Humanizm
Najpierw intuicja, potem kultura
20 grudnia 2024
Różnice językowe, kulturowe i historyczne tworzą barwną mieszankę, ale są także źródłem nieporozumień, które mogą doprowadzić do wybuchu krwawego konfliktu
Spris owocowy od razu przypadł mi do gustu. Gruba, zielona warstwa soku z awokado, żółć mango, pomarańczy czy papi z czerwonym sokiem arbuza na okrasę. Wszystko skropione sokiem z limonki. Czysta przyjemność i bomba witaminowa potrzebna po dość ubogiej diecie podczas dni, a niekiedy tygodni na głębokiej prowincji jednego z najbiedniejszych krajów na świecie.
Prawdziwym, głównie intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem jest jednak dopiero bunna szaj spris, czyli mieszanka czarnej kawy i herbaty z dużą ilością cukru, a czasem gałązką słynącego z mocy magicznych, aromatycznego zioła Tena’adam (Ruta). Rezultatem jest pyszny, słodki i nieco korzenny napój o mocy, z którą żadne nasze energetyki nie mają szans – nie mówiąc już o samej przyjemności picia.
Najlepszy spris piłem w zawsze pełnej Time Cafe w centrum Hawassy położonej na południe od Adis Abeby, stolicy Regionu Narodów, Narodowości i Ludów Południa (Southern Nations, Nationalities, and Peoples’ Region ). Kawiarnia znajduje się tuż obok ronda z pomnikiem ludu Sidama w kształcie zwiniętego liścia fałszywego banana (bardzo pożyteczny gatunek rośliny spokrewnionej z bananowcami) ozdobionego malowidłami z życia okolicznych plemion.
Sidama są największym ludem spośród dziesiątek plemion i narodów żyjących w Regionie, ale to tylko fragment „etiopskiego sprisu” etnicznego i religijnego, który tworzy ponad 100 mln ludzi mówiących w ponad 80 językach i wyznających całe spektrum religii, od chrześcijaństwa, islamu i judaizmu, aż po rozmaite wierzenia pogańskie nazywane tutaj religiami tradycyjnymi.
Problemów komunikacyjnych doświadczyłem, pokazując nauczycielom i dyrektorowi w szkole na południu kraju, jak używać prostej instalacji fotowoltaicznej zainstalowanej w ramach programu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Chodziło o to, by pamiętać o umyciu od czasu do czasu panelu zamontowanego na dachu i wytłumaczenie, dlaczego nie można ładować telefonów komórkowych.
Rozmawiałem w języku angielskim, który znał kierowca; jego ojczystym językiem jest tigrinia, ale z racji wykształcenia zna też amharski, na który przekładał moje słowa. Dzięki temu rozumiał go przynajmniej dyrektor szkoły. On z kolei pozostałym nauczycielom i starszyźnie wioski tłumaczył wszystko w języku ludu Oromo, największej grupy etnicznej w Etiopii.
Różnice językowe, kulturowe i historyczne tworzą tę barwną i „smakowitą” mieszankę, ale stanowią także źródło nieporozumień i niesnasek, które w ostateczności mogą doprowadzić do wybuchu krwawej walki o władzę i rozpadu Etiopii. Na przykład krąży wiele żartów na temat zmysłu do interesów ludu Gurage. Etiopczycy śmieją się, że wystarczy potrząsnąć sakwą pełną monet nad brzuchem ciężarnej, by przyspieszyć poród małego Gurage ciągnącego do pieniędzy.
Od dowcipu tylko krok do zazdrości, oskarżenia o chciwość i do nienawiści, która przeradza się w pogromy. Jesienią 2018 r. nacjonaliści Oromo atakowali Gurage na południe od Adis Abeby, żądając, aby wynieśli się „do swojego kraju”, czyli na teren Regionu Narodów, Narodowości i Ludów Południa. W Etiopii informacje są ściśle kontrolowane, lecz mówi się o dziesiątkach ofiar dwudniowych zajść.
Region ze stolicą w Hawassie, przez lata pokazywany jako wzorcowy przykład koegzystencji ok. 50 grup etnicznych mówiących dziesiątkami języków, trzeszczy w szwach. Szybkiego, gwarantowanego konstytucją referendum niepodległościowego domagają się Sidama, którzy regularnie wychodzą na ulice. Za ich przykładem poszli teraz Gurage, których starszyzna zgłosiła własny wniosek o referendum niepodległościowe.
Nacjonaliści się radykalizują, dochodzi do przemocy, a standardową odpowiedzią władz w takich wypadkach jest użycie broni palnej. Za każdym razem są zabici i dziesiątki rannych, co jedynie na krótko pacyfikuje protesty.
„W Szaszamane były demonstracje, ale to nic wielkiego. Wojsko i policja sprawę załatwiły” – mówił mi hotelarz w Hawassie, tłumacząc, dlaczego nagle w całej okolicy nie ma internetu. Władze krwawo spacyfikowały demonstracje nacjonalistów Oromo, a w ramach kontroli informacji na kilka dni odcięły komunikację elektroniczną.
To był tylko jeden z licznych w tamtym czasie protestów Oromo, którzy wychodzili na ulice, domagając się równego traktowania. Ten ok. 35-milionowy lud jest największą grupę etniczną w Etiopii, kulturowo i politycznie zdominowanej przez Tigre i Amhara, a zamieszkałe przez nich tereny zostały ostatecznie włączone do Etiopii dopiero pod koniec XIX w. przez cesarza Menelika II.
Podczas trwającej godzinami podróży z tyłu samochodu terenowego telepiącego się po przerywanych odcinkami dziurawego asfaltu drogach południa kraju zapytałem etiopskiego socjologa, który prosił o uszanowanie jego anonimowość, czy przypadkiem Oromo nie zostali skolonizowani przez kraj, który sam szczyci się skutecznym oparciem się obcej, europejskiej kolonizacji.
Był wyraźnie zaskoczony tak postawionym pytaniem, lecz po chwili zastanowienia odpowiedział: „U nas się w ten sposób o tym nie mówi, ale można tak interpretować podbój południa Etiopii przez ludzi, którzy zeszli z gór na północy, czyli Tigre i Amhara”.
Te dwie grupy etniczne zdominowały życie Etiopii w ciągu kilkusetletniej historii cesarstwa, brutalnej dyktatury komunistycznej nazywanej Derg oraz po jej obaleniu. Meles Zenawi, długoletni przywódca Etiopii, który przejął władzę po obaleniu komunistów w 1991 r. i rządził przez kolejnych 21 lat, należał do ludu Tigre. Jego następca, Hailemariam Desaleng, należy do ludu Wolayta z południa, ale prawdziwe zmiany zaczęły następować dopiero po krwawo tłumionych protestach Oromo i objęciu władzy przez wywodzącego się z tego ludu premiera Abiya Ahmeda Alego.
Nowy przywódca pochodzi z charakterystycznej dla Etiopii rodziny wykraczającej poza granice etniczne i religijne. Jego ojciec jest muzułmaninem Oromo, natomiast matka jest chrześcijanką z ludu Amhara. Urodzony w 1976 r. polityk określa siebie jako muzułmanina Oromo, choć równie dobrze mógłby przyjąć pochodzenie od matki albo zamieszać w sposób charakterystyczny dla swojego kraju.
Ta swoboda wyboru jest jedną z wyjątkowych cech Etiopii. Kiedyś rozmawiałem z młodym, choć posiadającym już rodzinę człowiekiem, który na pytanie o wyznanie stwierdził, że jeszcze nie zdecydowali z żoną, czy wybiorą jego chrześcijaństwo, czy jej islam. Klasyczny spris, którego rozwarstwianie grozi katastrofą.
Etiopia już jest krajem przeludnionym, a liczba obywateli gwałtownie rośnie – do końca wieku może ich być już ponad 200 mln. To może być przeszkoda na drodze do szybkiego wyjścia z powszechnego ubóstwa, która już teraz wyniszcza także środowisko naturalne. Południe dalej pustynnieje i znikają ostatnie połacie lasów – nawet w trudno dostępnych górzystych zakątkach, gdzie nielegalne szałasy budują drwale, którzy wbrew prawu wyrąbują drzewa i robią się naprawdę nerwowi, jeśli wydaje im się, że są fotografowani.
Etiopia udziela też schronienia uchodźcom ze wszystkim krajów sąsiednich. Od zubożałej Erytrei, upadłej Somalii, przez niszczony wojną domową Sudan Południowy i niestabilny Sudan, aż po Kenijczyków uciekających przed krwawymi walkami o bydło. Położenie w niestabilnym Rogu Afryki powoduje potrzebę inwestowania w armię, która jeszcze bardziej obciąża słabą i tak gospodarkę; od jakiegoś czasu krajową ekonomię ratują wielkie inwestycje z Chin, niosące jednak ze sobą ryzyko uzależnienia od obcego i wyrachowanego mocarstwa.
Przy tak poważnych wyzwaniach cieszy już sam fakt, że pomimo powtarzających się okresów suszy Etiopczycy przynajmniej nie umierają z głodu. Nie wynika to jednak ani ze zdrowej gospodarki czy wzrostu produkcji rolnej tylko z lepszej organizacji państwa. Nawet w czasie wielkiego głodu w latach 80. ubiegłego wieku, który zabił ponad milion ludzi, w kraju żywność była, natomiast władze nie radziły sobie z jej transportem i dystrybucją. Dzięki wysiłkom m.in. organizacji międzynarodowych problem ten został rozwiązany, a potrzebujący otrzymują konieczną żywność także w okresach nieurodzajów.
Premier Abiy Ahmed Ali podjął się próby zapanowania nad sytuacją. Zaczął rzeczywiście imponująco, kończąc ciągnący się od dekad konflikt z Erytreą, który kosztował życie setek tysięcy ludzi i obciążał niewydajne gospodarki obu krajów. Ostatnie akcje sadzenia milionów drzew również zasługują na pochwałę.
Jednak łagodząc napięcia etniczne i zwiększając wpływy ludu Oromo, niebezpiecznie wzburzył etiopską mieszankę. Przede wszystkim buntują się dotychczas uprzywilejowani Tigre i Amhara, którzy obarczani są odpowiedzialnością za powtarzające się próby zamachów i rewolt. O więcej swobód upominają się też przedstawiciele innych mniejszości, takich jak chociażby Sidama w Hawassie.
Rządzący w Addis Abebie zapewne rozumieją niebezpieczeństwo, które niosą nasilające się napięcia etniczne. Najbardziej niepokojący scenariusz mówi o perspektywie wojny domowej i rozpadu państwa, za czym w tej części świata zawsze idzie głód. Automatyczną, niemal bezrefleksyjną odpowiedzią władz Etiopii w takich sytuacjach zawsze było użycie siły, czasem wręcz terror.
Na razie premier Ali tą drogą nie idzie, stawiając na dialog, ale ten nie przyniesie oczekiwanych rezultatów bez gospodarczej ucieczki do przodu, czyli znaczącego rozwoju kraju, co wymaga jednak pomocy z zewnątrz.