Nauka
Badania genetyczne pozwolą na wybór IQ. Staniemy się nadludźmi
03 listopada 2024
Koreańczycy, wydobywając kraj z nędzy, wprzęgnięci zostali w niekończący się wyścig o poprawę swojego bytu. I zapłacili za to cenę. Narracja dominująca od dziesięcioleci w przestrzeni publicznej, w mediach, w edukacji, w domach głosi, że rozwój firmy i sukces zawodowy są ważniejsze od życia osobistego. Dlatego pracownicy nierzadko poświęcają korporacjom niemal wszystko. Z doktorem Oskarem Pietrewiczem, analitykiem w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, który specjalizuje się w zagadnieniach dotyczących Półwyspu Koreańskiego, rozmawia Wojciech Harpula.
Wojciech Harpula: Podziwiamy Koreę Południową za imponujący rozwój gospodarczy i cywilizacyjny. Produkty koreańskiego przemysłu podbiły świat, podobnie jak muzyka popularna, kino, kosmetyki i kuchnia. A czy istnieją zjawiska, którymi Koreańczycy niekoniecznie chcieliby się chwalić przed światem?
Dr Oskar Pietrewicz: Jest ich całkiem sporo, jak w każdym społeczeństwie. Koreańczycy niezwykle dbają o swój wizerunek i są bardzo wrażliwi na punkcie tego, co myślą o nich inni. Podoba im się, gdy ich sukcesy są wychwalane, natomiast nie jest mile widziane publicznie wskazywanie ich przywar. Dlatego, gdy film „Parasite” odniósł światowy sukces, to z jednej strony w Korei zapanowała radość i duma, ale z drugiej pojawiły się też głosy, że o niektórych sprawach nie należy mówić głośno i powinny „zostać w kraju”.
Zobacz też: Niezwykli goście, trudne tematy, konkretne rozwiązania. Oto Holistic Talk!
W tym przypadku chodziło o bardzo mocne zhierarchizowanie społeczeństwa koreańskiego i jaskrawe nierówności społeczne. Dodałbym jeszcze bardzo silną dominację mężczyzn niemal we wszystkich przejawach aktywności zawodowych czy społecznych. Podczas kontaktów z Koreańczykami obu płci odczuwam czasem osobisty dyskomfort, widząc zachowania mężczyzn wobec kobiet, które w „zachodnich” społeczeństwach uchodziłyby za wysoce niestosowne, lekceważące, wręcz obraźliwe.
W Korei od jakiegoś czasu widoczna jest tendencja do emancypacji kobiet, które chcą wymusić na swych partnerach i całym społeczeństwie bardziej partnerski model koegzystencji. Kobiety są bardzo dobrze wykształcone, chcą robić kariery, a tradycyjna kultura spycha je na margines rynku pracy, a właściwie – do domu. Aktywizm kobiet spotyka się z kolei z obronną reakcją mężczyzn, zwłaszcza młodych, którzy prezentują niekiedy zachowania mocno mizoginistyczne. W Korei Południowej ewidentnie istnieje problem na linii kobiety – mężczyźni.
Jego efektem jest utrzymywanie się w Korei Południowej najniższego współczynnika dzietności na całym świecie?
W pewnej mierze tak, ale problem z dzietnością w tym państwie ma bardziej złożone przyczyny. Korea Południowa w latach 50. XX wieku była zrujnowanym, zacofanym i wyludnionym krajem. Gospodarka opierała się na rolnictwie, produkującym głównie na własne potrzeby. Dochód na mieszkańca był niższy niż w Jemenie czy Etiopii. Tymczasem w 2023 roku PKB per capita Korei Południowej przewyższy analogiczny wskaźnik w Wielkiej Brytanii. To niezwykły skok, którym Korea tak imponuje światu.
Jednak miał on swoje koszty. Gdy w 1961 r. generał Park Chung-hee w drodze zamachu stanu przejął władzę i zaczął wprowadzać reformy, które pchnęły Koreę na drogę niezwykłego rozwoju, współczynnik dzietności wynosił 6. Dziś wynosi 0,78. A przyjmuje się, że zastępowalność pokoleń, czyli utrzymanie wielkości populacji na niezmienionym poziomie, jest możliwe, gdy wskaźnik dzietności wynosi 2,1.
Koreańczycy, wydobywając kraj z nędzy, wprzęgnięci zostali w niekończący się wyścig o poprawę swojego bytu. I zapłacili za to cenę. Rozwój Korei Płd. był i jest oparty w dużej mierze na funkcjonowaniu czeboli – wielkich koncernów, wyrosłych z rodzinnych biznesów. One były – i nadal są – czymś więcej niż tylko firmami. Panuje w nich ścisła hierarchia, organizują życie pracowników, wprowadzają atmosferę rywalizacji i wyścigu.
Narracja dominująca od dziesięcioleci w przestrzeni publicznej, w mediach, w edukacji, w domach głosi, że rozwój firmy i sukces zawodowy są ważniejsze od życia osobistego. Dlatego pracownicy nierzadko poświęcają korporacjom niemal wszystko. Spędzają w nich czas od rana do wieczora, a nocami imprezują wspólnie z przełożonym. Nie dlatego, że mają na to ochotę – tylko dlatego, że szefowi nie można odmówić, bo to byłoby traktowane jako obraza.
W Korei pojawiają się oczywiście głosy kontestujące korporacyjny model życia i kariery, ale nadal dla wielu Koreańczyków praca w czebolu jest szczytem zawodowych ambicji. A skoro pracy poświęca się tak wiele, to jak znaleźć czas na założenie rodziny i wychowanie dzieci? Skoro od najmłodszych lat trzeba pracować na sukces i ścigać się z innymi, to gdzie przestrzeń na tworzenie relacji i więzi rodzinnych? Wprzęgnięcie społeczeństwa w machinę gospodarczą, akcentowanie roli pracy i rywalizacji opłaciły się, bo Koreańczycy są niepomiernie bogatsi niż kilkadziesiąt lat temu. Z drugiej strony – przyjęcie takiego modelu zaburzyło funkcjonowanie społeczeństwa na najbardziej podstawowym, rodzinnym poziomie. Stąd m.in. tak wielkie problemy Korei z dzietnością.
Polecamy:
Hierarchiczność w biznesie i kult pracy wynikają ze specyfiki rozwoju gospodarczego w XX wieku, czy mają głębsze korzenie?
Skłonność do rywalizacji, pęd do kariery i gotowość do poświęceń w imię osiągnięcia sukcesu w pewnej mierze są konsekwencją klasowości Koreańczyków, sięgającej swoimi korzeniami głęboko w przeszłość. Tradycyjne, feudalne społeczeństwo koreańskie dzieliło się na cztery klasy: yangban, chungin, sangmin i cheonmin. Przepływy między nimi były możliwe, ale w bardzo ograniczonym zakresie.
Przynależność do danej klasy miała oczywiście wymiar materialny, ale wiązała się przede wszystkim ze statusem społecznym. Przy czym polepszenie statusu materialnego niekoniecznie pozwalało na uzyskanie wyższej pozycji społecznej. Natomiast we współczesnej Korei Południowej w dużej mierze jest ona wyznaczana przez poziom bogactwa. Im większy sukces zawodowy ktoś odnosi, tym cieszy się większym szacunkiem. Kapitalizm umożliwił wspinanie się po drabinie społecznej. Koreańczycy lubią porównywać się z innymi, podkreślać swoją pozycję. Nawet w Korei Północnej widać niekiedy, że kobiety, które są w aparacie partyjnym czy rządowym, paradują z drogimi torebkami. Te torebki nie są oznaką bogactwa. One definiują status społeczny. Imperatyw budowania swojej pozycji w społeczeństwie jest podświadomym odbiciem dawnych, feudalnych podziałów klasowych.
Natomiast koreański kult pracy, o którym mówi się tak często, że urósł niemal do rangi mitu, ma czysto współczesne źródła. Moim zdaniem ludzie są w stanie pracować bardzo ciężko w każdym kraju. Wszystko zależy od tego, w jakich ramach społecznych i w jakim ustroju gospodarczym funkcjonują. Koreańczycy nie zawsze byli tytanami pracy. Polski podróżnik i badacz Wacław Sieroszewski na początku XX wieku odwiedził rozwijającą się Japonię i spędził też nieco czasu w Korei. W jego relacjach Koreańczycy jawią się jako ludzie leniwi, zdemoralizowani, spędzający całe dnie nie wiadomo na czym. Na tle wprzęgniętego w modernizacyjną machinę społeczeństwa japońskiego, Korea – w relacji Sieroszewskiego – była krainą nędzy i zacofania. Dzisiejszy koreański kult pracy wynika z tego, że w latach 60. ubiegłego wieku wdrożono określony system społeczno-gospodarczy. Co ważne: został on wprowadzony w warunkach autorytarnego systemu politycznego.
W dyskusjach o Korei Południowej często mówi się o „cudzie nad rzeką Han”, na określenie szybkiego rozwoju gospodarczego tego kraju. Na czym on właściwie polegał?
Nie lubię terminu „cud nad rzeką Han”, bo on sugeruje, że skok rozwojowy Korei dokonał się samorzutnie, nagle, niespodziewanie. A w rzeczywistości był efektem precyzyjnego planu i ogromnego wysiłku Koreańczyków i Koreanek. Społeczeństwo cały czas słyszało od władz: słuchajcie swoich szefów, pracujcie ciężko, poświęcajcie się w imię rozwoju kraju. Przy czym ci, którzy pracowali na sukces Korei w latach 60. i 70. XX wieku, nie byli jego beneficjentami. Bo w początkowej fazie reform rozwój kraju oparty był na taniej sile roboczej.
Mówiliśmy już, że Korea Płd. była krajem bardzo biednym. Japończycy w trakcie okupacji bezlitośnie eksploatowali kraj, a wojna koreańska zupełnie go zrujnowała. W dodatku pierwszy prezydent Korei Płd. Rhee Syng-man, który rządził od 1948 do 1960 roku, był politykiem nie tylko autorytarnym, ale także niekompetentnym. Jego rządy kojarzyły się z wszechogarniającą korupcją i związkami władz z przedsiębiorstwami rodzinnymi, które dzisiaj kojarzymy jako czebole.
Historia największych czeboli sięga czasów okupacji japońskiej, a w państwie południowokoreańskim dostały one od polityków „zielone światło”. W zamian za łapówki dostawały preferencyjne kredyty czy dostęp do dewiz. Te biznesy były nierentowne, służyły w zasadzie do czerpania korzyści majątkowych przez nieliczną grupę osób, w żaden sposób nie wpływały pozytywnie na rozwój kraju. Po prostu „przejadały” amerykańską pomoc finansową.
Za początek sukcesów gospodarczych przyjmuje się reformy wspomnianego już generała Park Chung-hee. Był dawnym oficerem armii japońskiej i przyznawał, że inspirował się rozwiązaniami z tego kraju podczas wdrażania zmian. W 1961 roku przejął władzę, otoczył się wojskowymi i zaczął rządzić twardą ręką. Jedną z jego pierwszych decyzji było aresztowanie najważniejszych biznesmenów w kraju. Dał im wybór: idziecie ze mną, albo koniec z wami. Mówiąc kolokwialnie – wziął południowokoreański biznes „za twarz” i wprowadził gospodarkę centralnie sterowaną, działającą na podstawie pięcioletnich planów.
Ustalono, że nie można rozwijać od razu całej gospodarki, a należy skupić się na najbardziej perspektywicznych gałęziach. W obliczu braku kapitału nastawiono się na jego akumulowanie. Wszystkie zaoszczędzone pieniądze były inwestowane w rozwój przemysłu i produkcję na eksport. Rozpoczęto od najprostszych rzeczy, czyli tekstyliów. Następnie przyszła pora na przemysł stoczniowy, maszynowy, elektromaszynowy, elektroniczny, hutniczy, chemiczny.
Decyzje o kierunku rozwoju gospodarki były podejmowane w ramach Rady Planowania Ekonomicznego. Przedsiębiorstwa, które realizowały jej założenia, mogły liczyć na subsydia, kredyty i ulgi podatkowe. W ten sposób wspierano największych, czyli czebole. Korei Płd. z pewnością pomogło też to, że z powodów politycznych Amerykanie otworzyli swój rynek na towary z tego kraju. Natomiast aż do lat 80. rynek południowokoreański był w dużym stopniu zamknięty na produkty z importu.
Polecamy: https://holistic.news/czy-koreanskie-podejscie-do-edukacji-jest-wzorem-do-nasladowania-czy-wrecz-przeciwnie/
To był „książkowy” protekcjonizm handlowy: postawienie na rozwój wybranych gałęzi przemysłu, proeksportowa strategia i ochrona własnego rynku przed importem. Kiedy pojawiły się pierwsze sukcesy i kapitał, zainwestowano w sektor naukowo-badawczy, co dało możliwość produkcji i eksportu coraz bardziej zaawansowanych produktów. Efekty zaczęły być widoczne na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Dziś cały świat zna produkty Samsunga, LG czy Hyundaia. Plan gen. Park Chung-hee się powiódł, ale nie stałoby się tak, gdyby nie bardzo specyficzne okoliczności wewnętrzne i międzynarodowe.
To znaczy?
Korea Południowa mogła skupić się na rozwoju gospodarczym, bo Stany Zjednoczone rozpięły nad nią parasol bezpieczeństwa i zapewniły finansowanie reform. W pewnym momencie pieniądze zaczęły płynąć też z Japonii. W 1965 r. Korea Płd. i Japonia znormalizowały stosunki dyplomatyczne. Elementem tego procesu było wypłacenie przez Tokio odszkodowań za okres okupacji z lat 1910–1945. Kapitał japoński w postaci darowizn, kredytów i inwestycji był bardzo istotnym zastrzykiem finansowym dla Seulu. Co ciekawe, te pieniądze oficjalnie miały zostać przeznaczone na zadośćuczynienie dla obywateli Korei Płd. za okres kolonialny. Jednak ludzie ich nie dostali. Zostały przejęte przez władze. Koreańczycy dowiedzieli się o tym dopiero w XXI wieku, gdy zostały odtajnione archiwa.
Reformy w Korei Płd. powiodły się także dlatego, że w kraju istniały specyficzne okoliczności wewnętrzne. Mówiąc wprost: państwo było rządzone w sposób autorytarny, władze nie musiały liczyć się z głosem obywateli. Opresyjność systemu była znacznie większa niż to, z czym mieliśmy do czynienia w czasach PRL. To była dyktatura wojskowa, tłamsząca prawa i wolności obywatelskie oraz dławiąca wszelkie ruchy opozycyjne.
W 1972 roku przyjęto konstytucję Yushin, która wprowadzała niemal jedynowładztwo gen. Park Chung-hee. Doszło wtedy do zamieszek, brutalnie stłumionych przez władze. Gdy w 1979 roku generał został zabity przez szefa wywiadu południowokoreańskiego, pojawiła się nadzieja, że dojdzie do demokratyzacji, ale władzę znów przejęli wojskowi. W 1980 roku w mieście Kwangju wybuchło antyrządowe powstanie, żołnierze otworzyli ogień do obywateli. W czasie trwających kilka dni walk oficjalnie zginęło 160 osób, choć mówi się nawet o ponad 1000 ofiar.
Prezydentem został wtedy szef wywiadu wojskowego generał Chun Doo-hwan, który sprawował władzę dyktatorską przez kolejne siedem lat. W okresie jego rządów na dużą skalę zaczęły być widoczne pozytywne efekty reform, Koreańczykom zaczęło się żyć wyraźnie lepiej. W warunkach zmieniającej się sytuacji społeczno-gospodarczej istotne okazały się wątki polityczne. Ludzie nie chcieli dłużej żyć pod butem wojskowej junty.
Gdy w czerwcu 1987 roku Chun Doo-hwan oznajmił, że sam wyznaczy następnego prezydenta, protesty przetoczyły się przez cały kraj. W Seulu studenci toczyli regularne bitwy z policją. W obliczu masowych demonstracji społecznych władze się ugięły. Zgodziły się na przeprowadzenie wyborów prezydenckich, dopuszczono funkcjonowanie opozycyjnych partii politycznych, wycofano cenzurę. Uchwalono nową konstytucję. Co znamienne, pierwsze wolne wybory prezydenckie wygrał reprezentant reżimu, generał Roh Tae-woo. Dostał 37 procent głosów.
Co prawda, gdyby opozycja wystawiła jednego kandydata zamiast dwóch, to ona cieszyłaby się władzą, ale poparcie dla dawnego systemu w społeczeństwie koreańskim okazało się zaskakująco wysokie. Roh Tae-woo, współodpowiedzialny za masakrę w Kwangju, kontynuował jednak demokratyzację kraju. Jego następca, Kim Young-sam, stał się pierwszym od 30 lat cywilnym prezydentem Korei Południowej. Koreańczycy zmienili swój kraj. Nie obalili rządu, ale wymusili kompromis między siłami reżimu i opozycją, a w efekcie demokratyczną transformację kraju. Bardzo podobną drogę przeszli Polacy w końcu lat 80. XX wieku.
W Korei Południowej doszło do transformacji politycznej, ale podstawy funkcjonowania gospodarki pozostały niezmienione. Rola czeboli nie została zachwiana. W jakim stopniu uzasadnione są głosy publicystów koreańskich, którzy porównują te konglomeraty do organizacji mafijnych, a sam system polityczny Korei Południowej nazywają oligarchią?
Czebole doskonale odnalazły się w warunkach liberalizacji systemu politycznego. Każdy prezydent Korei Południowej, niezależnie od afiliacji politycznej, dogaduje się z największymi firmami. Nie ma polityka antysystemowego, który powie: „Precz z czebolami”, bo to by oznaczało, że kwestionuje model rozwoju gospodarczego, z którego naród jest dumny i który przyniósł sukcesy. Koncerny mają ogromny wpływ na stan południowokoreańskiej gospodarki i dlatego politycy muszą się liczyć z największymi rodzimymi firmami. One są traktowane wręcz jak dobro narodowe. Dzięki temu, że dobrze prosperują, Korea Południowa się rozwija.
Czebole wykorzystują tę sytuację, wywierając wpływ na władze. Czynią to zarówno poprzez legalne działania lobbingowe, jak i korupcję. Odwodzą polityków od zamiaru nałożenia większych podatków na korporacje, pilnują, by prawo pracy było dla nich korzystne, naciskają na deputowanych czy urzędników w celu uzyskania konkretnych rozwiązań legislacyjnych czy decyzji administracyjnych. Można powiedzieć, że w zasadzie decydują o całokształcie życia gospodarczego kraju.
Południowokoreańskie rządy i czebole od dawna żyją w symbiozie. W latach 50. ubiegłego wieku korupcyjne związki rodzinnych firm z władzami były na porządku dziennym. Wojskowi zmienili sytuację tak, że podporządkowali sobie biznes, co nie znaczy, że nie brali od czeboli pieniędzy. Generałowie, którzy rządzili w latach 80. byli w kolejnej dekadzie sądzeni najpierw za korupcję, a dopiero później za zamach stanu i masakrę w Kwangju.
Reformy z początku lat 90. wprowadziły wiele ulepszeń w zarządzaniu gospodarczym oraz pozwoliły na wstąpienie do WTO i OECD, ale silne powiązania pomiędzy rządem a wielkimi koncernami wciąż pozostały niezmienione. Konglomeraty często po prostu kupują przychylność polityków. Chętnie obdarowują ich np. drogimi prezentami czy finansują powiązane z nimi fundacje. Tak było na przykład w przypadku skandalu wokół prezydent Park Geun-hye. Samsung przekazał przyjaciółce byłej głowie państwa (a właściwie córce przyjaciółki) m.in. konia o wartości ok. 850 tys. dolarów. W 2016 r. parlament wszczął wobec pani prezydent procedurę impeachmentu i w marcu 2017 roku została pozbawiona stanowiska. Później skazano ją na 22 lata więzienia. Co znamienne, w 2021 roku została ułaskawiona.
Dotkliwych konsekwencji nie poniósł też Lee Jae-yong, „książę” Samsunga, dziedzic fortuny koncernu elektronicznego, który grał główną rolę w korumpowaniu prezydent Park Geun-hye. W trakcie procesu wyszło na jaw, że Samsung miał zapłacić głowie państwa i jej współpracownikom 52,8 mln dolarów w łapówkach. „Książę” trafił za kratki, ale na krótko. Najpierw zmniejszono mu wyrok, potem zamieniono na karę w zawieszeniu, a w 2021 roku mógł już spokojnie wrócić do prowadzenia biznesu.
Ciekawa jest też reakcja Koreańczyków na łagodne traktowanie osób zaangażowanych w korupcyjny proceder. Wyniki sondażu opinii publicznej na temat ułaskawienia „księcia” Samsunga nie pozostawiały wątpliwości: większość ankietowanych była zdania, że decyzja prezydenta Yoon Suk-yeola była słuszna. Według Koreańczyków sytuacja w Samsungu powinna być stabilna, bo jeżeli w tym gigancie będzie źle się działo, to ucierpią i podwykonawcy, i cała wspólnota. Z jednej strony Koreańczycy dostrzegają zatem problemy generowane przez czebole, a z drugiej – nie ma poparcia społecznego, by fundamentalnie zmienić ich funkcjonowanie. Towarzyszy temu zupełnie pozbawione podstaw przekonanie, że czebole uzdrowią się same. Owszem, po kryzysie azjatyckim w 1997 roku koreańskie konglomeraty przeszły wiele zmian, zdecydowanie poprawiły efektywność, ale korupcyjny charakter ich relacji z władzami pozostał nienaruszony. Trudno zatem oczekiwać, że nagle czebole zobaczą swoje błędy i zaczną funkcjonować inaczej.
Obecny prezydent Korei Płd. Yoon Suk-yeol nie ma problemu z odpuszczaniem dawnych win. Zastosował prawo łaski wobec bardzo wielu byłych polityków i urzędników skazanych za korupcję i inne nadużycia. Dzięki niemu na wolność wyszedł m.in. Lee Myung-bak, który sprawował urząd prezydenta od 2008 do 2013 roku. Odsiadywał wyrok 17 lat za przyjmowanie łapówek i defraudację.
Rozmawiając o Korei Południowej, nie sposób uciec od tematu Korei Północnej i podzielonego od zakończenia II wojny światowej półwyspu. Czy po doświadczeniu bratobójczej wojny i ponad 70 latach życia w diametralnie innych państwach, społeczeństwa obu Korei jeszcze coś łączy?
Koreańczycy w obu państwach uczą się z podręczników szkolnych, że są jednym narodem i nie są to tylko puste słowa. Jest wiele elementów, które zbliżają oba społeczeństwa. Posługują się tym samym językiem i kodem kulturowym, opartym na narodowej mitologii. Zarówno Koreańczycy z południa, jak i z północy twierdzą, że pochodzą od legendarnego przywódcy Tanguna, który miał urodzić się w 2333 r. p.n.e. i założyć pierwsze koreańskie królestwo Choson. W kulturze półwyspu uznawany jest za praprzodka wszystkich Koreańczyków. Nie jest to tylko opowieść podobna do naszej legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Z wiary w pochodzenie od Tanguna Koreańczycy wywodzą przekonanie o swojej wyjątkowości i odrębności od pozostałych ludzi na świecie. Ta odrębność ma komponenty etniczno-kulturowe, ale także rasowe.
Zobacz też:
Rasowe?
To może budzić zdziwienie, ale Koreańczycy uważają się za odrębnych rasowo, zwłaszcza od Japończyków i Chińczyków. W propagandzie Korei Północnej pojęcie „najdoskonalszej rasy świata” pojawia się dość często, natomiast w Korei Południowej funkcjonują różne idee podkreślające wyjątkowość „koreańskiej rasy”. O wyjątkowości ma też świadczyć podzielane jakoby tylko przez Koreańczyków uczucie han. Nie da się przetłumaczyć tego pojęcia wprost. Han można opisać jako poczucie wszechogarniającego smutku, cierpienia, niespełnienia, ale też gniewu. W obu państwach Koreańczycy mają, wynikające z historii, poczucie osaczenia, pełnienia roli ofiary.
Najpierw zagrażali im Chińczycy, później Japończycy, a współcześnie Koreę podzieliły na swoje strefy wpływów supermocarstwa. Martyrologia narodowa buduje poczucie wyjątkowości. W działaniach władz Korei Północnej ten element przyjmuje niekiedy groteskowy wymiar, ale Koreańczycy z południa również nie są wolni od podkreślania tragicznej drogi, jaką musiał przejść ich naród.
Koreańczycy z południa uważają, że tworzą wspólnotę narodową z mieszkańcami państwa północnokoreańskiego?
Generalnie uważają, że w obu państwach żyją Koreańczycy, czemu nie sposób zaprzeczyć. Jednak przyglądając się bardziej szczegółowo badaniom opinii publicznej przeprowadzanym w Korei Południowej, można zauważyć zróżnicowanie stosunku do Koreańczyków z północy. Najmłodsze pokolenie mieszkańców Korei Południowej (do około 40. roku życia) uważa, że na północ od 38. równoleżnika żyją ludzie im obcy. Nie są braćmi i siostrami, ale też niekoniecznie wrogami.
Pokolenie najstarsze, dotknięte koszmarem wojny, widzi w mieszkańcach Korei Północnej barbarzyńskich agresorów i wrogą siłę, stale zagrażającą bezpieczeństwu Korei Południowej. Jest wreszcie grupa pośrednia – ludzie wieku 50–60 lat. Oni są najbardziej otwarci na dialog z Pjongjangiem. Wiele osób z tego pokolenia było zaangażowanych w protesty z lat 80., które doprowadziły do demokratyzacji kraju. To elektorat liberalno-lewicowy. Współpraca z Koreą Północną zawsze była ważna dla reprezentantów tego obozu. Konserwatyści podchodzą do kontaktów z reżimem Kimów z daleko większą rezerwą.
Społeczeństwo Korei Południowej chciałoby zjednoczenia obu państw?
Artykuł 3 konstytucji mówi, że Republika Korei jest państwem, które obejmuje terytorium całego Półwyspu Koreańskiego. A artykuł 4 stwierdza wprost, że Republika Korei dąży do zjednoczenia. Więc można powiedzieć, że każdy kolejny prezydent Korei Południowej jest zobowiązany działać na rzecz reunifikacji. Dlatego oficjalny przekaz jest jasny: kiedyś powinno powstać jedno, wspólne państwo koreańskie. Cały czas działa Ministerstwo Zjednoczenia Korei i liczne agendy państwowe oraz organizacje społeczne działające na jego rzecz.
Natomiast coraz większa część społeczeństwa uznaje, że zjednoczenie nie jest do niczego potrzebne. W jednym z najnowszych sondaży taką opinię wyraziło rekordowe 32 procent ankietowanych. Dialog z Koreą Północną cieszy się coraz mniejszym poparciem społecznym. Jednak w dużym stopniu jest to pochodna relacji politycznych między oboma państwami. Gdy w 2018 roku doszło do szczytu koreańskiego i podpisania wspólnej deklaracji przez Kim Dzong Una i prezydenta Moon Jae-ina, to nawet ponad 60 procent społeczeństwa Korei Południowej opowiadało się za dialogiem. Tyle tylko, że dwa lata później Korea Północna wysadziła biuro łącznikowe w przygranicznym mieście Kaesong, które było najbardziej konkretnym osiągnięciem współpracy między dwoma Koreami w 2018 roku.
Trudno więc o entuzjazm społeczny dla dalszych rozmów z Północą. Społeczeństwo widzi, że od lat 90. XX wieku Seul wyciąga rękę do Pjongjangu, a reżim i tak robi, co w danej chwili uważa za stosowne. Konserwatywny prezydent Yoon Suk-yeol, który wygrał ubiegłoroczne wybory, postawił na konfrontację z Koreą Północną. Odrzucił dialog, chce wzmocnienia armii. To nie budzi zastrzeżeń nie tylko jego zwolenników, ale także zdecydowanej większości Koreańczyków z południa. Ta niechętna kooperacji z Północą postawa jest dodatkowo wzmacniana przez pytanie o koszty ewentualnego zjednoczenia.
Ktoś w ogóle próbował je szacować?
Bardzo ogólnikowo. Za każdym razem szacunki mówiły o bilionach dolarów. Z pewnością w grę wchodzą olbrzymie kwoty. Prezydent Lee Myung-bak (ten sam, który został skazany za korupcję) był krytycznie nastawiony do dialogu z Północą, ale zgłosił propozycję podatku zjednoczeniowego. Twierdził, że Korea Południowa powinna być przygotowana finansowo, jeżeli pojawi się szansa na powstanie wspólnego państwa. Pomysł prędko upadł, bo zwłaszcza młodzi obywatele nie chcieli wydawać swoich pieniędzy na mrzonkę, która ich zdaniem prawdopodobnie nigdy się nie ziści.
Sytuacja wygląda tak: oficjalnie mówi się o jednym narodzie po obu stronach 38 równoleżnika, społeczeństwo południowokoreańskie do perspektywy zjednoczenia odnosi się coraz chłodniej, a po drugiej stronie linii demarkacyjnej raczej nie ma z kim rozmawiać. Osobiście bliższy jestem spojrzeniu, że władzom w Korei Południowej powinien przyświecać cel wypracowywania pokojowej koegzystencji z Pjongjangiem. Korea Północna nie zniknie, a prowadzenie polityki konfrontacji może doprowadzić do następstw, które trudno przewidzieć. Akceptacja tego stanu to także przejaw koreańskiego han.
Czyli?
Dokonaliśmy wielkiego skoku rozwojowego. Nasze marki, piosenki i filmy zna cały świat. Ale nie potrafimy przezwyciężyć podziału narodu i coraz bardziej stajemy się dwoma odrębnymi nacjami. Cóż pozostaje? Smutek.