Nauka
Pierwszy satelita z drewna na orbicie. Japonia testuje nowy koncept
15 listopada 2024
Otrzymanie tak zwanej diagnozy psychiatrycznej, w świecie nauki określanej diagnozą nozologiczną, może dawać poczucie ulgi i stymulować do pracy nad sobą. Z drugiej strony, rola „chorego” wykorzystywana jest do podwyższania swojej pozycji społecznej i usprawiedliwiania powszechnie nieakceptowanych zachowań. W kulturze diagnoz, słowo „zaburzenie”, zastępują nowe wyrażenia, takie jak „jestem w spektrum”, czy „jestem neuroatypowy”.
Szeroko rozpowszechnionym na całym świecie narzędziem do rozpoznawania zaburzeń psychicznych jest DSM (ang. Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders). W pierwszej edycji tego systemu (z 1952 roku) znajdziemy około stu opisanych diagnoz. Natomiast w jego aktualnej wersji, mamy ich już prawie trzysta.
Twórcy DSM od lat mierzą się z zarzutami części środowiska klinicznego, iż patologizuje on zwykłe ludzkie doświadczenie, którego nieuniknionym elementem jest także psychiczne cierpienie.
Ludzka natura, do której odnoszą się opisy zaburzeń, zasadniczo się nie zmienia. Jeżeli starożytni Grecy pisali o melancholii, a dziś mówimy o depresji, to opisujemy ten sam fenomen, z jego peryferyjnymi różnicami. Obecnie mamy do czynienia z próbą przedzierzgnięcia różnych rodzajów ludzkiego cierpienia w diagnozę, którą można zmonetyzować albo zmedykalizować, co też jest monetyzacją
– mówi dyrektor Polskiego Instytutu Psychoterapii Integratywnej, psychoterapeuta i psycholog kliniczny Milena Karlińska-Nehrebecka.
Według DSM-5, zaburzeniem jest na przykład występowanie wahań nastroju, drażliwości, zmęczenia, przygnębienia czy nasilony ból przed menstruacją u kobiet, który określa się jako „przedmiesiączkowe zaburzenie dysforyczne”. Kłótliwi i buntujący się nastolatkowie wkładani są do szufladki pod tytułem „zaburzenia opozycyjno-buntownicze”. A dorośli uskuteczniający nocne wyprawy do lodówki, doświadczają „zespołu nocnego jedzenia”. Aktualny system zbyt łatwo traktuje żałobę jako depresję, a więc z niej też chce leczyć. Dodatkowo, jeśli przeżywamy śmierć bliskiej nam osoby dłużej niż rok, dostajemy etykietę zaburzenia „przewlekłej reakcji żałoby”.
Dziś u dzieci, które wiercą się i nie słuchają, często diagnozuje się ADHD.
Nadpobudliwość psychoruchowa była rozpoznawana jeszcze w zeszłym stuleciu. Natomiast w kolejnych wersjach DSM-u, poszerzono kryteria diagnostyczne. Teraz praktycznie trudno odróżnić diagnozę „dziecko płci męskiej w wieku wczesnoszkolnym” od ADHD. Wiemy zaś, że z każdym rokiem objawy tego zaburzenia słabną. Dzieje się tak, ponieważ ADHD związane jest z niedojrzałością mózgu albo z pewnymi aberracjami w jego funkcjonowaniu. Oczywiście, że dzieci mają niedojrzałe mózgi, a jakie mają mieć?
– tłumaczy Karlińska-Nehrebecka.
Allen Frances, architekt DSM IV, oficjalnie przeprosił za fałszywą epidemię ADHD, jaką rozpętał ówczesny system.
Polecamy: Jak przeżyć na kozetce. Szokujące nadużycia „psychoterapeutów”
Tymczasem w Polsce ostatnimi laty szeroko rozpoznaje się zarówno ADHD, jak i autyzm. W większych miastach powstały nawet prywatne centra specjalizujące się w diagnostyce tychże zaburzeń. Jak wyliczyła Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, średni koszt diagnozy autyzmu na rynku komercyjnym wynosi dziś prawie dwa tysiące złotych. Dla porównania, NFZ wycenia ją na około dwieście złotych.
Podobne kwoty dotyczą rozpoznania ADHD. Co więcej, terapia nadpobudliwości psychoruchowej odbywa się za pomocą substancji, będącymi pochodną amfetaminy. W związku z tym część młodych osób używa owych medykamentów rekreacyjnie. „Legalna amfetamina” dostępna jest bowiem na wyciągnięcie ręki, w każdej aptece. Stanowi też asortyment ulicznych dilerów narkotyków.
Problem leży również w tym, że normalizując zaburzenia psychiczne, cierpienie, jakiego przysparzają one ludziom, których naprawdę dotykają, może umykać społecznej uwadze.
Rodziny upośledzonych autystycznych dzieci dokonują niebotycznych wysiłków, żeby choć trochę je zrehabilitować. Dorastający młodzieniec, nawet umiarkowanie autystyczny, przysparza niezwykłego ciężaru całemu otoczeniu. Przejawia agresję, brak empatii, niechęć do współpracy. A dziś osoby, które mają śladową obecność niektórych objawów, chcą dumnie nosić sztandar swojej neuroatypowości
– podkreśla psycholog.
Według niej, takie diagnozy powinny być przeprowadzane niezwykle ostrożnie. Także dlatego, że etykieta zaburzenia nigdy nie jest czymś neutralnym, z czasem może obrócić się przeciwko danej osobie.
Polecamy: Sztuczna inteligencja potrafi diagnozować choroby psychiczne?
W rzeczywistości kwitnącej kultury ofiar pokutuje przekonanie: „Im bardziej cierpię, tym jestem wyższy moralnie, a więc cenniejszy społecznie”. Dlatego młode osoby coraz częściej dążą do posiadania psychiatrycznych diagnoz. Dopalaczem dla tego zjawiska stała się pandemia, kiedy większość aktywności społecznych przeniosła się do sieci. A media społecznościowe zalane są dziś pseudo-terapeutycznym przekazem, będącym nierzadko karykaturą specjalistycznej wiedzy. To stymuluje fenomen samodiagnozowania się. Jego największym kłopotem jest duże ryzyko nieadekwatności.
W tej chwili kryteria diagnostyczne są bardzo łatwe do znalezienia w sieci. Sęk w tym, że laicy nie znają desygnatu opisanych fraz. To jest język klinicystów, którzy przygotowując się swojego zawodu, poprzez kontakt z pacjentami i pod okiem superwizorów, uczą się rozpoznawać co naprawdę oznaczają słowa, które znajdują w podręcznikach. Zaś laik czyta te sformułowania, będąc przekonanym, że je rozumie. A w rzeczywistości projektuje na owe frazy swoje własne sensy
– wyjaśnia Karlińska-Nehrebecka.
Z drugiej strony, psychiatryczne etykiety stały się powszechnym sposobem do wyrażania agresji wobec drugiego człowieka. Terminy, wprost wyjęte ze świata klinicystów, w potocznym języku zyskują nacechowanie pejoratywne, wręcz wulgarne, takie jak „narcyz”, „border”, „schizol”.
Psychoterapeuta tłumaczy, iż zjawisko to nie jest niczym nowym:
Kiedyś słowa „debil”, „idiota”, „imbecyl”, „kretyn” były przecież formalnymi diagnozami upośledzenia umysłowego. Dopiero po jakimś czasie stały się inwektywami. Klinicyści, aby zmniejszyć obelżywość tychże diagnoz, kreują więc nowe sformułowania. Za czasów Freuda popularnym zaburzeniem była histeria. Dziś powiedzieć na kogoś, że jest histerykiem to inwektywa. Stworzono więc nowy termin „osobowość histrioniczna.
Polecamy: Epidemia lęku spowodowała, że stał się on dochodowym towarem. Jak radzić sobie z niepokojem
Jedną z psychologicznych funkcji posiadania psychiatrycznej diagnozy jest korzystanie z roli chorego.
Zaburzenie staje się dla nas legitymacją do przyjęcia roli chorego, co w praktyce oznacza, że nie można od nas wymagać, natomiast my możemy domagać się opieki. Ono ma czynić nas nieodpowiedzialnymi za swoje zachowania. Przykładowo, umówiłem się z kimś, a nie dotrzymałem słowa. Ale mam ADHD, które powoduje, że nie spełniam zobowiązań i nikt nie może mieć do mnie żadnych pretensji, niczego ode mnie egzekwować
– opowiada psycholog.
Kolejnym niebezpieczeństwem kultury diagnoz jest budowanie własnej tożsamości wokół zaburzeń psychicznych. To upośledza dążenie do wyleczenia się, ponieważ tożsamość jest czymś, co z natury chcemy chronić. Etykiety mają odróżniać zdiagnozowanych od reszty społeczeństwa i dawać poczucie wspólnoty w grupie innych zaburzonych. Nierzadko służą też do wyładowywania agresji na otoczeniu.
Na forach dla osób ADHD znajdziemy opisy sytuacji, które zdarzają się wszystkim ludziom, takie jak zgubienie kluczy. Ale w tej bańce środowiskowej, służy to wzajemnemu utwierdzaniu się, że trapi ich jakaś straszna dolegliwość, nad którą nie mają żadnej kontroli. Albo ktoś opisuje, że wepchał się przed starsze osoby do kolejki w aptece. I cała społeczność mówi: „Super, że zjechałaś tę babę, ona nie miała racji, przecież ty masz ADHD!”
– opisuje Karlińska-Nehrebecka.
W konsekwencji rozwoju tej kultury, coraz więcej zdrowych nastolatków czuje się wyobcowana. Ci „bez diagnozy” mogą odstawać od reszty społeczeństwa. Czy chcemy, aby nasze dzieci żyły w świecie, w którym „normalność” jest problematyczna?
Polecamy: