Humanizm
Nie czas umierać. Machina medycyny i zarządzanie życiem
23 listopada 2024
„W kościelnej mowie publicznej dominuje strategia ratowania wizerunku instytucji. Wypowiedzi hierarchów pełne są elementów właściwych dla strategii erystycznych. To dobry przykład tworzenia rzeczywistości à rebours” – mówi teolingwista, ks. prof. Wiesław Przyczyna
SZYMON PIEGZA: Kościół instytucjonalny w ostatnim czasie jest wyjątkowo obecny w debacie publicznej.
KS. PROF. WIESŁAW PRZYCZYNA*: Nie wiem, czy się z tego powodu cieszyć, czy smucić.
Częściej się ksiądz cieszy czy smuci?
Z jednej strony cieszę się, że Kościół jest w przestrzeni publicznej obecny. Że się o nim mówi, że to nie jest instytucja widmo. Już przez samą obecność przypomina o wartościach, które sobą reprezentuje. Z drugiej strony smucę się, gdy widzę, jak Kościół z dnia na dzień traci swój autorytet, że nie ma pomysłu na zjednoczenie podzielonego społeczeństwa, że nie szuka sensu traumatycznych wydarzeń (np. zabójstwo prezydenta Gdańska), pod którym podpisałaby się większość społeczeństwa.
Czy dzisiaj polski Kościół przeżywa poważny kryzys?
Wydaje się, że tak. Wskazują na to pewne fakty: pedofilia wśród duchownych, porzucanie stanu kapłańskiego przez księży, spadająca liczba powołań, rezygnacja z lekcji religii w ostatnich klasach szkół średnich, rosnąca liczba rozwodów wśród katolików, spadająca frekwencja na mszach świętych niedzielnych, odejścia od Kościoła…
Tych, którzy odchodzą, jest coraz więcej.
To prawda. Na przykład liczba osób deklarujących się jako niewierzący wśród 18- i 19-latków w 2013 r. wynosiła 10 proc., a w 2018 było ich już 17 proc. To bardzo duży wzrost.
Z czego ten problem się zrodził?
Przyczyn jest kilka. Moim zdaniem najważniejsze to sekularyzacja, która dzisiaj dotyka wszystkie religie, konkurencyjne projekty życiowe proponowane w internecie, migracja z małej miejscowości do dużego miasta, rodzina, w której nie ma warunków do przekazu wiary, niski poziom lekcji religii oraz zachowanie Kościoła wobec bieżących wyzwań.
O jakich wyzwaniach ksiądz myśli?
O pedofilii wśród księży, o LGBT, o sojuszu Kościoła i państwa.
Pedofilia nie jest wyzwaniem, lecz przestępstwem.
Ma pan rację. Jest przestępstwem w świetle prawa państwowego, a grzechem – z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej. Mówiąc o wyzwaniach, miałem na myśli to, jak Kościół instytucjonalny postrzega i ocenia pedofilię wśród osób duchownych oraz jak o niej mówi.
Jak wytłumaczyć to, że niektórzy duchowni wykorzystywali seksualnie nieletnich?
Podobne pytanie postawiłem kiedyś swojemu koledze, który pracuje z dziećmi autystycznymi. Powiedział wprost: łatwy kąsek. Księża mają łatwy dostęp do dzieci. Przez lata pracy wyrobili sobie u nich autorytet i zaufanie. Kiedy więc decydowali się na przestępstwa seksualne, byli przekonani, że dziecko się nie przeciwstawi i nikomu o tym, co się stało, nie powie. A gdyby nawet komuś powiedziało, to i tak nikt mu nie uwierzy, bo ksiądz w Polsce nadal cieszy się dużym szacunkiem.
Zupełnie inaczej o pedofilii w Kościele mówią polscy biskupi. Wydaje się nawet, że za pomocą języka relatywizują problem, odwracają od niego uwagę, nawet przerzucają oskarżenia na ofiary.
Zagadnieniem tym zajmowała się ostatnio znana teolingwistka Dorota Zdunkiewicz-Jedynak, która przeanalizowała wypowiedzi kilku biskupów, w tym biorących udział w konferencji prasowej poświęconej pedofilii w Kościele, zorganizowanej 14 marca 2019 r. Z jej badań wynika, że w kościelnej mowie publicznej, którą posługują się oficjalnie biskupi, dominuje strategia ratowania wizerunku instytucji. Dlatego księża pedofile są przedstawiani jako ofiary stygmatyzacji Kościoła lub seksualizacji współczesnego świata. To dobry przykład tworzenia rzeczywistości à rebours.
Arcybiskup Marek Jędraszewski na wspomnianej konferencji mówił o tym, że trzeba przestępcom okazać miłosierdzie. Ofiary księży pedofilów mogły odebrać te słowa jako obronę sprawców.
Nie uważam, by abp Jędraszewski bronił księży dopuszczających się przestępstw pedofilskich. Kilkakrotnie w swoich wypowiedziach dawał wyraz temu, że sprawcy powinni zostać sprawiedliwie ukarani. Zwracał jednak uwagę na to, aby kara nie była zemstą. Nie można bowiem naprawiać jednej krzywdy, wyrządzając inną. To jest nieewangeliczne.
Jak w takim razie ta strategia ratowania wizerunku wygląda w praktyce?
W wypowiedziach hierarchów można znaleźć wiele elementów właściwych dla strategii erystycznych. Do najważniejszych zaliczyłbym odwracanie uwagi od zasadniczego tematu, np. mówienie o innych przestępstwach dokonywanych na dzieciach; posługiwanie się ogólnikami, np. z badań wynika, że większość pedofilii to pedofilia homoseksualna (nie wiadomo, o jakich badaniach mowa, gdzie zostały przeprowadzone, na jakiej próbie); umniejszanie problemu, np. to nie jest problem samego Kościoła, to jest problem całego świata; arbitralne tworzenie nowych wyrażeń, np. nieustępliwa stanowczość zamiast zero tolerancji.
W wypowiedziach hierarchów bardzo często pojawia się też takie słowo jak „troska”. Czy to przypadek?
Nie, raczej przemyślany zabieg retoryczny. Atutem tego słowa jest jego dwuznaczność. Słowo to bowiem z jednej strony oznacza stan psychiczny, jakąś trudną sytuację lub myślenie o tym, że taka sytuacja nastąpi, a z drugiej – dbanie o coś lub kogoś w taki sposób, że poświęca się temu dużo czasu i uwagi. Deklarowanie słownej troski, zwłaszcza w tekstach o dominującej funkcji perswazyjnej, jest bezpieczne – blokuje zarzuty o nieszczerość intencji i utrudnia zweryfikowanie prawdziwości wypowiadanych deklaracji (nie wiadomo, czy chodzi o sferę uczuć, czy sferę działań).
Kojarzy mi się to z językiem propagandy.
Słusznie. To miejscami jest właśnie język propagandy.
I przedstawiciele Kościoła nie widzą potrzeby zmiany tej retoryki?
Chyba widzą. Przykładem takiej zmiany był list pasterski biskupów napisany po premierze filmu dokumentalnego Tylko nie mów nikomu. Autorzy listu bili się w piersi, przepraszali, pisali o ofiarach, o zadośćuczynieniu dla nich, zapowiadali surowe kary dla osób dopuszczających się pedofilii. Ten list swoją stylistyką różni się od komentowanych wyżej wypowiedzi biskupów.
W podobnym duchu mówił abp Grzegorz Ryś podczas nabożeństwa pokutnego za grzechy wykorzystywania seksualnego nieletnich: „Roztrwoniliśmy swoje powołanie. Mieliśmy prowadzić ludzi do Boga, a ich zgorszyliśmy (…). Cała debata, która wszędzie dookoła się rozlega, jest naszą winą (…). Roztrwoniliśmy orędzie, które nam zostało powierzone. Roztrwoniliśmy autorytet. Roztrwoniliśmy wiarygodność!”. Paradoksalnie te właśnie wypowiedzi ratują wizerunek Kościoła.
W ostatnim czasie Kościół znalazł sobie innego wroga. W oświadczeniu dotyczącym warszawskiej deklaracji LGBT biskupi napisali: „Kościół nie używa nazwy LGBT, ponieważ w niej samej zawarte jest zakwestionowanie chrześcijańskiej wizji człowieka”.
Wspomniana wcześniej Dorota Zdunkiewicz-Jedynak uznała tę wypowiedź za przykład manipulacji. I trudno się z nią nie zgodzić. Przecież nazwa LGBT jest światopoglądowo neutralna. Wywodzi się ona z angielskich wyrazów: „lesbian”, „gay”, „bisexual”, „transgenders” i oznacza obiektywnie istniejące społeczności lesbijek, gejów, biseksualistów i transseksualistów. To, że ktoś nie akceptuje światopoglądu reprezentowanego przez te grupy, nie oznacza, że ze słownika ma zniknąć słowo, które je w sposób ekonomiczny określa. Chęć rezygnacji z tego słowa może być uznana za próbę nadania mu stałego piętna wartościującego. Taki los spotkał wcześniej inne słowo, a mianowicie „gender”.
Dla niektórych duchownych LGBT jest równoznaczne z byciem wrogiem Kościoła.
Wrogami Kościoła nazwał osoby LGBT proboszcz jednej z dolnośląskich parafii. Za te słowa ksiądz został upomniany przez wrocławską kurię. Decyzja kurii spotkała się z ostrą krytyką części duchownych. Uznali oni, że proboszcz powiedział prawdę, a w takiej sytuacji zachowanie kurii było błędem.
Mam inne zdanie na ten temat. Uważam, że w słowniku chrześcijanina, który żyje Ewangelią (tym bardziej księdza), nie ma miejsca na słowo „wróg”. Słowo to bowiem oznacza kogoś, z kim się walczy, kogo należy pokonać, unicestwić. Tymczasem zadaniem chrześcijan jest pozyskiwać ludzi dla Chrystusa, nawet gdyby ci na pewnym etapie swego życia uważali się za naszych wrogów. Nauka Jezusa pod tym względem jest jednoznaczna: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą” (Łk 6,27).
A czy my, którzy rozmawiamy o problemach Kościoła, jesteśmy uznawani za jego wrogów?
Na pewno znajdą się tacy, którzy za takich nas uznają. W rzeczywistości jednak sytuacja jest bardziej skomplikowana. Kościół raczej swoich przeciwników nie nazywa wprost. Stosuje w tym przypadku strategię zaciemniania, a nie rozjaśniania. Z wypowiedzi biskupów wynika, że przeciwnikami Kościoła są jakieś osoby o skrytych (najczęściej złych) intencjach lub niezidentyfikowane bliżej środowiska (rzeczownik w liczbie mnogiej może sugerować wielokierunkowość działań) oraz jakieś tajemnicze ośrodki (rzeczownik z presupozycją, że prowadzą one działalność zorganizowaną). Działania tak rozumianych przeciwników opisywane są bezpodmiotowo, z zastosowaniem nieosobowych form czasowników, które nie pozwalają na ich identyfikację.
Arcybiskup Marek Jędraszewski w homilii wygłoszonej w kościele Mariackim w Krakowie z okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego mówił o „tęczowej zarazie”. Czy to nie jest już mowa nienawiści?
Nie każda mowa zawierająca wrogość do innych jest mową nienawiści. Mową nienawiści w sensie ścisłym jest mowa, która atakuje osobę lub grupę osób na podstawie takich cech jak rasa, religia, pochodzenie etniczne, pochodzenie narodowościowe, płeć, niesprawność, orientacja seksualna.
Jakiego języka powinni używać duchowni, mówiąc o osobach LGBT?
Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w oświadczeniu abpa Stanisława Gądeckiego w sprawie LGBT. Arcybiskup napisał, że osoby należące do mniejszości seksualnych są naszymi braćmi i siostrami. To duchowe pokrewieństwo bierze się stąd, że za nas wszystkich, hetero- i nieheteroseksualnych, umarł Chrystus. Dlatego wszyscy mamy tę samą godność i wszystkim nam należy się szacunek.
W podobnym duchu wypowiada się papież Franciszek. Na określenie osób nieheteroseksualnych używa on dwuczłonowego terminu składającego się z rzeczownika i z przymiotnika: osoba homoseksualna. Jego zdaniem w określeniu tym ważniejszy jest rzeczownik niż przymiotnik, ważniejsza jest osoba niż to, jaka ona jest. Papież ubolewa przy tym, że są ludzie, którzy wolą wybierać lub wykluczać innych ze względu na przymiotnik. Nazywa ich ludźmi bez serca.
Ale hierarchowie i księża wolą używać określenia „ideologia LGBT”, który przecież dehumanizuje tych ludzi.
I słusznie robią, bo między LGBT a ideologią LGBT zachodzi zasadnicza różnica. Skrótowiec LGBT oznacza konkretne osoby należące do mniejszości seksualnych. Rozmowa o nich jest mocno ograniczona. Jej granice wyznacza przynależna każdemu człowiekowi godność osoby. Natomiast ideologia LGBT stanowi zbiór poglądów i związanych z nimi strategii służących do całkowitego ukształtowania świata według wyznawanych przez mniejszości seksualne ideałów i założeń. A o poglądach, ideałach i strategiach można, a nawet trzeba dyskutować, o nie się spierać, przed nimi ostrzegać. I tutaj właśnie umieszcza się ze swoją wypowiedzią o „tęczowej zarazie” abp Jędraszewski.
Czy polski Kościół jest gotowy do debaty publicznej na temat ideologii LGBT?
Powinien to zrobić. Przemawiają za tym dwie racje. Po pierwsze, przez udział w takiej debacie Kościół ma możliwość zaprezentowania chrześcijańskiej nauki o człowieku oraz małżeństwie i rodzinie. Po drugie, obecność w przestrzeni publicznej daje mu okazję do kształtowania postaw i zachowań wobec osób LGBT w duchu ewangelicznej miłości bliźniego. Szczególnie to ostatnie zadanie jest niezmiernie ważne.
Z badań Kampanii Przeciw Homofobii wynika, że 20 proc. uczniów doświadcza w szkole przemocy z powodu swojej orientacji seksualnej. Aż 70 proc. ma z tego powodu myśli samobójcze. Swoje homoseksualne dziecko akceptuje co czwarta matka i co dziesiąty ojciec. To są przecież nasi bracia i nasze siostry, nawet gdyby nie byli katolikami i dystansowali się od Kościoła. Mają prawo od nas, ludzi wierzących, oczekiwać zrozumienia i akceptacji.
Czy zdaniem księdza w Polsce istnieje niezależność Kościoła i państwa?
Teoretycznie tak. Zapewnia to konstytucja. Jej 25. artykuł mówi o niezależności państwa i Kościoła, o wzajemnej autonomii i bezstronności religijnej, a także – co ważne – wskazuje na potrzebę współdziałania tych dwóch instytucji dla dobra człowieka i dobra wspólnego. Również Kościół na Soborze Watykańskim II uznał, że państwo i Kościół winny respektować wolę autonomii, czyli niezależności.
A w praktyce?
Śmiem twierdzić, że nie. Z jednej strony ludzie Kościoła (nie wszyscy oczywiście) zapraszają polityków obozu władzy na religijne uroczystości, wyznaczają im honorowe miejsca w kościele, umożliwiają wystąpienia z ambon na równi z biskupami, jawnie lub w sposób zawoalowany popierają w wyborach samorządowych lub parlamentarnych, przymykają oko na wszelkie afery z ich udziałem.
Z drugiej strony ludzie władzy (każdej władzy, ale tej szczególnie) powołują się na chrześcijańskie korzenie polskiego narodu, publicznie przyznają się do Kościoła katolickiego, bronią wartości chrześcijańskich, występują przeciwko profanacji symboli religijnych, sakralizują wszystkie świeckie uroczystości przez obecność osób duchownych, organizują wiece poparcia dla arcybiskupa, finansują inwestycje kościelne z budżetu państwa, np. dzieła o. Rydzyka. Wymownie w tym kontekście brzmią słowa abpa Gądeckiego: „Nastąpił ogromny przełom. Po wojnie nie było jeszcze takiego zjednoczenia państwa i Kościoła”.
To dlatego Kościół przyjął postawę milczenia i nie wypowiada się na temat stylu sprawowania władzy przez obecnie rządzących?
Zapewne tak. Trudno bowiem krytykuje się kogoś, z kim jest się w dobrych relacjach, kto wyznaje ten sam świat wartości. Ponadto wydaje się, że Kościół milczy, ponieważ obawia się, że jego krytyczny głos zostanie wykorzystany przez opozycję do bieżącej walki politycznej.
Zastanawiam się też, czy przypadkiem to milczenie nie jest wyrazem podziału w episkopacie. Większość biskupów sympatyzuje z partią rządzącą, inni natomiast gdzie indziej mają ulokowane swoje sympatie polityczne. W takiej sytuacji uzgodnienie wspólnego stanowiska krytycznego wobec obozu władzy jest niezmiernie trudne, a może nawet niemożliwe.
W takim razie Kościół w obecnej sytuacji społeczno-politycznej powinien zabierać głos czy nie?
Moim zdaniem powinien, zwłaszcza jeśli chodzi o rozumienie norm moralnych. Od pewnego czasu bowiem zauważam, że politycy (głównie z obozu władzy) bardzo chętnie powołują się na nauczanie Kościoła, nadając mu w praktyce własną interpretację. W takiej sytuacji milczenie Kościoła może być odbierane jako swego rodzaju przyzwolenie na taką interpretację.
Mam tu na myśli np. stosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej przy ustawie dezubekizacyjnej, wykorzystywanie kłamstwa w sprawowaniu władzy, przekazywanie korzyści materialnych nabytych z naruszeniem zasady sprawiedliwości na cele charytatywne z pominięciem właściciela, obrona religijnych symboli przy równoczesnym deptaniu godności człowieka. To są tylko niektóre przykłady, istnieją jeszcze inne.
Wspomniał ksiądz o kłamstwie jako narzędziu w ręku rządzących. Z jego pomocą można wiele osiągnąć. Mówi się, że zanim zostanie zdemaskowane, obiegnie cały świat.
Ale kłamstwo jako naruszenie cnoty prawdomówności jest grzechem powszednim i nie powoduje stanu grzechu śmiertelnego. Może jednak do niego prowadzić, gdy łączy się z naruszeniem cnoty sprawiedliwości, miłości Boga i bliźniego oraz religijności.
W życiu społecznym wywołuje natomiast bardzo poważne skutki. Po pierwsze, odbiera człowiekowi wolność decyzji; jest w pewnym sensie ubezwłasnowolnieniem osoby. Po drugie, tworzy atmosferę nieufności, która prowadzi do atomizacji społeczeństwa, do zerwania w nim wewnętrznej spójności.
Po trzecie, jest odebraniem człowiekowi prawa do prawdy; osoba okłamywana żyje w zmyślonej rzeczywistości, co uniemożliwia jej podejmowanie właściwych wyborów. I po czwarte, rodzi agresję zarówno ze strony kłamcy, jak i okłamywanego. Zachowania agresywne u kłamcy są spowodowane lękiem przed zdemaskowaniem kłamstwa i karą za nie. Natomiast agresja u okłamywanego powstaje w chwili odkrycia, że jest okłamywany, i prowadzi do zemsty. Czy tego chcą politycy?
Mówią, że chcą bronić Polski i Kościoła. „Kto podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, ten podnosi rękę na Polskę” – powtarza w trakcie kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński.
Nie wiem, czy pan zauważył, że po tej wypowiedzi zwiększyła się liczba polityków deklarujących obronę symboli religijnych, np. krzyża, wizerunku Matki Bożej itp. Można by się z tego powodu nawet ucieszyć, gdyby nie to, że równocześnie z obroną symboli przed profanacją idzie deptanie godności człowieka przez hejt: oczernianie i poniżanie.
Mądrze na ten temat napisał ks. Andrzej Draguła. „Dwa są »święte obrazy«: człowiek i Bóg plastycznie wyobrażony. W tym drugim przypadku jakoś nikt nie kwestionuje boskiego podobieństwa. Właśnie dlatego »krzywdę« wyrządzoną obrazowi tak szybko uznaje się za krzywdę wyrządzoną samemu Bogu. Z tym pierwszym przypadkiem jest gorzej. Umyka nam fakt »obrazu i podobieństwa«, który jest w każdym człowieku. I umyka nam fakt licznych profanacji i bluźnierstw, których dokonujemy na obrazie Boga w naszych bliźnich. I jakoś nie słychać o zadośćuczynieniach i wynagrodzeniach za te realne, a nie tylko symboliczne profanacje”. Nic dodać, nic ująć.
Jakie mogą być skutki sojuszu ołtarza i tronu?
Jednym z nich jest wrażenie, że Kościół współrządzi w Polsce. Jeśli tak, to uczestniczy on we wszystkich sukcesach rządzenia, ale też ponosi odpowiedzialność za wszystkie afery. I może spotkać się z zarzutem, dlaczego – będąc tak blisko władzy – nie zrobił nic, aby ta zachowywała się w sposób przyzwoity.
Sojusz ołtarza z tronem może sprawiać wrażenie, że Kościół czuje się niepewnie w demokratyzującym się społeczeństwie. Potrzebuje więc pomocy państwa, które z jednej strony będzie go bronić przed różnego rodzaju wrogami, a z drugiej pomoże zaszczepiać Dobrą Nowinę za pomocą „dobrych ustaw”. Związek z partią rządzącą powoduje, że Kościół na naszych oczach przestaje być instytucją dysponującą autorytetem, niezbędnym do odgrywania roli zwornika narodowej wspólnoty.
Ta utrata autorytetu może kiedyś uwolnić w społeczeństwie antyklerykalną i antyreligijną retorykę prowadzącą do zaostrzenia sporów światopoglądowych i marginalizacji roli Kościoła w naszym społeczeństwie. I w końcu związek tronu i ołtarza może wyprowadzić ludzi z Kościoła. Mogą w pierwszej kolejności odejść ci, którzy nie są zwolennikami partii rządzącej i w Kościele sympatyzującym z nią nie czują się u siebie. Niewiele zmienia tu fakt, że liturgia jest apartyjna, skoro cała atmosfera ją otaczająca jest upartyjniona.
Obydwa te stwierdzenia potwierdza sondaż przeprowadzony przez OKO.PRESS. Wynika z niego, że Kościołowi katolickiemu ufa 80 proc. wyborców PiS, podczas gdy spadek zaufania do niego deklaruje 67 proc. wyborców KO i 73 proc. elektoratu lewicy. To powinno dać do myślenia wielu duchownym.
Co można z tym zrobić?
Myślę, że ostrzegać przed zbytnią bliskością ołtarza i tronu. Mam w związku z tym dwie dedykacje – jedną dla polityków, drugą dla duchownych. Politykom dedykuję słowa abpa Stanisława Gądeckiego: „Byłoby dobrze, gdyby politycy oszczędniej odwoływali się do Boga i chrześcijaństwa, a w zamian za to żyli i działali po chrześcijańsku”. Natomiast duchownym dedykuję myśl abpa Józefa Michalika o tym, że jeśli Kościół dziś poślubi jedną partię, to po następnych wyborach może zostać wdową.
Wróćmy do samego języka. Czy ta strategia używana dziś przez hierarchów polskiego Kościoła jest skuteczna?
Tak, ale tylko na krótką metę. Strategia ta zawiera wiele technik wzorowanych na języku propagandy. W związku z tym jest łatwa do rozszyfrowania. Jeśli zostanie rozszyfrowana, traci swoją moc.
Czy nie sądzi ksiądz, że wszystkie zmiany w Kościele powinny rozpoczynać się od zmian języka?
W odpowiedzi tej posłużę się łacińską sentencją: rem tene, verba sequentur – „uchwyć istotę rzeczy, a słowa popłyną same”. Sentencja ta mówi, że trzeba najpierw dobrze poznać i zrozumieć rzecz, sprawę, o których chce się mówić, a potem znajdą się słowa, by ją wyrazić. Dobrze byłoby, aby o tym pamiętali ludzie Kościoła, którzy wypowiadają się na tematy świeckie, a także ludzie świeccy, gdy chcą wypowiadać się o Kościele.
*Ks. prof. Wiesław Przyczyna – były redemptorysta, profesor Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, przewodniczący Stowarzyszenia Homiletów Polskich, przewodniczący Komisji Języka Religijnego PAN, kierownik Katedry Komunikacji Religijnej UPJPII. Członek Prezydium Rady Języka Polskiego PAN; członek Komisji Kultury Żywego Słowa PAN. W pracy naukowej koncentruje się na zagadnieniach retoryki, homiletyki, liturgiki i języku religijnym.