie wyglądać? Dużo zależy od nas. Jeśli za 50 lat ktoś pomyśli o naszej rzeczywistości jako o katastroficznej i będzie dziwić się, jak udało nam się żyć w takich czasach, to jest duża szansa na to, że osiągniemy sukces. Oby rok 2019 nie okazał się idyllą, straconą raz na zawsze z powodu późniejszych błędów.
Mam nadzieję, że za 50 lat dokonam podobnego rozliczenia. W archaicznej papierowej formie listu przyniesie wam je mój dron.