Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
Rzekomo my, urodzeni w latach 90., jesteśmy straconym pokoleniem. Nie dajmy sobie tego wmówić!
Określenie stracone pokolenie (ang. lost generation) tradycyjnie odnosi się do amerykańskich pisarzy, których młodość przypadała na lata I wojny światowej. Bodaj jako pierwsza usłyszała je – i świadomie przechwyciła – Gertrude Stein, mentorka Ernesta Hemingwaya. Pewien właściciel warsztatu zganił w jej obecności mechanika, który nie nadążał z naprawą samochodu, wykrzykując: „Wszyscy jesteście »génération perdue« (stracone pokolenie)!”. Hemingway wspomina o tym w swoich pamiętnikach. Stein, opowiadając mu tę historię, miała dodać: „Właśnie tym jesteście. Wszyscy wy, którzy służyliście podczas wojny. Jesteście straconym pokoleniem”.
Jak wspomina Samuel Hynes w książce A War Imagined: The First World War and English Culture przymiotnik „stracone” trzeba rozważać w kontekście „zdezorientowania”, „błąkania się’, „bezkierunkowości”, a nie „przegranej” czy „porażki”.
Na to samo wskazywał Hemingway w dyskusji z edytorem swojej książki Słońce też wschodzi, opowiadającej o powojennych losach straconego pokolenia. Podkreślał mianowicie, że bohaterowie jego powieści może byli „zmaltretowani”, ale nie „zgubieni”.
W naszych realiach analogią do straconego pokolenia jest pokolenie Kolumbów, czyli Polaków wchodzących w dorosłość podczas II wojny, którzy ryzykowali albo ostatecznie poświęcili życie dla ojczyzny (np. Baczyński czy Gajcy). Relatywnie neutralna nazwa, jaką są określani, pochodzi od tytułu książki Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20.
Chociaż stracone pokolenie jest terminem z historii literatury amerykańskiej, to oderwał się on od pierwotnych odniesień i żyje własnym bujnym życiem – w Polsce nawet bujniejszym niż w Ameryce. Ze szczególnym upodobaniem zapożyczają go i używają w coraz to nowych kontekstach media.
Warto się zatem zastanowić, jaki czynnik – według dziennikarzy maltretujących nas tym hasłem – decyduje o „straceniu się” pokolenia. W tym celu trzeba sięgnąć aż do dorobku Georga W. F. Hegla, niemieckiego filozofa z początku XIX w., którego koncepcje – na dobre i na złe – są prapoczątkiem wielu współczesnych sporów politycznych i społecznych.
Hegel twierdził, że historia osiągnęła swój kres w 1806 r., kiedy Napoleon rozgromił wojska pruskie pod Jeną. Jest to moment, w którym Prusy weszły w erę nowoczesności. Wprawdzie modernizację państwa rozpoczął kilka dekad wcześniej Fryderyk II Wielki, zwany królem-filozofem, ale dopiero z nadejściem Francuzów, krzewiących idee rewolucji, nadeszła epoka wolności, równości obywatelskiej i ekspansji nauki.
Koniec historii był zatem jej zenitem, inaczej mówiąc happy endem, a nie katastrofą.
Druzgocące skutki miały natomiast próby zaprowadzenia niektórych społeczeństw do kolejnego „końca historii” – poprzez nieudolne zastosowanie w praktyce teorii Karola Marksa i Fryderyka Engelsa (czerpiących od Hegla). Tym końcem miało być społeczeństwo bezklasowe – komunizm.
Po upadku komunizmu kolejny heglista, politolog Francis Fukuyama, uznał, że wraz z końcem żelaznej kurtyny i zwycięstwem liberalnej demokracji, najlepszego modelu społeczno-politycznego, historia się skończyła (już po raz trzeci). Później zrewidował swoją opinię, stwierdzając, że system demokratyczny jednak nie jest w stanie zagwarantować wszystkich potrzeb i gra toczy się dalej – przede wszystkim o uznanie grup mniejszościowych przez większość.
Heglizm zakłada, że historia jest świadectwem procesu rozwoju ludzkiego ducha. Postęp musi być logiczny i celowy, jest bowiem wyrażaniem się absolutu – boga albo rozumu – w świecie.
Zagorzałym krytykiem systemu Hegla – i jego późniejszych marksistowskich interpretacji – był Karl Popper, który nazwał je „historycyzmami”. W książce o wymownym tytule Nędza historycyzmu filozof ten stwierdza, że „wiara w przeznaczenie historyczne jest zwykłym przesądem i ani metodami naukowymi, ani jakimkolwiek innymi nie sposób przewidywać biegu historii”.
Jaki to wszystko ma związek z mantrą o straconym pokoleniu?
Otóż współcześnie zdajemy się nadal wierzyć – podobnie jak Hegel – że historia ma cel, a jest nim progres sam w sobie. Ma być coraz lepiej. Dla jednych oznacza to poprawę warunków ekonomicznych lub równe szanse dla wszystkich. Ale dla innych postęp to np. coraz silniejsze i homogeniczne państwo narodowe, które wypełnia misję dziejową.
Jeśli postęp – cokolwiek miałby oznaczać – wyhamowuje, to pokolenie, które doświadcza tego hamowania na własnej skórze, staje się stracone.
Z perspektywy Hegla i jego następców wers z utworu rapera Łony może brzmieć wręcz bluźnierczo: „Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy”.
Wątpliwości Łony nie podziela muzyk rockowy Piotr Rogucki. On zdecydowanie wie dokąd i skąd idziemy. Kilka lat temu w rozmowie z Tygodnikiem TVP (w tytule pojawia się cytat z rozmówcy: „Pokolenie trzydziestolatków jest po prostu stracone”) stwierdził: „Zostaliśmy powołani do tego, żeby być jeszcze fajniejsi, niż swoi rodzice. Żyć bardziej dostatnio, szczęśliwie, spokojnie, bo już było po wszystkich kryzysach i wojnach. Nastawialiśmy się w życiu na coś kompletnie innego, niż to, co nas spotyka”.
Przez kogo trzydziestolatkowie zostali powołani do fajności, dostatku i szczęścia? Z wywiadu się tego nie dowiemy.
W 2011 roku Polityka zorganizowała debatę na swoim internetowym forum, zadając pytanie „Czy młodzi wykształceni Polacy odczują na swej skórze kryzys gospodarczy? Czy są skazani na słabe prace, bez szans na rozwój i awans? Czy obecni 30-latkowie to będzie stracone pokolenie?”.
Synonimem stracenia stała się nieatrakcyjna praca, która nie wpisuje się w narrację o progresie.
W podobnym tonie utrzymana jest analiza Instytutu Obywatelskiego z 2013 roku pt. Stracone pokolenie: mit czy rzeczywistość?. Natomiast podstawowa konkluzja wyciągnięta przez media z raportu Fundacji „Energia dla Europy” (2013) mówi, że „młodzi postrzegają się jako stracone pokolenie, mają poczucie, że zostali oszukani, ponieważ posłuchali rodziców przekonujących ich o konieczności uzyskania dyplomu uczelni”.
Odmienne przyczyny stracenia (się) pokolenia wskazuje katolicki tygodnik Idziemy w tekście Stracone pokolenie?. Chodzi przede wszystkim o brak umiejętności budowania więzi międzyludzkich oraz brania odpowiedzialności za siebie i innych. Artykuł kończy się stwierdzeniem: „Mówi się, że to stracone pokolenie. I w tym względzie nie jest potrzebne żadne ministerstwo ds. samotności”.
Jeszcze inną perspektywę przyjmują media o nastawieniu narodowo-patriotycznym. Filip Bator z Mediów Narodowych w swoim felietonie Stracone pokolenie? diagnozuje: „Teraz zaś dzieje się tak, że młodzi gardząc systemem III RP, z upodobaniem korzystają z jej dobrodziejstw. Jeszcze bardziej niż idea patriotyzmu, jest mu bliska idea konsumpcjonizmu”. Na koniec dochodzi do wniosku, że jeszcze tli się iskierka nadziei: „Spieprzone pokolenie. Ale czy już stracone? Być może jeszcze nie. To, co zepsute, można naprawić”.
Jak widać, dyskurs publiczny pełen jest wzajemnych, międzypokoleniowych oskarżeń i wyroków. Starsze pokolenie stwierdza, że młodsze jest stracone, bo nie wykorzystuje szans albo zbacza z wytyczonej drogi. Młodsze pokolenie za swą sytuację obwinia starsze, które zostawiło im świat z pozorami możliwości.
Jak zbadał CBOS w 2013 r., co czwarty polski maturzysta uważa się za przedstawiciela straconego pokolenia (jeszcze zanim zdążył wkroczyć w dorosłe życie!). Taka silna autoidentyfikacja z medialnym sloganem i całym jego semantycznym inwentarzem jest niestety próbą taniego usprawiedliwiania się i zrzucania z siebie odpowiedzialności. Pozwala kwitnąć resentymentowi, urazie, która jest zupełnie bezproduktywna, bo tworzy schemat „ofiary” – po co mam się starać, skoro jestem stracony?
Może lepiej uznać swoje zagubienie, zaakceptować dezorientację. Bo zagubiony jest jednocześnie poszukującym, jak bohaterowie Hemingwaya w Słońce też wschodzi. Być może za tą nieukierunkowaną aktywnością w pochodzie pokoleń nadejdzie otrzeźwienie, które zapobiegnie takiemu końcowi historii, który nie będzie – jak u Hegla – triumfem, lecz totalną klęską.
Jeśli bowiem nie otrzeźwiejemy, tylko nadal będziemy się napawać tym, że jesteśmy straconym pokoleniem, to – bez względu na to, co uznajemy za cel historii – jej prawdziwy kres może być bardzo prozaiczny. Za niedługo nie będzie miała gdzie się dalej dziać. Nie można wykluczyć, że – dosłownie za kilka (straconych) pokoleń – przyszli kronikarze historii kosmosu będą o nas pisać: stracona planeta.