Prawda i Dobro
Naukowcy zbadali wpływ światła na człowieka. To może pomóc w leczeniu depresji
02 października 2024
Nie ma tutaj złotego piasku ani surferskich fal. Są za to kilometry plastikowych szklarni, rozciągające się między nimi dzielnice biedy i 100 tys. pracowników, wielu bez umowy. To „Sea of Plastic” i z daleka rzeczywiście przypomina morze plastiku.
Artykuł „Imigracja przez morze plastiku” zajął I miejsce w konkursie dziennikarskim „Świat między wierszami” zorganizowanym przez Minority Rights Group i Akademię Ekonomiczną w Krakowie. Artykuł pierwotnie został opublikowany w portalu Holistic News we wrześniu 2019 r.
Hama z zawodu jest instruktorem surfingu z Nigru. Pracował głównie w Maroku. W Holandii sprzedawał sprzęt sportowy. Spotykamy się w hiszpańskim El Ejido. Nie ma tutaj złotego piasku ani surferskich fal. Są za to kilometry plastikowych szklarni, rozciągające się między nimi dzielnice biedy i 100 tys. pracowników, wielu bez umowy. To Sea of Plastic i z daleka rzeczywiście przypomina morze plastiku.
Historia pomidorów od ich zebrania do momentu, w którym wylądują na naszym talerzu, może być różna. Niektóre z nich, zanim trafią na półki Carrefoura, Lidla czy Aldiego, rosną w plastikowych szklarniach na południu Hiszpanii, gdzie temperatura osiąga nawet 45 stopni Celsjusza. Są zbierane przez imigrantów, głównie z Maroka i Afryki Subsaharyjskiej, których często nieuregulowany status prawny mogą łatwo wykorzystywać pracodawcy.
Sea of Plastic to nieformalna nazwa ogromnej przestrzeni wypełnionej szklarniami w prowincji Almería na południu Hiszpanii. Jej rozmiary sprawiają, że jest widoczna z kosmosu. Według różnych danych ma 300–400 km kw., a dla porównania powierzchnia wszystkich polskich plaż to zaledwie 20 km kw. Rosnące tam warzywa i owoce trafiają do europejskich konsumentów. Wielu pracowników mieszka w dzielnicach biedy zbudowanych w okolicach szklarni. Domy, ściśnięte jeden obok drugiego, często zrobione są z cegieł i plastikowych płacht. Brakuje bieżącej wody i odpowiednich sanitariów.
„Hama, co ty tu właściwie robisz?” – pytam, kiedy pijemy arabską herbatę przed niewielkim lokalnym sklepikiem. Słuchamy muzyki z telefonu i oglądamy jego zdjęcia na Instagramie, gdy opowiada, że postanowił wyjechać z Nigru po tym, jak jego brata zamordowała Boko Haram, nigeryjska organizacja terrorystyczna. Tak trafił do Maroka – legalnie, samochodem wynajętym za 100 euro – a potem do Europy. Jego mama została w kraju. Czasem mu mówi, żeby wrócił do domu. Trafił do Holandii, ale nie zagrzał tam długo miejsca.
„Musiałem wyjechać z Amsterdamu po tym, jak skończyła mi się umowa. Jestem tutaj od dwóch miesięcy, tymczasowo. Potem tam wrócę albo pojadę do Maroka. W Maroku miałem fajną robotę. Tanger jest piękny” – mówi.
Ma 33 lata, jest wysoki i szczupły, nosi koszulę w kratkę i długie czarne spodnie. Chodzimy między budynkami w Atochares, dzielnicy biedy w gminie El Ejido. Żyje tutaj ponad 200 pracowników szklarni, głównie z Maroka i Ghany. Przypominające fale budynki z plastiku ciągną się po horyzont. Gdy zaczyna wiać, słychać ich szum. Mówi, że ma tu tylko kilku znajomych, ale dużo wolnego czasu, bo do przyszłego miesiąca ma nie być pracy.
W Sea of Plastic to pracodawca, czyli jeden z wielu właścicieli szklarni, decyduje, kiedy pracownik ma dzień wolny. Albo tydzień. Albo miesiąc. O zapomodze czy wyżywieniu przez ten okres nie ma mowy. Raz na jakiś czas jedzenie przywozi Czerwony Krzyż, jednak nigdy nie wystarcza dla wszystkich potrzebujących – kto pierwszy, ten lepszy.
Polecamy: Od łez do śmiechu, od życia do śmierci. Czym jest bałkańska dusza
Na YouTube oglądam krótki film dokumentalny 50 lat szklarni w Almeríi. Opowiada o trudach pierwszych hiszpańskich rolników na południu i ostatecznym sukcesie szklarniowego przedsięwzięcia.
„Bardziej niż ekscytację czuję dumę. Dumę z tego, że pochodzę z Almeríi i tego, co zostało tutaj zrobione (…). Jeśli pomyślimy o tym, jak wyglądały początki, i zobaczymy, gdzie jesteśmy dzisiaj, nie czuć dumy to znaczy nie być Almeryjczykiem” – mówi w filmie Antonio Estévez, pierwszy prezes Coexphal – Stowarzyszenia Organizacji Producentów Owoców i Warzyw w Almeríi, założonego w latach 70.
Gospodarka całej prowincji opiera się na almeryjskich szklarniach, które co roku przynoszą 2,6 mln ton zbiorów o wartości ponad 1,5 mld euro (dane za 2013 r.). Około 70 proc. produkcji trafia na eksport.
„Pracujemy dla tego, co w twojej firmie najważniejsze – dla ludzi. Doradzamy w zakresie zasobów ludzkich i imigracji. Jesteśmy dostępni dla naszych firm przez cały czas, aby pomóc im w relacjach społecznych i pracowniczych” – czytam na stronie internetowej Coexphalu.
Projekt tzw. kolonizacji rolniczej rozpoczął się w 1939 r., za rządów gen. Francisco Franco. Celem było takie przekształcenie warunków, by nowo osiadli rolnicy mogli być samowystarczalni. Lata 80. na południu Hiszpanii to czas boomu rolniczego, a do pracy w szklarniach zaczęło przyjeżdżać coraz więcej imigrantów, głównie z Maroka. Z czasem między pierwszymi osadnikami a nowymi pracownikami pojawiły się konflikty.
„Mniej więcej dwie dekady temu przez El Ejido przelała się fala dyskryminacji i wyzysku. Rządząca wtedy partia Partia Ludowa zaczęła promować rasizm i ksenofobię. Twierdziła m.in., że imigranccy pracownicy mogą mieszkać tylko w pobliżu szklarni” – tłumaczą członkowie związku zawodowego w Andaluzji SOC-SAT, którego siedziba znajduje się niedaleko jednego ze slumsów.
Narastające napięcia doprowadziły do wybuchu przemocy wobec imigrantów w roku 2000. Zamieszki trwały trzy dni. Dzienniki informujące o tamtych wydarzeniach wspominały o atakach z użyciem kamieni i metalowych prętów, podpaleniach budynków i samochodów. Wtedy miarka się przebrała – przybyli do
Hiszpanii rolnicy ogłosili tygodniowy strajk.
Właściciele szklarni razem z imigranckimi pracownikami i związkami zawodowymi wypracowali porozumienie dotyczące głównie kwestii regulacji prawnej niezarejestrowanych imigrantów i umów, zakwaterowania oraz zapewnienia bezpieczeństwa i integracji.
„Mija 20 lat, a sytuacja niewiele się zmienia” – kwitują związkowcy.
Według nich ok. 30 proc. pracowników szklarni jest tutaj z naruszeniem przepisów. W hiszpańskim prawie istnieje zapis, według którego po trzech latach przebywania nielegalnie na terytorium kraju można ubiegać się o pobyt stały poprzez tzw. arraigo social. W momencie składania wniosku potrzebna jest też umowa o pracę na co najmniej rok i oświadczenie o niekaralności.
Warto przeczytać: Kraj Tulipanów. Radykalizm w barwach pomarańczy?
„Trzy lata, które imigrant musi spędzić w Hiszpanii, żeby kwalifikować się do wnioskowania o pobyt uregulowany, to niespójność sama w sobie. A kiedy już wejdziesz w krąg sytuacji prawnie wątpliwych, to bardzo trudno się z niego wydostać ” – wypowiadał się na łamach dziennika „El País” doktor prawa Iker Barbero.
„Po upływie trzech lat musisz też być zameldowany. Są ludzie, którzy tym handlują” – mówi Ali, 38-letni Marokańczyk, który w szklarniach Almeríi pracuje od 2015 r. „Meldują innych za pieniądze i żerują na tych, którzy nie mają dokumentów. Są też tacy, którzy sprzedają umowy za 5 tys. euro… Jak można w ogóle handlować umowami? One nie są na sprzedaż, to coś, za co się nie płaci. Mam nadzieję, że to się skończy, bo to nie jest zgodne z prawem” – dodaje.
Po hiszpańsku mówi świetnie. Twierdzi, że nauczył się na ulicy. „Jak się chce, to można” – przekonuje.
Wcześniej kilka lat pracował we Włoszech i tam też nauczył się języka. Ma pociągłą twarz i duże, ciemnobrązowe oczy.
Jestem zaproszona na herbatę do jednego z domów w Atochares. Właściciel chętnie pokazuje mi wnętrze – fioletowo-różowe ściany, w kuchni stoi stara turystyczna kuchenka na gaz, w sypialni łóżko, walizka, sterta ubrań i koców. W przedpokoju są kanapa i telewizor kineskopowy. Brakuje toalety, na ziemi stoi kanister na wodę.
Gdy zaszło słońce, dookoła rozkręciła się mała impreza. Razem z Alim siedzimy przy stole przed wejściem. Gra muzyka, czuć zapach piwa i haszyszu. Nagle gaśnie prąd. Jest podłączony nielegalnie, więc czasem się to zdarza. Jak się tu żyje? Odpowiedzi są różne – nudno, bo teraz nie ma pracy, warunki są ciężkie, a z gorąca nie da się zasnąć przed północą, nie jest dobrze, ale mogło być gorzej.
„Ludzie, którzy tutaj mieszkają i pracują, nie znają swoich praw” – opowiada Ali. „Mówią ci, że nie jest tak źle, że w ich kraju było trudniej. Ale to, co się tutaj dzieje, nie jest normalne. Rzeczywiście, często zarabiasz więcej niż w swoim kraju, ale później wysyłasz pieniądze rodzinie, a sam znowu zostajesz z niczym” – zauważa.
Ludzie bez umów nie mają też ubezpieczenia zdrowotnego. Dopytuję, co się dzieje, gdy zachorują. Słyszę tylko, że wtedy jest źle, a Ali ucina temat. Mieszka w Atochares, bo, na razie, tylko na życie tutaj może sobie pozwolić. Po trzech miesiącach pracy przy nadzorze maszyn w pobliskich szklarniach nie otrzymał żadnej zapłaty. Wtedy przeniósł się do El Ejido.
„Nie jestem przeciwko nikomu, domagam się tylko respektowania prawa. Powinniśmy mieć równy dostęp do wyżywienia i sprawiedliwą płacę. To w końcu dzięki nam, imigrantom, rolnictwo w Hiszpanii mogło się rozwijać” – podkreśla Ali.
Od tego roku w Hiszpanii minimalne miesięczne wynagrodzenie wynosi 900 euro. Zdaniem SOC-SAT pracownicy na „morzu plastiku” często zarabiają mniej.
„Pracownicy rolni powinni teraz zarabiać nie mniej niż 45 euro dziennie” – tłumaczy Nadia Azougagh Bousnina z SOC-SAT. „Tymczasem rolnicy Sea of Plastic zarabiają pomiędzy 30 a 38 euro. Poza tym firmy zgłaszają władzom jedynie 10 dni pracy danej osoby w miesiącu zamiast całego miesiąca. W ten sposób ci ludzie tracą także prawo do ubezpieczenia społecznego i nie zbierają odpowiedniej ilości dni roboczych, żeby uzyskać zasiłek dla bezrobotnych” – dodaje.
Atochares i pozostałe dzielnice biedy wciśnięte między szklarnie to nie jedyne miejsca, w których mieszkają imigranccy rolnicy. Część z nich żyje w El Puche. To publiczne osiedle wyrosłe przy ulicznym targu w Almeríi, w którym pracownicy, także ci bez pozwolenia na pobyt stały i legalnego zatrudnienia, wynajmują pokoje. Cena zazwyczaj wynosi 80 euro miesięcznie.
W El Puche spotykam Antonię Maríę, działaczkę związku zawodowego SOC-SAT i mieszkankę osiedla. Nosi czarno-białą sukienkę i uśmiech na twarzy. Mieszka tutaj ze swoim mężem, Mohamedem. Są razem od 23 lat, poznali się, gdy pracowali w szklarni. Kiedy rozmawiamy, targ już dawno się skończył. Sprzedawcy z Rumunii, ale też z Maroka i innych krajów afrykańskich, pakują produkty do samochodów dostawczych. Można tu kupić jedzenie, używane ubrania, zabawki.
Z Antonią idziemy na plac otoczony blokami z kolorowo pomalowanymi ścianami. Na jednej dzieci narysowały autobus, bo w rzeczywistości żaden tu nie dojeżdża. Żeby dostać się do pracy, pracownicy czekają na szefa na rondzie. Ten zabiera dwóch lub trzech. To, czy będą dziś pracować, czy nie, przypomina ruletkę.
„Czasem ludzie muszą liczyć na pomoc tych, którzy mają samochód. Inni wyjeżdżają rowerami o 6 rano” – mówi Antonia. „Żyje tutaj ok. 8 tys. osób. Większość to imigranci pracujący w szklarniach. Zdarzają się nakazy eksmisji. Policja przyjeżdża tu prawie codziennie. Zabierają ludzi na komisariat. Co dalej? Jeśli mają nakaz deportacji, to ich wywożą, a jeśli nie, to mogą wylądować w CIE (hiszpański obóz dla internowanych – przyp. red.). Chyba że są nieletni, wtedy zostają umieszczeni w centrum dla młodzieży. Kobiety w ciąży też mogą zostać” – zaznacza.
Dziennik „El País” podaje, że „imigranci spoza UE muszą mieć umowę o pracę, aby legalnie wjechać do kraju, a jeśli znajdą pracę po przyjeździe, muszą wrócić do kraju pochodzenia, aby uzyskać niezbędną dokumentację. Dla nielegalnych imigrantów, którzy przypłynęli do Hiszpanii na pontonach, często uciekając przed wojną i prześladowaniami, jest to oczywiście niemożliwe”.
Dowiedz się więcej: Samotność Rumunii. Od Drakuli do Ceaușescu i czasów współczesnych
Antonia María jest pierwszą osobą, która przygotowuje jedzenie dla imigrantów docierających z portu do osiedla. Mówi, że ktoś musi się nimi zająć. Dzieciaki z okolicy namalowały jej podobiznę na jednej ze ścian. Mnie też częstuje obiadem – dostaję paellę. Pyszną.
Do rozmowy włącza się Mohamed, mąż Antonii. Ma siwe włosy i ciemną karnację. Do szklarni nie jeździ już od kilkunastu lat, bo od ciężkich warunków pracy zaczął chorować. Mówi, że rolników traktuje się coraz gorzej, bo ludzi w Sea of Plastic przybywa.
„Wcześniej szanowano porozumienie pracownicze, teraz już nie. Pracodawcy korzystają z tego, że jest dużo chętnych do roboty. Kiedy ja jeszcze pracowałem, umów nikt nie kupował. Teraz zdarza się, że ludzie nabywają ją u szefa albo brygadzisty” – mówi mężczyzna.
„Wyobraź sobie, że taki pracodawca mówi ci: »Słuchaj, ja cię zatrudnię, ale musisz mi zapłacić na początek 5 tys. euro. Skoro nie masz, to ja ci je odliczę od twojej wypłaty«” – dodaje Antonia.
Almería słynie z pięknych, dziewiczych plaż, które co roku przyciągają miliony turystów. Nad miastem wznoszą się ruiny arabskiego zamku Alcazaba. Z daleka widać turkusowe wody Morza Śródziemnego. Za chwilę wyjadę z miasta, mijając ciągnące się po obu stronach autostrady plastikowe szklarnie. Zdążę jednak zejść jeszcze na śniadanie do hotelowej restauracji, na świeżą salsę pomidorową i owoce. To samo znajdę też w Polsce i to o każdej porze roku.
*Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione
Warto przeczytać: Król, piwo i polityka. Belgia na rozdrożu
Prawda i Dobro
02 października 2024
Edukacja
02 października 2024
Zmień tryb na ciemny