Prawda i Dobro
Modele AI nie zawsze rozpoznają oszustwa. Często są łatwowierne
14 listopada 2024
Sto lat temu na najwyższy szczyt świata gnała ludzi ciekawość, nonszalancka potrzeba okiełznania sił natury i ograniczeń ludzkiego organizmu. Dziś wystarczy odpowiedni stan konta, żeby na Mount Everest spróbował wejść każdy, bez względu na motywację, stan zdrowia i doświadczenie wspinaczkowe. Chociaż niepoprawnych romantyków dalej pod górą nie brakuje, dominują tu komercjalizacja, pielęgnowanie ego i kompletna ignorancja dla piękna przyrody, największej wartości himalajskich kolosów.
Adam Karpiński nieprzypadkowo nazywany jest ojcem polskiego himalaizmu. To on poprowadził wiosną 1939 roku pierwszą polską wyprawę w Himalaje. Wtedy to (2 lipca 1939 roku) na szczycie Nanda Devi East stanęli Jakub Bujak i Janusz Klarner. Karpiński jako pierwszy śmiało i publicznie snuł w kraju plany zdobycia Everestu.
„Mam już od dawna opracowany plan wyprawy na Mount Everest. Wykonam go, skoro tylko zdobędę drobnostkę – potrzebny kapitał” – poinformował kolegów ze środowiska taternickiego. Jesienią 1924 roku prasa podała, że „Akar” dopiął swego. Inflacja uszczupliła jednak fundusze niedoszłego inwestora, a przewodnik tatrzański Daniel Gąsienica, który miał mu towarzyszyć, zginął w górach.
Bliscy powiedzą później, że himalajskiego bakcyla złapał już w dzieciństwie. Kiedy tylko usłyszał nazwę najwyższego szczytu świata, w dodatku wciąż nieskalanego ludzką stopą, zaczął snuć marzenia o tym, że to on dokona tej sztuki, zabierając ze sobą biało-czerwoną flagę. Kiedy jednak „Akar” planował, Brytyjczycy działali.
George Mallory u podnóża Everestu stawał kilkukrotnie. Po raz pierwszy w 1921 roku. Doświadczony wspinacz alpejski, zdobywca Mont Blanc, zaczął od rekonesansu. Miał mu on w kolejnych latach pomóc w wytyczeniu drogi na wierzchołek. Po jednej z górskich prelekcji w Nowym Jorku dziennikarz zagadnął go kiedyś o sens wspinaczki na Everest.
„Bo tam jest!” – odpowiedział zirytowany, wykładając w trzech słowach ideę himalaizmu.
Wypoczęty, nienękany przez media, tłumaczył bardziej szczegółowo. „Dla geologów będą to minerały z wierzchołka, dla lekarzy badanie granic ludzkiej wydolności, a dla mnie przede wszystkim przygoda, która ożywia ducha człowieczeństwa” – opowiadał na Harvardzie.
Motywy naukowe, poza nęcącą ego łatką pierwszego zdobywcy i łowcy przygód, przyświecały Adamowi Karpińskiemu i jego kolegom. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ruszyli w Himalaje. Do skrzyń zapakowali między innymi oprzyrządowanie do pomiaru zjawisk atmosferycznych, siatkę do łapania motyli, pliki bibuły do zielnika, kilka kamer i aparatów fotograficznych z trzykilometrowym zapasem taśmy filmowej.
Czytaj wywiad z Dariuszem Jaroniem: Tatrzańskie opowieści. Jak wygląda Podhale z innej perspektywy
Wymienieni wspinacze zapłacili za pogoń za marzeniami najwyższą cenę. George Mallory zginął na Evereście w 1924 roku, a „Akar” latem 1939 roku w lawinie na zboczach Tirsuli.
Chociaż od śmierci Brytyjczyka minęło właśnie sto lat, wspomnienie jego ostatniej wyprawy wciąż rozpala wyobraźnię miłośników górskich wędrówek. Nie brakuje obrońców teorii, że on i Andrew Irvine zginęli nie w drodze na szczyt, lecz po zdobyciu wierzchołka.
Nie ma natomiast żadnych wątpliwości, że niemal trzy dekady później, 29 maja 1953 roku, szczyt zdobyli Edmund Hillary i Tenzing Norgay. Z kolei pierwsi zimą Everest zdobyli Polacy: Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, 17 lutego 1980 roku.
Za nimi poszli zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum (czyli kompletu ośmiotysięczników) i Korony Ziemi (najwyższych szczytów wszystkich kontynentów), himalaiści wspinający się bez butli z tlenem oraz ci wytyczające nowe drogi.
A potem za niemałą już grupką himalaistów i himalaistek, którzy zrobili na Evereście coś jako pierwsi, drudzy lub piętnaści przyszła komercjalizacja góry.
Polecamy: HOLISTIC NEWS: Czy istnieją granice w sporcie wyczynowym?
Boom na Everest zaczął się w latach 90. XX wieku. Zanim góra stała się dobrze płatną rozrywką dla bogatych turystów z zachodniego świata, od 1953 do 1989 roku zanotowano formalnie 253 wejścia na jej szczyt. To mniej niż połowa z ostatniego sezonu. Wtedy na górę weszło 656 osób, a łącznie – do stycznia 2024 – ludzka stopa stanęła na Evereście 11996 razy. Część wspinaczy – wielokrotnie.
Rozwojowi wysokogórskiego biznesu nie przeszkodziła nawet tragiczna w skutkach burza śnieżna z 1996 roku. Żywioł dopadł wspinaczy tuż pod szczytem, głównie uczestników wypraw komercyjnych organizowanych przez Adventure Consultants i Mountain Madness. Osiem osób zginęło, ale nie odstraszyło to kolejnych śmiałków-amatorów.
Everest, trzydzieści lat później. W szczycie sezonu normą są tu wspinacze stojący w długich kolejkach, mijane po drodze zaklęte w bryły lodu zwłoki wspinaczy, śmieci i fekalia pozostawiane na wysokości. Nikt ich nie posprząta. Turyści z maską tlenową na twarzy, prowadzeni na linie przez przewodników, za wszelką cenę prą na szczyt.
Dla Nepalu Everest oznacza biznes. Od przyszłego roku samo pozwolenie na próbę wejścia wyniesie 15 tys. dolarów. Dziś jest to kwota o 4 tys. mniejsza. A to tylko początek kosztów. Profesjonalna agencja za organizację wyprawy inkasuje 30-100 tys. dolarów.
Polecamy: Sport to nie zawsze zdrowie. Aktywność fizyczna może szkodzić
Za dziennikarzem, który podpadł George’owi Mallory’emu, można powtórzyć pytanie o sens mierzenia się dziś z najwyższą górą świata. Peter Singer, profesor etyki na uniwersytecie Princeton, w artykule dla Project Syndicate, jasno wskazał, że może zrozumieć, dlaczego sztuki tej chciał dokonać Edmund Hillary, ale nie potrafi pojąć, dlaczego dziś ktoś miałby uznać ten cel za warty osiągnięcia.
Fiona i Paul Adler, para wspinaczy z Australii, na Everest weszła niemal 20 lat temu. O swoich doświadczeniach i przemyśleniach związanych z motywacją stojącą za wspinaczką na najwyższy szczyt świata pisali na swoim blogu tak: „Everest stanowi dla nas ostateczny test wytrzymałości fizycznej i psychicznej – wymagający ekstremalnej sprawności i umiejętności oraz odwagi i siły charakteru. Chociaż istnieją góry, które są uważane za bardziej wymagające technicznie niż Everest, nie ma wątpliwości, że Everest jest najwyższym fizycznym punktem na naszej planecie. Dachem świata i najwyższym symbolem ludzkości w starciu z największymi siłami natury. Dlatego Everest uwiódł zarówno nas, jak i tysiące innych wspinaczy na całym świecie”.
Może Cię także zainteresować: Serce na stadionie. Emocje sportowe i igrzyska
Sto lat później można zatem powtórzyć za Mallorym: idę na górę, bo jest. Fakt. Everest jest. Niby ten sam, a jednak inny. Coś, co kiedyś jawiło się zadaniem na miarę lądowania na Księżycu lub kolonizacji Marsa, stało się ekstremalną przygodą. Dostępną niemal dla każdego, odpowiednio zamożnego, zjadacza chleba.
Z motywacji pionierów himalaizmu nie zostało nic. Górę zdobyto na wiele sposobów. Bito przy tym rekordy trudności i prędkości. Motywy naukowe, chociaż i takie przyciągają ludzi na Everest, wyglądają śmiesznie na tle stanu, do jakiego kolejne wyprawy i wspinacze doprowadzili w ciągu ostatnich kilku dekad.
Adele Pennington, brytyjska wspinaczka, przyznaje w magazynie „The Bull & Bear”, że „Everest nie ma już tego poczucia nieznanego, ale wciąż ma majestat. Wciąż jest coś w staniu na szczycie świata”. Z kolei podróżnik Mateusz Waligóra, który niedawno stanął na szczycie góry, uważa, że Everestu nie da się już uratować przed postępującą komercjalizacją.
Trudno się z nim nie zgodzić. Kto miałby zabronić władzom Nepalu i mieszkańcom górskich wiosek żyć z turystów wysokogórskich? Kto miałby zakazać turystom wydawania pieniędzy w pogoni za marzeniem? Nawet jeśli w opinii himalaistów czy postronnych obserwatorów jest ono karykaturą idei, która napędzała Mallory’ego, „Akara” czy Hillary’ego.
Polecamy: „Psychopata” na medal. Jak myślą mistrzowie sportu